Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Kristina Ohlsson - Na skraju ciszy

Wyprowadzający psa mężczyzna znajduje pokawałkowane zwłoki młodej kobiety. Ekipa Alexa Rechta odkrywa, że to zaginiona ofiara niewyjaśnionej sprawy sprzed dwóch lat, w którą osobiście się Recht zaangażował. Rebecca Trolle, obiecująca studentka literaturoznawstwa, miała jechać na imprezę, ale nie dotarła. W śledztwie uparcie przewijał się jej były chłopak, Nilsson, na tyle uparcie, że był podejrzany mimo alibi. Po odnalezieniu zwłok okazało się, że dziewczyna była w ciąży, a wszystkie wyjaśnienia Nilssona były kłamstwem. Podczas śledztwa Frederika Bergman, która właśnie w tempie przyspieszonym wróciła z urlopu macierzyńskiego, zostawiając dziecko z chwilowo bezrobotnym partnerem (bezrobotnym, bo była studentka oskarżyła go o gwałt, o czym nie wspomniał konkubinie), odkrywa, że ojciec jej dziecka może być zamieszany w sprawę studentki.

Opis śledztwa przerywany jest protokołami z przesłuchania poszczególnych policjantów, ponieważ - jak się łatwo domyślić - sporo poszło źle z przyczyn osobistych. Frederika ukrywa dowody w sprawie konkubenta, reszta ekipy ukrywa przed Frederiką to, że też znaleźli podobne dowody, konkubent ukrywa przeszłość i sprawę oskarżenia, a Recht - związek z matką denatki.

Przypadkiem trafiła mi się książka na przecenie, niestety to trzeci tom cyklu i wielokrotnie w trakcie akcji wywlekane są zdarzenia z poprzednich tomów (poparzone ręce jednego z bohaterów, związek policjantki ze starszym od niej profesorem), ale mam nadzieję, że zanim przeczytam wcześniejsze, to i tak zapomnę. Śledztwo jest dość nieporadne, wielokrotnie są już tuż-tuż, ale coś ich odrywa od właściwego tropu, ale - rzeczywiście - nie jest łatwo, bo sprawa zatacza spore kręgi w świecie znanych w okolicy osób.

Inne tej autorki:

#3

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek stycznia 21, 2014

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2014, kryminal, panie - Skomentuj


Robaczki z zaginionej doliny

Otóż, jak wspomniałam na facebooku, zabrałam dziecko pierwszy raz do kina. Z różnych przyczyn, przeważnie związanych z rodzinną dezorganizacją, wcześniej jakoś nie było okazji. W każdym razie, ponieważ wszyscy kochamy Minuscule - przepięknie filmowane na prawdziwych łąkach i lasach historie o animowanych owadach (dostępne na DVD na amazonie, o czym można się przekonać oglądając spory wybór na youtube) - poszliśmy na tytułowe "Robaczki". Zdziwiło mnie, że dubbing, ale może film pełnometrażowy rządzi się innymi prawami niż krótki metraż. Wprawdzie miałam poczucie, że narracja Dziadka Biedronka (Grabowski) i wnuka Bzykusia (rezolutny młodzian z wyjątkowo niezłą, jak na film polski, dykcją) niespecjalnie rozwija to, co pokazywały obłędnie zanimowane obrazki, ale potraktowałam to jako dobrodziejstwo inwentarza, czasem nawet podśmiewając się z Czerwonych czy kleptomanki Pajęczycy. Dopiero wpis na blogu Mateusza Skutnika sprawił, że opadło mi wszystko. Zapłaciłam cenę DVD za to, że ktoś wymyślił, że film składający się ze świetnych scen, doskonałej animacji, efektów dźwiękowych i muzyki się NIE SPRZEDA, więc okleił go narracyjnym dialogiem od czapy. Owszem, dziecku to w niczym nie przeszkodziło, ale jeśli chcecie mieć pojęcie, co jest nie tak, zobaczcie niemiecką Różową Panterę. To ta klasa zniszczenia zamysłu autorów.

Kupię oryginalne francuskie DVD/Blue Raya, ale nie dam zarobić grosza dystrybutorowi w PL.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek stycznia 20, 2014

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 10


Camilla Läckberg - Kaznodzieja

To w zasadzie po części kryminał, a po części powieść obyczajowa. Patrick, śledczy na prowincjonalnym posterunku i Erica, pisarka-biografka, są razem po tym, jak Erica wtrącała się w śledztwo. Ona w ciąży, upalne lato, nudzi się w domu i męczy, on ma urlop, ale kiedy tylko w pobliskim wąwozie zostają znalezione zwłoki dwóch młodych kobiet - jednej świeżo zamordowanej, drugiej - przed 30 laty, zwiewa na posterunek, żeby wyjaśniać sprawę. I tu jest parę fajnych momentów - nie każdy policjant jest geniuszem, jeden ze starszych to ewidentnie platfus umysłowy i przez swoje olewanie oraz ignorancję kilkukrotnie opóźnia śledztwo. Jednocześnie przewija się wątek z przeszłości - zamknięta w lochu kobieta jest torturowana i krzywdzona. Wiadomo, że tej z 1979 nic nie uratuje, ale kiedy znika kolejna dziewczyna, cała policja ściga się z czasem, bo wie, że to samo się dzieje z następną ofiarą. Tropy nieustająco prowadzą do rodziny nawiedzonego kaznodziei, który wiele lat wcześniej ze swoimi synami dokonywał cudów. Rozwiązanie zagadki jest dość, powiedziałabym, wydumane - przetaczanie krwi i pomyłka w określeniu DNA oraz - to jeden z powtarzających się leilmotiwów u Lackberg - morderca, który dokonuje przerażających zbrodni, musi być chory psychicznie.

I do tego momentu sam kryminał jest zjadliwy. Niestety, oprócz tego jest to romans/powieść obyczajowa. Patrick i pozostali policjanci w pracy opiera się głównie na przemożnym przeczuciu, że coś mu właśnie umknęło i tylko dzięki temu kilkakrotnie dokonuje przełomów w śledztwie. W domu śledczy co chwila mówi coś głupiego, czym irytuje swoją pełną hormonów konkubinę. Dodatkowo, bo Fjalbaccka jest znaną miejscowością letniskową, najeżdżają ich krewni i znajomi (a bohaterzy narzekają na to, że krewetki są drogie, a goście dużo jedzą). Wizyta kapryśnej rodziny kończy się tym, że Erica wylewa na głowę kuzynki talerz spaghetti. Dodatkowo siostra Eriki, która ledwo wyplątała się z małżeństwa z bijącym ją i dzieci mężem, weszła w kolejny związek z bubkiem z tytułem szlacheckim, który też ustawia ją przy każdej okazji do pionu. Na samym końcu, po tym, jak jej eks-mąż demoluje jej mieszkanie, żeby uniknąć problemów... wprowadza się z dziećmi do niego. Bo może wtedy tylko jej wtłucze, a dzieci zostawi w spokoju. Rozwojowa sytuacja na następne tomy.

Inne tej autorki tu.

Dorzuciłam też zdjęcia z Ajuy.

Jeszcze #99/2013

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek stycznia 17, 2014

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Fotografia+ - Tagi: 2014, kryminal, panie - Komentarzy: 2


Jeffery Deaver - Konflikt interesów

Chyba najsłabsza książka Deavera, dodatkowo bez policji. Młoda obiecująca asystentka, planująca studia prawnicze, prywatnie pianistka, zostaje poproszona o znalezienie zagubionego dokumentu przez jednego z najbardziej obiecujących (i oczywiście seksownych) prawników ze swojej firmy. Oczywiście w tajemnicy, bo to bardzo ważne dokumenty i zwędził je ktoś z firmy, a bez nich nie da się wygrać arcyważnego procesu. W drugim wątku w firmie toczy się walka o fuzję z inną firmą, w wyniku której mogą wystąpić zmiany w zatrudnieniu. Świetny scenariusz na odcinek "Good wife", jako książka - znacznie słabszy. Nagromadzenie zbiegów okoliczności zawiesza niewiarę bardzo wysoko - słabo wysportowana pianistka ucieka przed mordercą tunelem metra, z pomocą znajomego z agencji detektywistycznej opanowuje wszystkie umiejętności śledczego (podsłuchy, odciski palców, umiejętność śledzenia itp.). Do tego scena erotyczna, gdzie pan z panią uprawiają pożycie intymne na stole, po czym pani zasypia wygodnie na tymże stole na kilka godzin. Trochę epatowania luksusem, trochę prawniczych sztuczek, całość - taka sobie.

Inne tego autora tu.

#2

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek stycznia 14, 2014

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2014, kryminal, panowie - Skomentuj


Wacław Radziwinowicz - Gogol w czasach Google'a

W tle obrabiam kaktusy (a jest ich mnóstwo, tyle że konkurują z zaległościami serialowymi, więc wiecie), więc na czas oczekiwania przerywnik kulturalny (dzięki kindle'owi będzie ich chyba 8, nie licząc "Ewa wzywa 07").

Krótka forma - zbiór felietonów korespondenta GW z Moskwy z lat 1998 – 2012. O Putinie, Biesłanie, wojnie, korupcji, łagrach, Pussy Riot, zalegalizowanej bezkarności noworuskich, kontrastach, rosyjskiej duszy i rozmrażających się zwłokach żołnierzy zabitych w Czeczenii w chłodni-kostnicy. O nienawiści Rosjan do innych nacji - Czeczenów, Chińczyków czy Gruzinów, a nawet o nienawiści Moskwianin do Rosjan napływających do stolicy. O dzikiej brawurze, która każe krzyczeć pilotowi samolotu tuż przed katastrofą "Pizdziec!". To wszystko, co opisuje Daszkowa z przymrużeniem oka, w reportażach Radziwinowicza okazuje się oparte na faktach. Nie da się tej książki czytać z czystą głową, rzeczy paradoksalne i zabawne nie równoważą przerażającego spustoszenia, które historia poczyniła w głowach Rosjan.

#1 (chociaż zaczęłam w 2013).

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek stycznia 13, 2014

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2014, panowie, reportaz - Skomentuj



Caleta de Fuste

[6/11.01.2014]

Malutka miejscowość, typowo letniskowa. Hotele, deptak ze sklepami, promenada przy plaży, prowadząca do malutkiej mariny. W porcie XVIII-wieczna wieża Martello i zameczek, nie do zwiedzania, ale urokliwy. Mnóstwo miłych, grubych, puszystych kotów, które nie odmawiają przechodniowi na kocim odwyku pomruczenia i tańca dookoła kostek. Blisko lotniska, więc nad głową latają samoloty - nie przeszkadzało mi to zupełnie, nie budziły w nocy, a można było uprawiać plane spotting z przybasenowego leżaka. I blisko wszędzie - godzina na zachodnią część wyspy, 40 minut do Corralejo, godzina z małym ogonem na południe, na Jandię.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota stycznia 11, 2014

Link permanentny - Kategorie: Koty, Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: wyspy-kanaryjskie, fuerteventura, hiszpania - Skomentuj


Morro Jable

[10.01.2013]

Wróciłam, żeby wyznać nieskrywane uczucie do latarni morskich. I po owoce flaszowca. Na samym końcu drogi jest malutki port, a dalej można już po piasku jechać na półwysep Jandia (wydmy, wille, w których mieszkali hitlerowscy oficjele oraz wiatraki). Pożyczony chevrolet aveo ledwo dawał sobie radę pod górę, więc zostaliśmy na plaży obok deptaku. Próbowałam zrobić zamek z fosą, ale fizyka była przeciw Majowi i woda nie chciała płynąć pod górę, a fosa zasilana wiaderkiem nie działała sprawnie. Ale i tak. Tylko muszelek nie było.

GALERIA ZDJĘĆ, a tu notka sprzed 3 lat.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota stycznia 11, 2014

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania - Komentarzy: 8



Corralejo / Lanzarote

Wjeżdżamy, rozumiecie, na Lanzarote (pominę ten epizod, w którym bohaterowie wiją się jak Piekarski na mękach, albowiem dla bezpieczeństwa wszystkie paszporty mają schowane i w końcu jadą na sąsiednią wyspę na niekoniecznie ważny dowód osobisty, który noszą przypadkiem). Prom, z promu widać plaże, domki, cywilizacja. Wjeżdżamy więc, rozumiecie, w głąb i nagle się okazuje, że w parku narodowym trzymają żużel. Mnóstwo żużlu. Czarnego żużlu, co z daleka wygląda jak obiecujący czarnoziem, ale nie jest. Wymieniliśmy z TŻ-em mnóstwo uwag na temat tego, że po co komu tyle żużlu, po czym dojechaliśmy do winnic La Geria, gdzie się okazało, że jest niesezon i w tych fikuśnie poukładanych zatoczkach z, zdziwicie się, żużlu, nic nie rośnie. Może w sezonie bardziej, bo jednak te wszystkie bodegi po drodze nęcą lokalnym winem. Lista uwag na temat żużlu wzrosła, ale już z pewnym podziwem, bo Polak jednak by usiadł na kupie i zapłakał, a dzielny Kanaryjczyk to jednak układa te zakola i sadzi winorośl. Może mają inne powiedzenie, że prawdziwy mężczyzna to nie dom, dziecko i drzewo, tylko 50 zatoczek z żużla i wtedy.

W roli wisienki na żużlu były kaktusy w Jardin de cactus, ale o tym za jakiś czas, bo mam trochę zdjęć. Trochę. Nie było wisienki w posiadłości Manrique'a, albowiem byliśmy zbyt blisko 18, żeby pan strażnik nas wpuścił za pełną opłatą, a niepełnej nie chciał. Ale może i dobrze. Albowiem kiedy wjechaliśmy z powrotem do Playa Blanca, okazało się, że jest mnóstwo kierunkowskazów. Do hoteli. Zamkniętej informacji turystycznej. Centrów handlowych. Tylko, żużel ich mać, *nie do portu*. I wtem się okazało, że mamy 20 minut do odejścia ostatniego promu, nawigacja - jakby umiała po hiszpańsku - odpowiadałaby "¿que?" na nasze pytania o port, a na nabrzeżu, które cudem znaleźliśmy, była tylko malutka, gustowna marina, którą w innych okolicznościach zapewne bym się zachwyciła. Teraz jakoś nie. Long story short, warto zapamiętywać, gdzie wrócić, marina z nabrzeżem portowym w Playa Blanca nazywa się Punta Limones, warto pytać lokalesów, jak się człowiek zgubi. Naprawdę nie wiem, jakim cudem dotarliśmy minutę przed odpłynięciem promu. Mam nadzieję, że dziecko nasze nie zapamięta tej dwugłosowej lalochezji (dzięki, ^Cashew, wzbogacasz moje słownictwo).

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek stycznia 9, 2014

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: fuerteventura, lanzarote, wyspy-kanaryjskie, hiszpania - Komentarzy: 1