Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Ryszard Ćwirlej - Upiory nad Wartą

Gratka dla miłośników kryminałów z Poznania. Koniec z wszechobecnym Pałacem Mostowskich, Bazarem Różyckim i Targówkiem. Jest Wilda, Jeżyce, terasy nad Wartą i knajpy dookoła Starego Rynku. Rzecz się dzieje w 1985 roku, więc dodatkowa przyjemność dla fanów kryminału milicyjnego, bo milicja i ZOMO w pełnym rozkwicie. Jako że pisane z perspektywy 20 lat, ujęcie jest ciepłe i pozbawione właściwej kryminałom z epoki dozy absurdu, za to wypełnione doskonałymi dialogami (na miarę "Dnia kobiet" Janeta) i niezłą akcją. Nad Wartą znaleziono ciało bez głowy i głowę. Szybka analiza wykazała, że głowa i ciało - mimo że damskie - do siebie nie pasują. Komplementarne elementy znajdują się po jakimś czasie i milicjanci mają niezły problem do rozwiązania, bo kto w socjalistycznym kraju nad Wisłą może dokonywać tak makabrycznych zbrodni i dlaczego. A przy okazji zwiedzają trochę poznańskich knajp i melin, prowadzą dyskusje o ciężkim życiu w socjalizmie (nie ma piwa, w centrum czasem rzucają coś do mięsnego, a kasety z przebojami można mieć tylko pirackie z Rynku Łazarskiego).

W następnym odcinku o milicyjnym kryminale - czemu major G. bardzo chciał mieć ortalion.

Byłam dziś na spotkaniu z panem Ryszardem (dzięki J.) - przemiły człowiek, tym bardziej że zapowiedział 2. tom na za dwa tygodnie. Lubię rozmawiać z ludźmi, którzy mają coś ciekawego do powiedzenia i to mówią.

Przy okazji - czemu nie lubię Bukarestu w Starym Browarze. Mają potwornie drogie książki (w porównaniu z Merlinem czy Amazonem), na półkach układ znany tylko właścicielom i opakowują to wszystko tzw. klimatem. Dziękuję, postoję, sobie wyklikam, a klimat uzyskam sobie jutro w Starbucksie w Berlinie.

Inne tego autora tutaj.

#56

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek listopada 16, 2007

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Moje miasto - Tagi: 2007, kryminal, panowie - Komentarzy: 2


Inżyniery

Przylatuje koło 10 P. (inny P.) z rozpaczą na twarzy, że ekspres do kawy nie działa. Nie działa, bo zachowuje się, jakby w ogóle nie miał prądu. I co teraz. Jako że prądu nie było też w innych gniazdkach, long story short, zamiast załamywać ręce, poszłam poszukać bezpieczników, po przełączeniu których ekspres się cudownie naprawił. P. z wielkim zdziwieniem "Jak na to wpadłaś?". Na piętrze jest lekko licząc, 25 informatyków, a prądu w gniazdkach w kuchni nie było od wczoraj.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek listopada 12, 2007

Link permanentny - Kategorie: SOA#1, Śmieszne - Komentarzy: 4



Marian Keyes - Trzecia strona medalu

Ubolewam okrutnie, ale słaba. Jak inne książki Keyes czyta się szybko, sprawnie i ze sporą przyjemnością, ale brakuje tego czegoś, co wyróżnia i czemu warto wracać. Trzywątkowa opowieść dziejąca się głównie w światku edytorsko-wydawniczym - seksowna, obdarzona dużym biustem i wyglądem Audrey Hepburn (tak, tak) Jojo pracuje w agencji wydawniczej, wyszukując potencjalne hity wśród przesłanych przez potencjalnych literatów tekstów, prywatnie zaś uprawia romans z żonatym kolegą z pracy. Gemma, pracująca w agencji eventowej, dowiaduje się, że ojciec zostawił matkę i to w duży sposób psuje jej dorosłe życie, bo okazuje się, że nigdy nie pracująca matka jest całkiem bezradna, ma depresję i nie umie dać sobie sama rady nawet z wyjściem z łóżka. Do tego dowiaduje się, że jej wróg - Lily, która 2 lata wcześniej ukradła jej chłopaka - właśnie wydała *dobrą* książkę i głośno o niej w prasie. Jak się łatwo domyślić, książkę znalazła wspomniana wcześniej Jojo. A Lily okazuje się być z tego wszystkiego najsympatyczniejszą osobą - z problemami, małym dzieckiem, usiłującą związać koniec z końcem, bo książka - mimo sukcesu - nie przyniosła pieniędzy. Gemma jest wkurzająca swoją zachwalaną przez przyjaciół naiwną zdolnością do tworzenia scenariuszów "szczęśliwej przyszłości", Jojo - ma bardzo poważne problemy i dylematy typu czy kupić skórzaną kurteczkę za trzy pensje, nie wspominając o podchodach w kierunku żonatego kochanka. Brakuje mi spojrzenia z przymrużeniem oka, twistu i jakiegoś bardziej osobistego stosunku do bohaterek; mam wrażenie, że książka powstała ze ścinków różnych wątków z poprzednich książek. Dla wielbicieli Keyes, na pewno nie na pierwszą książkę tej autorki.

Inne tej autorki tu.

#55

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela listopada 11, 2007

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2007, beletrystyka, panie - Skomentuj


Jasper Fforde - Porwanie Jane E. / Skok w dobrą książkę

Wzięłam od J. z pewną taką nieśmiałością, bo jakoś nie jestem fanką szeroko pojętej literatury romantycznej. Szczęśliwie okazało się, że wbrew tytułowi Fforde pisze bardzo zgrabnego steam-punka z mnóstwem literackich odniesień. Rzecz się dzieje w alternatywnej rzeczywistości, gdzie Wielka Brytania dalej tłucze się z Rosją o Krym, mimo że mamy rok 1985 (1985? Prawie jak 1984). Bohaterką jest Thursday Next, pracująca jako Detektyw Literacki w jednym z wydziałów OpSpeców. OpSpece to po części jawne, po części tajne służby, które mogą podróżować w czasie, wymazywać ludzi z pamięci innych, czy - jak Thursday - doskonale znają książki i ich bohaterów i potrafią naprawić książkę, w której ktoś zniszczył fabułę. Nie odmówiłabym zakupu czegoś w rodzaju Fforde's Annotated Files ze zgrabnym wprowadzeniem we wszelkie literaturowe niuanse i aluzje, których z powodu zbyt skromnego wykształcenia kierunkowego (a czasem i braku zainteresowania) nie łapię.

Nie jest nudno i naukowo-literaturoznawczo, mimo że akcja głównie wokół książek się obraca - jest superłotr Acheron Hades (potem jego kobiece alter ego), Thursday ma za sobą kampanię wojenną, którą okupiła śmiercią brata i stratą narzeczonego, ptaka Dodo (bo w tej rzeczywiści można odtwarzać wymarłe gatunki) i dość ekscentryczną rodzinę. Taty nie ma, bo został wymazany przez OpSpeców po tym, jak wykrył szachrajstwa na samej górze organizacji, ale mimo nieistnienia, czasem wpada z wizytą, przez co bardzo przypomina Wojtyszkowego Pciucha, który dziś jest za tydzień. Wujek jest błyskotliwym wynalazcą, a brat kapłanem kościoła Boga, który dopasowuje się do potrzeb religijnych każdego. Niezła jest też warstwa społeczno-polityczna - OpSpece to niezła odpowiedź na Wielkiego Brata, organizacja potrafiąca kontrolować społeczeństwo i sprawić, żeby historia układała się dokładnie tak, jak powinna.

W "Porwaniu Jane E." Acheron Hades, genialny złoczyńca, który chce być zapamiętany jako najwredniejszy przestępca świata, szantażuje OpSceców zniszczeniem najbardziej pewnie znanej angielskiej powieści wiktoriańskiej, chyba że otrzyma słony okup. W "Skoku w dobrą książkę" Thursday usiłuje odnaleźć męża, którego skorumpowani i niekoniecznie zupełnie fair ludzie, "zniknęli", a przy okazji uczy się, w jaki sposób można przechodzić z książki w książkę.

Nie narzekam na tłumaczenie, ale przypuszczam, że w oryginale warstwa językowa jest bogatsza. Za wejściem w książki angielskie przemawia też fakt, że raczej nie doczekamy się wydania kolejnych tomów (są już chyba 2 czy 3), ponieważ wydane się "nie sprzedały"...

Inne tej autora:

#53-54

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek listopada 8, 2007

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: sf-f, 2007, panowie - Komentarzy: 1


Unit (Jednostka)

Miało być takie trochę "Desperate Housewives", trochę "Jerycho", czyli coś dla dziewczynek i coś dla chłopców. Żony Dzielnych Amerykańskich Żołnierzy (ŻDAŻ) pod nieobecność mężów mieszkają sobie w bazie wojskowej, próbując prowadzić tzw. normalne życie, podczas gdy mężowie w Tajnych Misjach walczą o wolność naszą i waszą, ale głównie amerykańską. Część dla chłopców nudna do wyrzygu - panowie są zwykle undercover, potem dowiadują się, że Jest Akcja i ruszają bronić. Są tak tajni, że sami nie wiedzą, kto jest kim (przyznam, że bywają i zabawne momenty, bo ciemnoskóry jest panem White, a biały - panem Black).

Część dla dziewczynek ma trochę większy potencjał - ŻDAŻ, które czają już bazę, nie oglądają wiadomości, bo wiadomo - ten kawałek oderwanej ręki czy mózg na ścianie to może być mąż, który poległ ku chwale. Nowa żona, która żyła w błogim przekonaniu, iż nie będzie mieszkać w bazie, a mąż jedzie na jakieś przeszkolenie, zostaje szybko naprostowana, że Dobro Ojczyzny na pierwszym planie, a poza tym przecież nie pozbawi męża udziału w tej Życiowej Przygodzie (kóra może się skończyć powrotem w plastikowym worku i zawiśnięciem na ścianie Zaszczytnie Poległych). N. ogląda toto, przewijając część dla dziewczynek, ja bym najchętniej przewinęła część dla chłopców. Niestety to właśnie w części o trudnym żywocie wojskowych żon, co to nie wiadomo, kiedy seks i czy robić obiad dla męża, pojawia się najwięcej napuszonych frazesów o Wielkiej Przygodzie, Ratowaniu Kraju i innych amerykańskich bzdetach.

Obejrzałam jeden odcinek, nie wiem, czy chcę następne. Na plus - serial tworzył Mamet i wzrokowo jest całkiem-całkiem.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek listopada 8, 2007

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 1


Sztuczki

Bardzo śliczne. Archetypowe lato w małym miasteczku (przynajmniej dla mnie - tak zawsze pamiętam dzieciństwo, mimo że rzadko bywałam w małych miasteczkach), kilkuletni Stefek wypuszcza gołębie, ustawia wartowników na torach i nieustannie ucieka spod opieki 17-letniej siostry Elki. Któregoś dnia na dworcu spotyka mężczyznę, który wygląda jak ojciec (kilka lat temu zostawił matkę i odszedł). Wpada na pomysł doprowadzenia przypuszczalnego ojca do matki, żeby wrócił i został z nimi już na zawsze. Żeby nie było za prosto, przekupuje szczęście, żeby przypadek zaprowadził wszystkich tam, gdzie trzeba.

Ciepłe, dowcipne, nietypowo jak na polski film dobry dźwięk i obraz. Kilka uniwersalnych prawd o kobietach, dużo nostalgicznych scen małego miasteczka i słońce. To wszystko było też w "Zmruż oczy", ale tam zabrakło mi scenariusza. Tutaj jest i scenariusz.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela listopada 4, 2007

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


Hotel Splendide

Miało być drugie Delicatessen, ale coś nie zagrało. Na jednej ze skalistych angielskich wysepek stoi pensjonat-sanatorium, prowadzony przez dziwną rodzinę. Co miesiąc przypływa prom, przywożąc niegdyś kuracjuszy, teraz już w zasadzie nie przywożąc nikogo. "Zdrowa" kuchnia, siermiężne warunki, zabiegi i zasady, ogłaszane najpierw przez nestorkę rodziny, a po jej śmierci z płyty, utrzymywały mieszkańców w zdrowiu i czystości (w tym cielesnej). Kiedy na wyspę przypływa Kath i zaczyna gotować smaczne rzeczy, zaburza równowagę pensjonatu i już wiadomo, że będzie nagły koniec. Jak na horror za mało strasznie, jak na obyczajówkę - za nudno, jak na pejzażyki - za posępnie. Doskonała Toni Colette, średni Daniel Craig. Efekt mocno psuły niedoróbki techniczne (mikrofon pojawiający się w kadrze) i przewidywalność (no jak rany, jak ktoś cały film pieczołowicie montuje feniksa z zapałek, to jest to aluzja równie czytelna jak majtki na abażurze). Może lepiej się odbiera w kinie, w TV dość traci na nastroju, a w zasadzie tylko nastrój coś buduje.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela listopada 4, 2007

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


Terry Pratchett - Złodziej czasu

Nie umiem ocenić, czy każdy kolejny Pratchett jest dobry, lepszy czy gorszy. Niektóre podcykle wolę bardziej (o Straży i Wiedźmach), niektóre mniej (o Magach czy o Susan, mimo że trochę tam więcej Śmierci). "Złodziej czasu" ma trochę goodies (Śmierć, epizodyczne - ale zabawne - pojawienie się Niani Ogg, niepozorny sprzątacz - mnich czasu), acz więcej "zwykłej" akcji, kiedy to Susan ratuje świat przed Audytorami, którzy chcą doprowadzić do zatrzymania czasu. Trochę parodii mnichów z filmów karateckich, gdzie to przychodzi zdolny uczeń i terminuje u mistrza, trochę o indywidualności kontra tłumie. I o spustoszeniach, jakie mogą poczynić dobrze wycelowane czekoladki.

I dwie dygresje - jedna a propos czekoladek. Dawno temu mieszkaliśmy na osiedlu Piastowskim i chodziliśmy z TŻ na przystanek obok straganów z różnymi goodies (warzywami, ciuchami i słodyczami). Prawie codziennie zatrzymywałam się, żeby kupić 10 deko wiśni w likierze (6 sztuk). Po jakimś czasie, kiedy TŻ sam wracał do domu/szedł na uczelnię, zaczepił go pan od słodyczy, pytając, czy dać wisienki dla przynależnej pani (mnie, znaczy).

Druga bardziej z Pratchettem związana - audytorzy byli naprawdę źli, acz niezbyt obeznani z abstrakcyjnym myśleniem, więc łatwo było ich wyprowadzić w pole sprzecznymi logicznie komunikatami, na przykład takim, jak poniżej. Długo zastanawiałam się, co w tym obrazku jest nie tak.

           |\ 
 __________| \
|             \
|   W LEWO     >
|__________   /
           | /
           |/

Inne tego autora tutaj.

#52

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota listopada 3, 2007

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2007, panowie, sf-f - Komentarzy: 6


Peter Mayle - Prowansja od A do Z

Śniło mi się lato. Takie zapamiętane z dzieciństwa - boczne drogi wśród łanów zboża, rozświetlony las, motyle, łąka, małe wzgórza, na które wjeżdża się krętą drogą. Ciepło, ale nie gorąco. Białe domy, czerwone dachy, pachące zioła. Nie jestem wielką fanką tego, co się teraz pokazuje za oknem, dlatego jakby były jakieś wybory, żeby znormalizować u nas pory roku (zgadzam się na lato przez 3/4 roku, resztę czasu może być późna wiosna i wczesna jesień, zimę wykreślam), to dajcie znać.

Wracając do mojej teorii snów, sen sponsorowała mi książka, którą skończyłam przed zaśnięciem (no, tę część widowiskowo-letnią, bo oprócz tego coś się działo z przestępcami, jelly beansami i jakąś skomplikowaną akcją w opuszczonym pensjonacie na pięterku, ale to jakby wypływa z mojej pokręconej psychiki). Mayle umie naszkicować miejsca w taki sposób, że da się je poczuć, zobaczyć, powąchać i zacząć myśleć teraz już natychmiast o tym, żeby pojechać do Prowansji. W książce (w zasadzie leksykonie) nie ma akcji i bohaterów pierwszoplanowych, są za to alfabetycznie poukładanie wspomnienia, historie i miejsca, które na prowansalskiej prowincji koniecznie trzeba zobaczyć. Gdzie jest najlepsza kiełbasa, czemu lawenda pachnie inaczej w zależności od wysokości miejsca rośnięcia, po co są we francuskich miasteczkach fontanny, kto wpadł na pomysł robienia owoców kandyzowanych i mnóstwo innych useless trivia, o których się człowiek dowiaduje, jak już gdzieś trochę pomieszka.

Pomieszkiwanie w różnych miejscach, wąchanie świata, próbowanie lokalnego smaku, wpasowanie siebie w ramy innej rzeczywistości i pisanie o tym, to jest to, co tygrysy chciałyby robić (zwłaszcza jakby ktoś chciał mi za to płacić). Wysuwa mi się to na plan pierwszy w kategorii dream-job, chwilowo dystansując bycie rentierem lub właścicielem nastrojowej restauracji.

Inne tego autora tu.

#51

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota października 27, 2007

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2007, panowie, podroze - Skomentuj