Cusk napisała swój nieporadnik głównie z dwóch powodów: zmowy milczenia w społeczeństwie na temat macierzyństwa i infantylizacji matki w tym procesie. Nie jest to książka - wbrew wielu opiniom - obrazoburcza, bo Cusk nie twierdzi, że żałuje decyzji zostania matką, tylko pokazująca nieprzygotowanie Cusk do roli matki i jej nieporadne (dodatkowo wyśmiewane przez czytelniczki) próby odnalezienia się w nowej sytuacji. Autorka namierza problem w tym, że budując niezależność kobiet, w procesie została utracona międzypokoleniowa wiedza dotycząca opieki i zmiany, na jaką powinna nastawić się nowa matka; zamiast ostrzeżeń jest milczenie, żeby z jednej strony nie straszyć (nie mówimy kobiecie przed porodem, co może pójść źle, ale dzielimy się tymi osobistymi przeżyciami chętnie z innymi matkami), z drugiej strony wszystkie problemy (karmienie co 3 godziny przez 2 godziny, nieprzesypianie nocy, kolka, dzieci o wyjątkowych potrzebach) są bagatelizowane, a wina za nieumiejętność ich rozwiązania spada na matkę. Niektóre z tych problemów mnie ominęły lub potrafiłam sobie z nimi poradzić (np. moje dziecko pozwalało mi spać w nocy, bo spało ze mną, co redukowało czas poświęcony na nocne aktywności, a bycie blisko uspokajało dziecko w przeciwieństwie do zalecanego przez niektóre poradniki konsekwentnego "odkładania dziecka", "treningu snu" itp.), ale wiele z nich mocno w dalszym ciągu rezonuje we mnie, chociażby utrata sporej części własnej indywidualności na korzyść "bycia matką".
Trudno jest Cusk streścić, bo w jej książce przeplata się wiele tematów - płaszczyzna osobista, płaszczyzna społeczna, odwołania literaturowe (które moim zdaniem ze spokojem mogłyby zniknąć bez straty dla treści). Życie dopisało też gorzką pointę - w jednej z kolejnych książek autorka opisuje, jak macierzyństwo pośrednio (przez to, że ona utrzymywała dom i zajmowała się pisaniem, a jej mąż zrezygnował z pracy, żeby zajmować się dziećmi) doprowadziło do rozpadu związku.
W nocy, jeżeli nie możesz spać i masz gonitwę myśli, zduś rebelię własnej tożsamości i wykorzystaj ten czas na nawiązanie kontaktu z dzieckiem. Udręczona bezsennością, stosuję się do tej ostatniej rady, ale moje próby porozumienia się z dzieckiem zawsze przybierają w końcu formę błagania, żeby nie sprawiło mi bólu. W miarę jak rośnie mi brzuch, zdaję sobie sprawę z tego, że nawiązywanie kontaktu ze znajdującym się w nim dzieckiem ma mniej więcej taki sam sens, jak nawiązywanie przez pole kontaktu z budowaną w poprzek niego autostradą.
Żeby być matką, muszę nie odbierać telefonu, nie zasiadać na dłużej do pracy, nie realizować ustalonych planów. Żeby być sobą, muszę pozwolić córce na płacz, muszę uprzedzać jej głód albo zostawiać ją z opiekunką, gdy wychodzę wieczorem; muszę zapominać o niej, żeby móc myśleć o innych sprawach. Sprawdzenie się w jednej z tych ról oznacza porażkę w drugiej.
Od porodu minęło już przecież kilka miesięcy, a ja wciąż przyłapywałam się na tym, że czuję się skrzywdzona i niesprawiedliwie potraktowana – jak przez obcy, pogardliwy sąd – dlatego że nie mogę rano dłużej poleżeć w łóżku, obejrzeć filmu czy spędzić niedzielnego przedpołudnia na czytaniu, nie mogę swobodnie iść na spacer w cieple letniego wieczoru, ani pójść popływać, ani wyskoczyć do pubu. Utrata tych wszystkich możliwości wydawała mi się wysoką, wygórowaną ceną za przywilej macierzyństwa i mimo że w postaci córki dużo dostałam w zamian, nie była to zapłata tą samą monetą ani nawet w innej walucie – właściwie wcale nie można było jej uznać za rekompensatę. Moja utrata i mój zysk były ze sobą zupełnie niezwiązane, naliczane bez myśli o tym, żeby ostatecznie się zbilansowały.
Inne tej autorki tutaj.
#66
Napisane przez Zuzanka w dniu środa września 4, 2019
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2019, beletrystyka, panie
- Skomentuj
Władysław Krupiński - Złote kółka #010
Spis osób:
- Mira Łazówna - atrakcyjna brunetka z chorobą lokomocyjną
- Elza - atrakcyjna blondynka, z tych dobrych Niemek
- Stefan Jaworski - przystojny brunet, opiekuńczy, wtem okazuje się, że to porucznik milicji
- pułkownik Miron - z tych dobrych Niemców, funkcjonariusz policji ludowej NRD
- Frau Malinke - berlińska mieszczka, wścibska
- Jan Zadras - szpakowaty, nobliwy starszy pan, ale nie do końca dżentelmen, tylko bardziej świnia
- kapitan Kazimierz Mirski - team Warszawa
- sierżant Lipski - kierowca, z niejednego pieca chleb jadł, prowadzi “szybko, ale bezpiecznie”
- Wesoły - naczelnik dochodzeniowy z Łodzi
- Kowalski - stary piernik, siedzi w areszcie za wełnę, ale ma kontakty w kręgach walutowych
- Witold Nieraj-Doniecki - człowiek z wykwintnymi manierami i sygnetem, szef gangu przemytników
- Zygmunt Szorski - pośrednik między gangiem a przemytnikami, ofiara “wypadku”
- profesor Tupeczko - aresztowany w Berlinie za przemyt dolarów, dawny nauczyciel Szorskiego
- pułkownik Kaleta - szef Mirskiego
- Krystyna Słoniewska - zajmuje się sprzedażą detaliczną, ale zaprzecza
- Janeczka - sekretarka Miskiego, robi pyszną kawę
- Jeanette - francuska dama w ciężkim gorsecie
- Lidka - lansuje się z białą torebką i amerykańskimi papierosami
- “Astoria” - niejaki Maniusiński, cwaniaczek z krótką pamięcią
Warszawska milicja we współpracy z policją z Berlina usiłuje zablokować wypływ papierowych dolarów z Polski (których oczywiście i tak legalnie nie można posiadać) oraz - w drugą stronę - napływ kupowanych za te dolary złotych monet, produkowanych w Brukseli. W Berlinie celnicy aresztują profesora, który z sympatii dla byłego ucznia, Szorskiego, przewozi walizeczkę dla nieznanej mu kobiety. Porucznik Jaworski nieświadomie ociera się o sprawę, bo leci tym samym samolotem, co Mira, która przewozi grzecznościowo walizeczkę - również od Szorskiego - dla swojej gospodyni w Berlinie, pani Malinke. Kiedy w wypadku ginie Szorski, taki trochę niebieski ptak, Jaworski zaprzyjaźnia się z przyjemną brunetką bliżej (a nawet całkiem blisko). Po kolei odławiają poszczególnych członków szajki, aż na końcu zostaje mityczny szef.
Autor trochę nie może się zdecydować - w jednym akapicie Jaworski lekceważy strach Miry i poczucie, że coś jej grozi, chwilę później już cały aparat milicji staje w gotowości do pilnowania mieszkania dziewczyny, żeby nic się jej nie stało. Nie pamięta też, że Mira zwierza się Lizie ze spotkania na lotnisku niejakiego pana Zadrasa, ale jest dla niej obcym człowiekiem, kiedy wchodzi do jej mieszkania i zaczyna ją przepytywać i straszyć.
Się ma przemyślenia: “Nie chwal pogody z rana, a kobiety za młodu” - Mirski.
Się bywa: w “Palace” (Berlin), “Rarytasie” (Warszawa), “Wierzynku” (Kraków).
Się pali: sporty, kubańskie cygara, chesterfieldy.
Się pije: koniaczek, egri burgundi, eksportowy jarzębiak.
Inne tego autora:
Dzień słodkiej śmierci - Janusz Głowacki #012
Spis osób:
- porucznik Paweł Goraj - czasem lubi porozglądać się incognito
- Maciek - młody dżudoka, kocha Wandę
- Ilona - w mini, ale nie zaprasza na pożegnalnego drinka do domu pierwszego wieczora
- Wanda - w kostiumie typu “courage”(?)
- Roman - kolega Maćka, podobno kocha się w Ilonie
- pan Romuald - ma willę wytapetowana pięćsetkami
- Ryszard Piotrowski - handluje lekarstwami i ma rozległe znajomości
- Stanisław Rękas - właściciel zakładu produkującego różne rzeczy z tworzyw sztucznych
- Anna Rękas - ma smutną twarz, ale nie przejmuje się zniknięciem męża
- Władysława Rękas - matka Stanisława, dla odmiany się przejmuje
- pani Hania - barmanka z Lotosu, z solidnym biustem
- Janusz - Rękas zalegał mu 80 tysięcy
- Portier - wypożycza niechlujnie odzianym gościom krawaty, żeby pasowali do klasy lokalu
- Franciszek Zębaty - kierowca rajdowy, właściciel stacji benzynowej
- szwagier Rękasa - z Pruszkowa, nie przepadał za mężem siostry
- Barbara Mączak - kochanka Rękasa, niegustownie ubrana, ale atrakcyjna brunetka
- Roman Ostrowski - miał Rękasowi załatwić bony od jakiegoś profesora z politechniki
- Ewelina Ostrowska - aż za śliczna, w separacji z Romanem
- Wojnar - architekt, sprzedał zaginionemu czerwonego taunusa
- Andrzej Woźniak - naiwnie uważa, że sprzeda w Desie kradzione ikony
- Bogdan Kaczarek - ps. Gruby, miał być statystą w transakcji walutowej
Porucznik Goraj, działając undercover, wtapia się w towarzystwo tzw. złotej młodzieży, żeby wykryć, kto mógł zabić niejakiego Rękasa, prywaciarza. Okazuje się, że za denatem snuło się wiele nici - tu komuś zalegał, tu jemu ktoś był winien, tu jeden interes, tu drugi. Wypowiedzi złotej młodzieży i ich konsumpcyjny styl życia zajmuje sporo tomiku, ale tak naprawdę chodzi o pieniądze. Goraj angażuje się z Iloną, obrywa w głowę, bo idzie do podejrzanego sam, bez wsparcia, ale sprawę rozwiązuje, bo umie łączyć ze sobą różne fakty i adresy.
W kącie na lewo jakaś młoda, długowłosa para typu hippies, ubrana kolorowo, jadła lody. Gniewność ich stroju zabawnie kontrastowała ze skupieniem, z jakim wykonywali tę czynność.
Się pije: jarzębiak pod tatara, martel i oranżadę, cabernet.
Się pali: kenty.
Inne tego autora tu, z tego cyklu tutaj.
#65 (przeczytałam też dla porządku EW011)
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek września 2, 2019
Link permanentny -
Tagi:
2019, panowie, kryminal -
Kategoria:
Czytam
- Skomentuj
[Nie pisałam, bo byłam na wakacjach, ale czytałam!]
Hazel Grace ma 16 lat i - od kilku lat - nowotwór tarczycy w czwartym stadium. Aktualnie się nie rozrasta dzięki eksperymentalnej terapii, ale stan jej płuc jest na tyle kiepski, że niewskazany jest jakikolwiek wysiłek i oddycha tylko ze wspomaganiem. Na spotkaniu terapeutycznym poznaje Augustusa (Gusa), 17-latka z amputowaną nogą, z nowotworem w fazie remisji. Iskrzy między nimi, ale ona boi się angażować, bo wie, że niebawem (za miesiąc, pół roku albo 2 lata) umrze i zostawi kolejną osobę ze złamanym sercem[1]). Wymieniają się książkami - Gus pokazuje Hazel cykl o super-bohaterze zawadiace, który nadludzkim wysiłkiem, Hazel zaś dzieli się swoją ukochaną książką - "Ciosem udręki" Petera van Houtena; to powieść o Annie, chorej na raka nastolatce, powieść bez zakończenia, urywająca się nagle. Hazel najbardziej w świecie chciałaby się dowiedzieć, jak potoczyły się losy jej bohaterów: czy Anna umarła, co się stało z jej chomikiem, z kim związała się jej matka. Gus wpada na pomysł odszukania autora, nawiązuje więc kontakt z jego asystentką i organizuje wyjazd do Amsterdamu, korzystając ze swojego "rakowego bonusu"[2]. Van Houten okazuje się być nieprzyjemnym alkoholikiem, ignoruje prośby nastolatków o ciąg dalszy, wyjaśniając im, że to fikcja i nic w ich życiu się nie zmieni, że ewentualnie poznają dalsze losy fikcyjnych bohaterów. Rozczarowani spotkaniem, udają się z asystentką pisarza do domu Anny Frank, równie autorki urwanego pamiętnika (ale ze znanym ciągiem dalszym), gdzie Hazel podejmuje decyzję o otwarciu na związek z Gusem; jej życie jednak jest zbyt ulotne, żeby stać z boku i nie angażować w nie żadnych osób. Finał jest po amerykańsku nieco przewrotny i, oczywiście, dość dramatyczny mimo światełka nadziei na końcu.
To nie jest tak, że to jest jakiś nowy temat, raczej wariacja na temat choroby i oswajania lęku przed śmiercią dla pokolenia współczesnych nastolatków (którzy raczej nie sięgną po "Love story" czy "Trędowatą"). Nie jest to poradnik ani tym bardziej łzawa historia o śmierci, raczej próba opisu dojrzewania (zakochanie, pierwszy raz) z chorobą na pierwszym planie, próba zdjęcia z osób chorych na raka piętna ofiary, dla której skończyło się życie. Mnie książka nie bardzo wzruszyła, bo jestem stara i cyniczna, ale doceniam, że powstała. Jest ekranizacja, widzieliście?
[1] To powieść dla nastolatków, ale gdzieś tam w tle przewijają się rodzice - skupieni na chwili, bo może być ostatnią chwilą z dzieckiem, podporządkowani terapii, z momentami załamania ("kiedy leżałam na oddziale intensywnej terapii i wyglądało na to, że umrę, a mama mi powtarzała, że nic nie szkodzi, jeśli się poddam (...) mama wypłakała w pierś taty coś, czego wolałabym nie usłyszeć, i mam nadzieję, że ona nigdy nie dowie się, iż to słyszałam. – Nie będę już mamą.").
[2] Bohaterowie postrzegają siebie ze sporym dystansem, jako Osoby Profesjonalnie Chore, udzielając sobie wzajemnie psychologicznego wsparcia czy wymieniając się informacjami o dostępnych ze względu na chorobę ułatwieniach (np. fundacjach spełniających życzenie).
#64
Napisane przez Zuzanka w dniu środa sierpnia 28, 2019
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2019, beletrystyka, panowie
- Skomentuj
[26-27.08.2019]
Tym razem podróż była nieco niesymetryczna - pierwszego dnia planowałam dotrzeć pod Innsbruck, do małej miejscowości Patsch, do hotelu obiecującego widok na Alpy (ignorując myśl, że na następny dzień zostaje do przejechania 1000 km do dużego pokoju). Włoskie autostrady przejechaliśmy bez problemów[1], podobnie austriackie[2], hotel - poproszony mailem o zakup urodzinowego tortu dla Majuta - spisał się idealnie, więc 10. urodziny młodzieży (kiedy to minęło? Chwilę temu była w żłobku!) zostały wycelebrowane należycie. Co do widoków - wyprzedziły moje oczekiwania. Krótki spacer po wsi, catspotting: 3 (ogromna chemia między mną a czarnym kotem, leniwe futro na dachu oraz psotne czarno-białe stworzenie w konflikcie terytorialnym z czarnym), mały kościół, ukwiecone domy malowane w medaliony ze świętymi oraz soczyście zielone łąki pod linijkę.
Panorama, wieczór
Widok z hotelu / Nawet polna ściezka za stodołą ma nazwę
Panorama o poranku
Przydomowa kolekcja kaktusów / Przykościelny cmentarzyk
Tyrolska architektura
Kościół, wnętrze (nikt nie pilnuje) / Hotel
Kaktusy
Zmrok zapadł / Lokalne murale
Zachód słońca
Alpy o poranku
Po śniadaniu
Wbrew obawom, przez Niemcy i Polskę przemknęliśmy jak nóż przez masło, patrząc ze sporą schadenfreude na mega korki, stojące w przeciwną stronę (bo wypadek). Po jednej nieudanej próbie znalezienia restauracji w Bayreuth (fantastyczna nazwa), trafiliśmy do mocno rustykalnej, ale zacnej Berg Hütte.
Zabawne nazwy po drodze: Gnadenwalde, Biebersdorf, Zehnzenhof, Klein Marzehns, Niemegk, Triptis i Lederhosen.
GALERIA ZDJĘĆ. Dodałam też kilka zdjęć do poprzedniej notki.
PS Będą jeszcze Włochy, spokojnie. Ale jak widzę, ile mam zdjęć do przejrzenia, to jednak oddalam się poleżeć.
[1] Tym razem zbrojni w wiedzę o godzinach restrykcji kulinarnych nawet przy autostradzie i z doświadczeniem, żeby omijać lokale “Hermes”, niechcący zjechaliśmy z autostrady i trafiliśmy do Roadhouse’u z przyzwoitą i niewiele droższą od autostradowych przybytków kuchnią.
[2] O winietkach pisałam poprzednio, ale upierdliwością jest płatna dodatkowo i każdorazowo (mimo winietki) Autostrada Brennerska; niedużo, bo 9,5 euro, ale to więcej niż koszt przejazdu pozostałymi autostradami. Żeby wjechać do hotelu, trzeba też z autostrady zjechać (albo nadłożyć ponad 100 km), a wjazd w Patsch kosztuje dodatkowe 2.5 euro.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 27, 2019
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
austria, niemcy, wlochy, berg, patsch, murale
- Skomentuj
[20-25.08.2019]
Castiglione del Lago nie jest prominentną pozycją w przewodnikach po Umbrii, ale to urocze i bezpretensjonalne miasteczko - jak wskazuje nazwa - nad jeziorem. Jezioro Trazymeńskie niestety szybko okazało się no go dla Majuta, albowiem jest mętne, nieco muliste i zdarza się, że pływają rybie zwłoki. Dlatego po pierwszej wizycie na jednym z okolicznych basenów na świeżym powietrzu, podzieliliśmy się na ekipę w wodzie (Majut, TŻ) i na ekipę zwiedzającą okolicę (pozostali, dla których basen jest jednym z piekielnych kręgów). Historyczne centrum miasteczka, otoczone średniowiecznymi murami obronnymi jest malutkie, kilkanaście uliczek, restauracje, dwa czy trzy kościoły z urokliwymi zdobieniami (i koty, zawiera też koty[1]), ale centralnym zabytkiem jest średniowieczny zamek Rocca del Leone. Można popełnić ten błąd co ja i w ponad 30-stopniowym skwarze uderzyć od razu na zamek, gdzie okazuje się, że można wejść tylko na dziedziniec. Można też sprytniej zacząć od muzeum, mieszczącego się w Palazzo della Corgna, skąd wąskim tunelem (chłodnym!) idzie się na mury obronne zamku. Mury jak mury, budzą podziw rozmachem, ale widoki na jezioro i miasteczko warte wszystkiego. W samym pałacu sufity i ściany ozdobione są bogato freskami, od patrzenia na nie boli kark; nie wyobrażam sobie malowania ich z głową zadartą do góry.
Zirytowana postępującą niemocą znajomego biura podróży, którym wcześniej ogarniałam wakacje, wakacyjne lokum znalazłam na bookingu. Wydzielony apartament w kamiennym domu, w dużym ogrodzie z trampoliną, hamakiem i jaszczurkami, z właścicielami tuż obok, ale nieiwazyjnie, ale chętnie powiedzą, gdzie jeść i co zobaczyć w okolicy. Na stanie porcelana z serii Churchill, można o poranku kawę w ogrodzie jak lady.
Apartament znajduje się pod miasteczkiem, więc gdziekolwiek trzeba podjechać autem (albo rowerem, gospodarze udostępniają), ale okolica rekompensuje. Tuż obok jest stadnina, gdzie o poranku światło jak z katalogu.
O restauracjach w drodze już pisałam wcześniej, ale i w samym Castiglione del Lago warto zajrzeć do kilku:
- Cafe Latino, Via Vittorio Emanuele 45 - ryby, pizza i mięso, do tego taras widokowy z panoramą jeziora.
- Ristorante la Taverna di Julio, Via Amerigo Vespucci 5 - grill prowadzony przez argentyńskiego emigranta.
- Alisè Cafè, Via della Stazione 5 - ogromne lody i dobra kawa. Tuż przy stacji, jak kto lubi pociągiem.
GALERIA ZDJĘĆ (dużo!).
[1] W gratisie GALERIA ZDJĘĆ włoskich kotów.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 25, 2019
Link permanentny -
Tagi:
castiglione-del-lago, wlochy -
Kategorie:
Koty, Listy spod róży, Maja, Fotografia+
- Skomentuj
[24.08.2019]
W przeciwieństwie do innych miast na wzgórzu, wzgórze jest mniejsze, a starówka Arezzo ma większą powierzchnię, dzięki czemu jest i miejsce na park i więcej oddechu w samym mieście. Parkowaliśmy na Parcheggio Pietri, z którego przechodzi się pod samą katedrę Św. Piotra i Św. Donata (co zaspokoiło estetykę sakralną, więc zignorowaliśmy bardziej sławną Bazylikę Św. Franciszka). Mniej turystów niż gdzie indziej, obiad w Trattoria Cavour na Via Cavour 42, dla odmiany nie padało. Wszędzie w sklepikach z pamiątkami pluszowe dziki.
Petrarka / Widok ze wzgórza
uliczki / Piazza Madonna del Conforto
Park przy Twierdzy Medycejskiej
Katedra klamka / wnętrze
Katedra św. Piotra i św. Donata z Arezzo
Ferdynand I Medyceusz / Katedra, sklepienie
Katedra, sklepienie
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 24, 2019
Link permanentny -
Tagi:
wlochy, arezzo, toskania -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+
- Skomentuj
[23.08.2019]
Asyż od innych miasteczek różni się kolorem - starówka jest w kolorze kremowego różu. Poza tym, jeśli nie liczyć nieco odmiennego od innych asortymentu sklepów z pamiątkami (od bransoletek z symbolem Św. Franciszka po pełne umundurowanie kościelne), nie różni się od innych miasteczek na wzgórzu. Spędziłam w nim miłe popołudnie, również za sprawą cukierni Gran Caffè (Corso Giuseppe Mazzini, 16A), gdzie Majut dostał pyszne ciasto czekoladowe, które okazało się absolutnie bogatym ganaszem (i które jedliśmy następne trzy dni, a o cenie obiecałam sobie nie wspominać, ale jak pani za ladą wypisuje na kartce cyfry i pokazuje, czy aby na pewno zdajemy sobie sprawę z kosztu, to jednak czasem warto się zastanowić, mogliśmy wziąć jedną porcję na trzy osoby).
Nawet jak niekoniecznie mi w stronę religii, tak kościoły w Asyżu zmiatają z nóg. Niestety, o wstydliwie poukrywanych tabliczkach z zakazem jakiegokolwiek fotografowania przypomina skwapliwie (i po włosku, ale z natężeniem zrozumiałym i nie dla autochtonów) ochrona obiektu. W Bazylice Św. Franciszka zrobiłam jedno zdjęcie, nieco więcej w kościele św. Rufina, gdzie z kolei od aparatu gorszy był mój dekolt, który nakazano przykryć mi granatowym poliestrem.
Parkowaliśmy na parkingu Porta Nuova, którego część jest bezpłatna (ale zwykle zapchana pod korek), a część płatna (ale niedrogo); na starówkę wjeżdża się ruchomymi schodami. Ruchome schody fajne same w sobie.
Widok z murów Asyżu
Asyż z daleka / Ruchome schody z parkingu
Asyż z bliska
Arkady przy bazylice Św. Franciszka / Wnętrze
W odcieniach różu
Bazylika Św. Franciszka
Dawna świątynia Minerwy z zewnątrz / Wnętrze
Dolny taras bazyliki
Asortyment pamiątkowy / Zejście do bazyliki
Catspotting: 2.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek sierpnia 23, 2019
Link permanentny -
Tagi:
wlochy, asyz, umbria -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+
- Skomentuj
[22.08.2019]
Ponieważ Majut oprotestował pływanie w jeziorze Trazymeńskim (mętne i zobaczył zdechłą rybę), wybraliśmy się nad morze. Początkowo myślałam o Rimini, ale skończyło się na Cesenatico opodal (chyba mniej zatłoczonym). Jeśli chodzi tylko o plażę, to jak najbardziej, natomiast miasteczko na pierwszy rzut oka (może mylny, w końcu tylko na obiad i kąpiel) wygląda na typowo wakacyjne, hotele, dmuchańce przy plaży i parasole po horyzont. Zachęceni informacją, że Bagno Barrio jest wysoko notowane na Tripadvisorze, pojechaliśmy tamże. Otóż poszczególne plażki (tak szerokości 50 metrów) niespecjalnie się od siebie czymkolwiek różnią, wszędzie parasole, prysznic, kawiarnia; owszem, w Barrio są zagródki dla ludzi z psami, ale ponieważ nie mamy psa, to wartości dodanej brak. Woda cieplejsza od powietrza, brak fal, bo falochron, muszelki i gładki piasek.
Cesenatico, plaża
W drodze do San Marino
Catspotting: 0. Makarony i kotlet w Ristorante Kursalino, Viale Trento 42, Cesenatico.
San Marino, oględnie biorąc, okazało się niewypałem. Absurdalnie niewygodna, kręta droga jako jedyna pozwala na dojazd (więc to nie jest tak, że wracając jest bliżej, bo trzeba i tak wrócić na wybrzeże), miasto składa się ze schodów i spiralnych ulic w górę i w dół, z czym google sobie niespecjalnie radzi. Jeśli szukacie luksusowych towarów z wielkimi nazwami, to jest to miejsce dla Was. My pokrążyliśmy po uliczkach w ciemniejące od chmur popołudnie (miało nie padać!), coraz bardziej rozczarowani ofertą cukierni, bo lokalne ciasta to raczej tylko kruche z dżemem albo desery w postaci owocowych musów (a młodzież zamawiała czekoladowe), wreszcie w drodze do podobno najlepszych delikatesów rozpadała się ulewa. Delikatesy, oględnie biorąc, okazały się być oszkloną winiarnią ze sporym wyborem win i przetworów w ozdobionych wstążeczkami słoikach i kilkoma lokalnymi serami i wędlinami za grube euro, raczej miejscem do przysiądnięcia i zdegustowania niż do zakupów transportowanych 1600 kilometrów dalej. Na plus - widoki przepiękne, na całą okoliczną dolinę, chociaż pewnie piękniejsze w słoneczny dzień. Jest zamek, ale rodzina odmówiła wspinania się, albowiem zamek jest na samiuśkiej górze. Podsumowując - nowy kraj zaliczony, ale nie jest to miejsce must-have.
Jako że na starówkę podobno nie można wjeżdżać (czemu zaprzeczały liczne samochody, również z rejestracjami IT i DE, więc nie tylko mieszkańcy), parkowaliśmy na jednym z parkingów buforowych (konkretnie P8 przy Via Piana), skąd można schodami albo windą na starówkę. Kwitek parkingowy dostaliśmy od dżentelmena, który zastukał nam w szybkę i podał opłacony na 3 godziny bilet, tłumacząc, że my z Polski, a jemu się nie przyda, bo wyjeżdża. Dziękuję! Wprawdzie planowałam przy okazji płacenia za parking rozmienić banknot w parkingowym automacie, bo San Marino ma własne euro, ale mogłam to zrobić i tak.
Policjant przy głównej bramie
Dookoła murów / Sklepik z gadżetami / Jedne z licznych schodów
Dolina Emilia-Romania
Wzgórze San Marino / Pomnik pamięci dzieci zamordowanych w 2004 roku w Biesłanie
Widok z murów na dolinę / Droga do zamku La Rocca o Guaita
Gdzieś w drodze, Toskania
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek sierpnia 22, 2019
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
cesenatico, wlochy, san-marino
- Komentarzy: 2
[21.08.2019]
Wydawało mi się, że wszystkie średniowieczne miasteczka wyglądają jak Montepulciano, ale szybko to zweryfikowałam. Cortona[1], zbudowana na stoku wysokiego wzgórza w dolinie Val di Chiana, jest rozłożysta i robi ogromne wrażenie z zewnątrz. Jak w innych miasteczkach, zaparkować można bezpiecznie poza murami, tutaj są dostępne parkingi przy ulicy Via Cesare Battisti (płatne w parkomacie i warto zapłacić, bo kilka osób zdziwiło się, znajdując uprzejme listy za wycieraczką); z parkingu można podejść długą, spiralną drogą albo wjechać ruchomymi schodami. Od wewnątrz większych różnic nie ma - wąskie i strome uliczki, sztandary, restauracje i lodziarnie, a z murów niesamowity widok na okolicę, włączając w to jezioro Trazymeńskie, o którym niebawem.
Catspotting: 0 (ale wszędzie ludzie z psami). Ponieważ, dostosowując się do włoskiego trybu dnia, obiad nauczyliśmy się jadać w okolicach 14, w Cortonie jedliśmy tylko lody. I bez względu na cenę, a rozpiętość bywa spora (od 2 do 5 euro za porcję), nie da się zamówić małych lodów. Nawet te piccolo były dwukrotnie większe niż poznańska porcja (zwykle 60-70g) i nawet Majut czasem nie dawał im rady.
GALERIA ZDJĘĆ.
[1] Jeśli kojarzycie nazwę tego miasteczka, to zapewne z cyklu książek Frances Mayes, rozpoczynającego się od "Pod słońcem Toskanii".
Napisane przez Zuzanka w dniu środa sierpnia 21, 2019
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
wlochy, cortona, toskania
- Skomentuj
[20.08.2019]
Do Montepulciano nie wybrałam się dlatego, że kręcono tam “Zmierzch - Księżyc w nowiu” albo “Angielskiego pacjenta”, bardziej dlatego, że “Pod słońcem Toskanii” (choć autorka pierwowzoru książkowego mieszkała pod Cortoną, o której później). Jak wiele innych w okolicy, niewielkie Montepulciano położone jest na wzgórzu, w przepięknej toskańskiej scenerii. Jest małe i kameralne, akurat na leniwe popołudnie. Zaparkować można przy ulicy Via dell’Oriolo, otaczającej mury, bo w samym centrum parkować mogą tylko mieszkańcy (a przynajmniej nie byłam w stanie określić, gdzie mogłabym wjechać i zaparkować na legalu. Mimo niechęci rodziny do wspinania się, weszliśmy na wieżę w Palazzo Comunale (ratuszu miejskim) przy Piazza Grande; pomogło nieco, że na wieżę dało się wjechać windą, nic to, że raptem na drugie piętro, a po przejściu przez zupełnie niewyględne archiwum miejskie i tak trzeba było się wdrapać po wąskich schodach. Widoki - jak widać na zdjęciach poniżej.
Catspotting: 2. Jedliśmy w restauracji Pozzo di Pulcinella (Piazza Michelozzo 7); Majut był zachwycony stekiem z kością, najlepszy obiad podczas całego wyjazdu.
Przewodniki wyliczają optymalne trasy dojazdu z najładniejszymi widokami, ale tam wszędzie jest ślicznie. Jechałam przez miejscowość o dźwięcznej nazwie Pozzuolo, trafiając na pola słoneczników, winnicę czy wzgórza obsadzone cyprysami. Nie wypada nie polecić.
Pole słoneczników[1] / Toskania
Winnica gdzieś pod Montepulciano
Roślin / Widok z murów
Uliczka z flagami / Dzwon na wieży ratusza / Drzwi
Lokales / Widok na Torre di Pulcinella
GALERIA ZDJĘĆ.
[1] Co ciekawe, wszystkie odwrócone tyłem do słońca. Fototropizm, you do it wrong.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 20, 2019
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
wlochy, montepulciano, toskania
- Komentarzy: 1