Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Nieustająco budzę zdziwienie znajomych i przypadkowych przechodniów, gdy mówię, że nie obchodzę świąt. Nie jest ważne, jakie zwyczaje przy tym pomijam, bo jest w porządku mieć różne zwyczaje, różny skład sałatki jarzynowej (jak dodajecie seler i pietruszkę albo w ogóle dodajecie wygotowane do białości warzywa z rosołu, to najwyżej podziękuję), ale zupełnie nie jest w porządku nie obchodzić świąt. Nawet jeśli się jest ateistką. Pada dużo słów typu “trzeba”, “tradycja” czy “więzy rodzinne”, bez tego świat się stoczy moralnie, ludzie będą chodzić nago po ulicy, przestaną odczuwać oraz będą jeść trujące grzyby (realne przykłady z komentarzy w mediach). Nie wiem, czemu zdziwienie budzi moje kontrastowe “nie, nie trzeba”, zwłaszcza w odniesieniu do pielęgnowania zwyczajów, za którymi nie ma logiki, gotowania potraw, których nikt nie lubi, zmuszania się do spędzania czasu w sposób, który nie jest zgodny z naszym trybem życia (chociażby wielogodzinne nasiadówki przy stole z wjeżdżającymi kolejnymi potrawami, kiedy na co dzień ograniczamy kalorie i staramy się wychodzić, bo ile można siedzieć w bezruchu).
Dodam, że przy tym wszystkim absolutnie nic nie mam do tego, jak ktoś spędza czas, wolna wola, jeśli ktoś tego właśnie chce. Chcesz ubierać choinkę - świetnie (ja lubię i ubieram, cieszy mnie kolor i światełka w zimowej ciemności), piec pasztety - jeszcze lepiej, myć okna - godne pochwały, uwielbiam czyste okna i lubię myć, może niekoniecznie moje 13 podwójnych, ale już niedługo… Problem w tym, że obserwuję swoistą schizofrenię między deklaracjami (słynne “chciałabym nie musieć przygotowywać świąt, całe to sprzątanie i gotowanie jest ponad moje siły, wolałabym wyjechać i spędzić miło czas”) a kontynuowaniem dorocznego świątecznego kołowrotu. Absurdalnie, to kobiety same sobie tę falę robią, same sobie ten kołowrót oczekiwań i przymusu nakręcają. Bo zawsze były pierogi, bo okna muszą być umyte dla Jezusa, czwarte ciasto wjeżdża do piekarnika, załamię się, jeśli sernik opadnie. Ilu znacie mężczyzn, którzy sami z siebie mają potrzebę celebracji - kompleksowego sprzątania, spędzania długich godzin w kuchni, chwalenia się ulotną pracą rąk? #retoryczne, oczywiście (i oddzielmy tu wymaganie, że przecież zawsze był barszcz, jak to nie będzie barszczu, bo to nader łatwo przychodzi czy _pomoc_ przy pracach domowych, ale tylko kiedy się poprosi). Cieszę się, że jednym z dobrych skutków pandemii jest odcinanie rzeczy zbędnych, wmuszanych kapitalizmem (“chcij tę szynkę!”) i tradycją (zamiast przy stole, pójdźmy razem na spacer). Cieszę się, gdy widzę w wielu miejscach akcje afirmujące asertywność (np. tego typu), przedkładanie własnego dobrostanu nad wymagania innych czy nieuleganie presji otoczenia. Mam prawo nie świętować, jeśli nie mam takiej potrzeby. Wy też nie.