Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Martha Grimes - Pod Przechytrzonym Lisem

Inspektor Jury zostaje wezwany tym razem do zimowego North Yorkshire, żeby pomóc lokalnej policji (oczywiście niezachwyconej tym faktem) w wyjaśnieniu morderstwa Gemmy Temple, gościa właściciela połowy miasteczka, pułkownika Craela. Gemma pojawiła się nagle po latach, twierdząc, że jest dawną wychowanką Craela, Dyllis March. Była podobna, ale nie wszyscy jej wierzyli, niewiara niektórych była aż za mocna. W noc Trzech Króli Gemma pożyczyła kostium od właścicielki kawiarni, Lily Simmons, ale nie dotarła na bal. Nie wiadomo do końca, czy miała być ofiarą, czy ktoś czyhał na Lily, córkę dworskiej kucharki. Jury rozwiązuje po kolei wszystkie sprawy, odszukując więcej śmierci niż tylko tę jedną, oczywiście nie bez pomocy Melrose'a Planta, który - zupełnym przypadkiem - również przyjeżdża do posiadłości pułkownika (szczęśliwie bez wścibskiej ciotki Agathy).

Wrzosowiska nie są tak urokliwe jak opisywane w poprzedniej części Northhamptonshire, bardziej dzikie i niebezpieczne przez okoliczne morze i klify. Jury sobie wzdycha do pewnej pani, ale bez efektów. Efekty ma za to Melrose, prowadzący śledztwo w Londynie, w zamtuzie - musi prawie że wciskać pieniądze ochoczej Betsy, żeby się nie rozbierała. Dodatkowo udaje się rozwiązać problemy nastoletniego Bertiego, którego matka zostawiła bez opieki.

Ku mojemu zaskoczeniu, w tym tomie wyszło, że w zasadzie akcja dzieje się w latach 80., a nie w jakiejś nieokreślonej przeszłości - nastoletni kuzyn pisarki słucha Pink Floyd (The Wall i Atom Heart Mother), Rolling Stones i Grateful Dead. Trochę anachronicznie to się skleja z małymi miasteczkami, w których nic się nie zmieniło od II wojny światowej, ale może małe angielskie miasteczka tak mają.

Inne tej autorki: tu.

#7

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lutego 2, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: kryminal, panie, 2013 - Komentarzy: 2


Jerzy Edigey - Elżbieta odchodzi

Inżynier Wojciechowski zgłasza na milicję zaginięcie swojej żony, która nie czekała na niego z obiadem, kiedy głodny wrócił z pracy. Ba, musiał sam ugotować ziemniaki i podgrzać mięso. Nikt go nie traktuje poważnie, każą czekać co najmniej dobę, ale inżynier ma kontakty, więc dzwoni do swojego przyjaciela, pułkownika milicji, który - dla odmiany - sprawą się przejmuje. Nie tylko ze względu na starą przyjaźń i dotychczasowe ciężkie przeżycia inżyniera (poprzednia żona go zdradzała i była ogólnie nieprzyjemna), ale ze względu na to, że inżynier jest socjalistycznej sławy specjalistą od laserów[1]. Od razu wchodzi w to kontrwywiad, który szybko wykrywa, że piękna Elżbieta wcale nie miała na imię Elżbieta i była wytrawnym szpiegiem. Oczywiście Elżbieta zostaje znaleziona i okazuje się, że jednak nie szpiegowała, bo obudziła się w niej miłość do kraju ojczystego mimo prania mózgu w erefenowskim "instytucie kultury".

Akcję posuwa do przodu głównie ciężka praca wywiadowców. Jeden z nich rujnuje się na kawę i melbę w Europejskim, żeby od fertycznej ekspedientki wyciągnąć rysopisy towarzyszy potencjalnych porywaczy zaginionej damy. Drugi udaje najpierw domokrążcę (sznurowadła i inne barachło), potem agenta ubezpieczeniowego, ale tak nieudolnie, że obrywa po głowie[2].

[1] Bawiąc, uczyć: polscy inżynierowie odbili wiązkę lasera od powierzchni księżyca i nie tylko.

[2] Za to dostajemy krótką lekcję, jak uwalniać się z więzów w warsztacie za pomocą pilnika (zwanego raszplą) i imadła (zwanego imadłem).

Inne tego autora tu.

#6

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek stycznia 29, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: kryminal, panowie, prl, 2013 - Skomentuj



Douglas Coupland - Microserfs

Odwieczny konflikt między być a mieć - Daniel Underwood, tester z Microsoftu - powoli ewoluuje w swoim życiu z no-life'a w żyjącego pełnym życiem członka wielkiej wspólnoty. To książka o odkrywaniu siebie, pozbywaniu się bagażu złych doświadczeń i świadomym budowaniu takich stosunków ze światem, żeby się dobrze ze sobą i innymi czuć. To książka o przyjaźni - tej, która powstała za monitorami, działała na poziomie e-maili, ale która była na tyle mocna, że została poza pracą i komputerami. To manifest konsumpcjonizmu, życia w świecie podzielonym między wpływy wielkich korporacji. To naprawdę nie jest ważne, czy pracujesz w Microsofcie, IBM-ie, Siemensie czy Apple'u, nie jest istotne, czy jesz jedzenie z koncernu Kraft, Coca-Coca czy Nestle. Minęło trochę czasu od 1995 roku i tak naprawdę, już nie jest istotne, czy mieszkasz w Polsce czy w Kalifornii. Celowo nie traktuję jako głównego wątku start-upu, który rozkręca się w domu Daniela - nie jest ważne, czy odniosą sukces, ważna jest droga, jaką idą.

Dla mnie prywatnie to podróż wzdłuż El Camino Real - Burlingame, SFO, San Mateo, Palo Alto. Czytając, czułam zapach jedzenia na Mission w San Francisco, słyszałam dźwięk zatrzymującego się CalTraina. I przez te kilka lat od ostatniej lektury zapomniałam, jak bardzo wzruszający - choć obecnie bardzo naiwny - jest ostatni rozdział. Że mamy komputery po to, żeby nam łatwiej było ze sobą być.

Redakcyjnie to przykład, jak tłumaczenie i wydawnictwo może zabić książkę. Tłumaczenie Jana Rybickiego jest przeraźliwie złe - pomija 3/4 nazw własnych, które są istotą życia w świecie geeków (wiem, wiem, w 1996 roku nie było google'a i nikt nie wiedział, co to Miata czy Ovaltine), niszczy gry słowne, spłaszcza i upraszcza. Notka na okładce - przeżałosna.

Ładna recenzja Przemysława Gamdzyka (1997! a mogę podpisać się pod każdym słowem, poza jakością tłumaczenia).

Poprzednia recenzja (nie lubię jej). Z podziękowaniami dla A. za książkę.

Inne tego autora tu.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek stycznia 25, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: beletrystyka, panowie, 2013 - Komentarzy: 5


Blue Thursday

Miałam plan, żeby zacząć robić szczegółowe notatki z dnia, bo wtedy łatwo jest wybrać coś, o czym można napisać. I robiłam sobie w głowie te notatki, szczególnie celną miałam spuentowaną frazą o rozdawaniu karnych kutasów (i bynajmniej nie chodziło o parkowanie[1]). Tyle ze zapomniałam. I zostałam jak wazon z tą puentą.

Z przyczyn ode mnie niezależnych[2] wyszłam dzisiaj w miasto. I naprawdę, jak teraz mi powiecie, że jest przecież na moich zdjęciach ślicznie, to już sama nie wiem.

A cały sens tej notki to odciągniecie Waszej uwagi od faktu, że nie było Blue Wednesday. I, oraz że nie mogę się zebrać na nową notkę o Couplandzie, chociaż stara jest tak bardzo do niczego, że wstyd.

[1] Chociaż, jak rany, naprawdę trzeba być luźnym wackiem, żeby zaparkować zaraz za skrzyżowaniem pod prąd na ulicy w centrum miasta. Fakt, małej i pod górę, ale jednak nie wyłączonej z ruchu. I nie, zapalone światła awaryjne i zakończony czapką kierowca w środku to nie jest uzasadnienie (stał tam co najmniej tyle, ile zajęło mi objechanie zakrętu, zaparkowanie, wyjęcie madame z auta, pobranie kwitka na parking i przejście kilkudziesięciu metrów z jedną wywrotką, bo błoto, więc bynajmniej nie na chwilę).

[2] Konkretnie to po przyjściu do pracy (działa mi karta na parking!), podlaniu służbowego hiacynta, zalogowaniu się do poczty tylko z dwukrotną pomyłką w haśle oraz przemyśleniu tematu kawy, zostałam oderwana od monitora telefonem z placówki, dzięki czemu dowiedziałam się, że dziecko moje jest chore i mam je pobrać w trybie ASAP, albowiem kaszle mokrym kaszlem oraz jest apatyczne. Na wizji lokalnej okazało się, że apatyczne dziecko jest lewem lubiącym malchewki i wynurza się właśnie spod stołu z włóczkowym warzywem w zębach i rzuca w pogoń za, zdaje się, Helutką. Ale w trosce o całość placówki zstępną zabrałam, zawiozłam do pediatry ("a dlacego pani mi nie dała takiego patycka do buzi?") z wynikiem "zdatna", ale skoro placówka się opiera, to potrzymać jutro w domu i sprawdzać wilgotność kaszlu. W każdym razie przy okazji mogłam wyjść i odebrać paczkę z książkami[3].

[3] M. in. pozycją "Jak przechytrzyć dziecko, proste sztuczki na małych uparciuchów". PROFIT.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek stycznia 24, 2013

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 8


Blue Tuesday

Zamiast opisywać szereg pechowych zdarzeń dzisiejszego dnia, okażę obrazek. Albo dwa. Ale mówię Wam - moje życie to nieustające pasmo sukcesów.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek stycznia 22, 2013

Link permanentny - Kategoria: Fotografia+ - Komentarzy: 4


Blue Monday

Ze względu na gabaryt, jakiego nabrałam przez zimę, zdecydowałam się nie kupować nowych spodni, bo dotychczasowe całkiem fajne. A jak kupię nowe, to nie ma szans, że będę robić jakiekolwiek wysiłki[1] w celu zmieszczenia się w posiadane. Dlatego dziś założyłam legginsy. Dawno nie czułam się tak atrakcyjna dla siebie.

Już za drugim razem udało mi się wydrukować w pracy wędrujący dokument[2]. Za drugim bo za pierwszym razem machałam identyfikatorem po ekranie dotykowym, a nie po czytniku. Ekran dotykowy bynajmniej nie identyfikuje.

Mam ochotę dodać nową kategorię pt. "Nieustające pasmo sukcesów"[3].

[1] Restauracja w nowym budynku fabrycznym nie pomaga. Od 12 patrzę na zegarek, żeby o 13 wystartować po pyszną zupkę i co ino. Menu bywa na stronie na facebooku.

[2] True story - puszcza się na drukarkę, macha identyfikatorem i z dowolnej drukarki wylatuje cieplutki wydruk.

[3] Nie żebym nie odniosła dziś sukcesiku. Poszłam do banku zanieść cesję ubezpieczenia mieszkania, której się bank domagał. Przed ponagleniem! I przed naliczeniem kary umownej. Normalnie nie jak ja.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek stycznia 21, 2013

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Komentarzy: 2



Marta Obuch - Miłość, szkielet i spaghetti

Trzy siostry, co jedna to ładniejsza (a wybór pełen, bo wysoka blondynka, seksowny rudzielec i szczuplutka studentka) oraz pyskata matka i niespecjalnie jej ustępująca ciotka kontra włoska mafia w pięknym a zabytkowym mieście Częstochowa. Podczas prac archeologicznych na Jasnej Górze zostaje znaleziony XVII-wieczny szkielet oraz - niebawem - całkiem świeże zwłoki potencjalnego samobójcy, odziane w garnitur. Na miejscu zdarzenia przypadkiem znajduje się Ewelina Rzepka, najmłodsza z rodziny oraz wygadany archeolog/genetyk - Cezary. Starsza, Dorota, zatrudnia się jako pielęgniarka/kucharka (mimo że zupełnie nie umie gotować) u bogatego Włocha w luksusowej willi. Najstarsza, Julia, psycholożka po przejściach, dostaje od klienta czerwone Alfa-Romeo, ale jej główny udział w akcji polega na tym, że zapada (z wzajemnością) na Cezarego. Matka i ciotka głównie się kłócą, ale ciotka pozyskuje powiązanego z akcją absztyfikanta w swoim wieku. Na drugim planie krąży profesor archeologii o orientacji nieterlikowskiej oraz sympatyczny, skromny inspektor Niecko (który lubi dobrą kuchnię, więc nieco nieszczęśliwie zakochuje się w Dorocie).

Akcja jest o tyle zabawna, że wszyscy o sobie wiedzą - Włosi od początku są podejrzani i bardzo szybko Dorota zostaje zmuszona przez CBŚ do inwigilacji mafii. Mafia też nie jest specjalnie tępa i szybko wykrywa, że smaczne potrawy są dostarczane do kuchni przez okno przez resztę rodziny, a udawana nieznajomość włoskiego pielęgniarki jest fałszem. Zaskakująco mało wniosków obie strony z tego wyciągają - Dorota uważa, że Włoch jest sympatycznym rozrabiaką i bynajmniej nie zwiewa z siedziby gangu tak szybko, jak weszła. Włosi wpuszczają pannę i jej rodzinę bez większych oporów, pozwalając na myszkowanie po domu.

Są też wady, ale niewiele. Niektóre neologizmy są słabe i nic nie wnoszące ("kobieciejstwo" zamiast "kobiecość"), oczywiście aż nadto rekompensuje je naprawdę twórczo zabawny i tekściarski język całości. Czuć spory wpływ Chmielewskiej z tych dobrych lat.

Inne tej autorki:

#4

Napisane przez Zuzanka w dniu środa stycznia 16, 2013

Link permanentny - Tagi: kryminal, panie, 2013 - Kategoria: Czytam - Komentarzy: 6


Dzień i noc

Najpierw noc. Żółte światło latarni, śnieg skrzypiący pod nogami, absurdalnie rześka woda płynąca przez młyńskie koło pod hotelem. Jak nie lubię zimna, tak tylko słowność powstrzymała mnie przez pójściem w świat złamanej mrokiem bieli (tak jak wcześniej silna wola nie pozwoliła mi jechać do Berlina, akurat odjeżdżał IC w tamtym kierunku). Sama siebie za to nie szanuję. Od kiedy to powinność zwycięża nad kaprysem? W hotelową ciszę wdarłam się z Foo Fighters, słabo przespana noc w absurdalnym jak na cztery gwiazdki zimnie.

Słoneczny ranek (bynajmniej nie zwiastował zadymki, którą oglądałam z okien pociągu wracającego do Poznania), śnieg iskrzący się w słońcu jak rozsypane kryształki znanej marki na S. W restauracji na mój widok nastąpiło poruszenie, z jednej strony to zabawne być chyba jedynym gościem w hotelu, z drugiej zamiana stołu szwedzkiego na osobistą obsługę i pięćsetkrotne upewnianie się, że na pewno jogurcik jagodowy może być, że może owocek i ta jajeczniczka oczywiście, wystarczy poprosić, nieco mnie zmęczyło. Zachwyt przeszedł na obskurnym Toruniu Wschodnim; tu nie ma kindli ani książek, są zmęczone oczy, czasem "Twoje imperium" czy krzyżówki panoramiczne. Za oknem pociągu przemknął przez zaspy spóźniony szary zając, nie zwracał uwagi na światła mijającego go pociągu. Napisałam szkic historii, która zapewne by zażenowała bohaterów, gdyby się o niej dowiedzieli. Na szczęście przy tworzeniu prozy nie do publikacji żadna z osób zaangażowanych nie zostaje skrzywdzona. Może poza autorem.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek stycznia 14, 2013

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: toruń, POLSKA - Komentarzy: 1