Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Cmentarzysko słoni

Zupełnie przypadkiem, zaraz za płotem eklektycznego pałacyku[1], w którym spędziłam weekend, znalazłam kilka samochodów, pokrytych wiekowymi osadami kurzu zaimpregnowanego kolejnymi deszczami i śniegami. Kabina syrenki wyglądała jakby była zatopiona i wyjęta z wodą i wodorostami ciągle w środku. Gdzieś dalej furgonetka i duchy innych, pozostawionych bez żalu lata temu samochodów, obrosłych krzakami, chwastami i innymi samosiejkami. Ogród nie był zamknięty, należał do posesji obok, zamieszkałej (nie tylko przez koty, chyba że umiały wieczorem zapalać światło). Nowa era ozdób trawnikowych?

GALERIA ZDJĘĆ

[1] O pałacyku też mogę, jak będzie zapotrzebowanie społeczne.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 17, 2010

Link permanentny - Kategorie: Koty, Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: polska, wloclawek - Komentarzy: 6


Turystyka w świat dzieciństwa

Włocławek się prawie nie zmienił. Prawie, bo ma nowe restauracje, hotele, modne sklepy, klimatyczne centrum handlowe w odremontowanych budynkach chyba pofabrycznych. Nie zmienił, bo dalej na placu Wolności stoi ten sam zakamuflowany pomnik z radzieckim żołnierzem i kołchoźnicą, z którego za pomocą sprytnej okładziny powstał pomnik bardziej neutralny. Dalej na 3 Maja siaduje lokalna śmietanka spod znaku piwa i tańszego wina, tyle że teraz ma ustawione ładne ławeczki, a na ulicy jest świeży bruk i ścieżka rowerowa. Dalej nekrologi wiszą na rogu Piekarskiej, a leciwe panie wymieniają komentarze na miarę tych na naszej-klasie czy facebooku.

Zmieniło się to, że wróciłam po kilkunastu latach[1] jako turystka z aparatem, bogatsza w kilkadziesiąt obejrzanych miast i kilkadziesiąt tysięcy zrobionych zdjęć, nie wspominając o masie obejrzanych i zapamiętanych gdzieś z tyłu głowy. Pamiętałam układ ulic, mniej więcej kojarzyłam, gdzie się coś zmieniło, gdzie wyremontowali ruinkę, którędy do katedry i gdzie siedziałam podczas pleneru w 1989 albo 1990 roku i malowałam basztę przy wylocie mostu. Nie pamiętałam samego miasta (trochę oszukuję, oglądam przecież ładny blog ze zdjęciami Włocławka) i zobaczyłam miasto z niebanalną i ładną starówką. Zaniedbane, biedne, miejscami tragicznie zniszczone (a śmiałam się, że w Łodzi i dzisiaj dałoby się kręcić filmy wojenne; otóż nie tylko), ale takie, gdzie warto patrzeć na szczyty kamienic, zaglądać w bramy, wchodzić do kościołów, przejść się bulwarami i odświeżonym mostem. Dużo brakuje. Chodników, farby, remontów, kawiarni i chyba poczucia sensu, żeby się o to wszystko starać. Chociaż po coś powstała ceglana Wzorcownia.

Kiedy przygotowywałam się do matury z angielskiego, jednym z tematów była niedługa wypowiedź, czemu warto odwiedzić moje miasto. Wtedy jak wszyscy klepałam formułki o tym, że katedra, fabryka celulozy i fajansu, elektrownia wodna, parki i Wisła. Teraz bym pewnie powiedziała, że warto, żeby zobaczyć kawałek historii i potencjału do stworzenia europejskiego miasta, do którego warto na weekend.

GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Bo bywałam częściej. Ale dawno nie miałam okazji przejść się ulicami.

[2] (nie, nie ma nigdzie [2] powyżej, ale mi się dygresyjnie skojarzyło) Jest taka reklama Axe z Szycem, który klika za każdym razem, jak ogląda się za nim panna. Kiedy TŻ idzie z Majem w chuście, zalicza porównywalnie tyle, jak nie więcej, spojrzeń. Różnica między Poznaniem a Włocławkiem jest taka, że w Poznaniu to zwykle uśmiech i potakiwanie, we Włocławku wielkie a widoczne #wtf.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 15, 2010

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: polska, wloclawek - Komentarzy: 1


Miau, hau, jak to było...

Jedną z Zabaw Odwracających Uwagę jest zabawa w zwierzątka. Że wąż robi "sss", kotek "miau", konik "ihaha", wiadomo. Ponieważ po jakimś czasie wyczerpuje mi się repertuar, pytam TŻ-a, jakie zna jeszcze zwierzęta i bywam zaskakiwana na przykład ichneumonem wężojadem.

Mam kilka odgłosów odautorskich ("Jak robi japońska rybka? Koi-koi-koi"), jeden podsłuchany od znajomej ("A jak robi rolnik? Kurde, kurde, kurde") i dwie książeczki. Jedna, już częściowo zjedzona, ma zdjęcia kotka, pieska, konika, owieczki i... samolotu. Do niedawna samolot robił "wziuuuum", teraz to sama nie wiem - czy "Jezu, Jezu" czy mniej cenzuralnie. Druga książeczka wprawiła mnie w stupor, bo przyznam, że nie wiem, jaki odgłos (chodzi o odgłos paszczą) wydaje miś polarny, pingwin, koala, jeżyk, delfinek, panda, kangurek, hipcio czy żyrafka. I tak trochę jestem marakuja.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek sierpnia 12, 2010

Link permanentny - Kategoria: Maja - Komentarzy: 8


Jeżyce metr po metrze

Jestem Poznanianką napływową, ale miasto mi się udziela. Zupełnie niechcący, bo szkoda mi było kasować kolejnego półgodzinnego biletu, żeby przejechać jeden przystanek (a bilet mi się skończył nagle, bo tramwaj zdradziecko stał 8 minut przed wjazdem na most Teatralny i nawet nie wiedziałam, jak dziecku to wytłumaczyć, że miało być szybko, a tu stoimy jak te wazony), zrobiłam sobie krótki spacer przez Jeżyce i wylądowałam w samym środku obłędnie pięknych kamienic, które aż prosiły się o obiektyw z zoomem bądź szeroki kąt, żeby pokazać, jakie są ładne. Marzy mi się też możliwość robienia zdjęć z poziomu dachu albo najwyższej kondygnacji domu z przeciwka, ale na to chyba za mało mam tupetu.

(A co to za brama, to można przeczytać TU [musierowicz.blox.pl - link nieaktywny]).

Weszłam przez uchyloną bramę na podwórko między Reja a Kochanowskiego (od frontu na Słowackiego wchodzi się do kina Amarant) i zobaczyłam piękne podwórze między czterema kamienicami. Zielone, z kwiatami, rabatami i trzepakiem i ze skarpetkami rozwieszonymi na sznurku.

I już po 15 latach mieszkania w Poznaniu poszłam do Starego Zoo. Małe, kameralne, bardziej park niż ogród zoologiczny. Nieliczne wybiegi zasiedlają głównie żółwie, które albo wcale nie mozolnie pomykają w stronę lepszego jutra bądź zawieszone w niebycie, z wyciągniętą do ruchu tylną łapą patrzą gdzieś w przestrzeń. Ale są i wesołe kózki (wesołe jak diabli stały sobie nieruchomo w stadku, wgapione w kolorowe sylwetki naklejone na płocie, a nad głowami miały nieledwie dymek "kto się pierwszy ruszy, ten baran"), lemury na wyspie, czy zebu, zabawiające gawiedź za pomocą wonnego wydalania przy samej ścieżce dla zwiedzających. W sam raz na ciepłe letnie popołudnie.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa sierpnia 11, 2010

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto, Projekt Jeżyce - Tagi: zoo, ogrod-zoologiczny - Komentarzy: 3


Michał Rusinek, Antonina Turnau - Prowincjonalne zagadki kryminalne

Pan Wincenty jest aspirującym pisarzem, który wprawdzie jeszcze nie skończył żadnej powieści, ale ma cały opasły zeszyt szkiców. Pan Ludwik z kolei nie pisuje, ale namiętnie czytuje wszystko, co mu wpadnie w ręce, ze szczególnym uwzględnieniem pulpy i literatury niskich lotów oraz rubryki kryminalnej w prasie lokalnej. Panowie spotykają się co dzień w kawiarence, gdzie bujna pani Jadwinia serwuje im kawę i wypieki, czasem wtrącając się do prowadzonych przez panów dyskusji. Panowie głównie się irytują wzajemnie, ale z niezłym skutkiem rozwiązują na pierwszy rzut oka trudne sprawy kryminalne. A ten miły, młody sekretarz znanej pisarki ginie już w pierwszym epizodzie.

Książka składa się z króciutkich epizodzików (napisanych jako słuchowiska radiowe) z opcją samodzielnego rozwiązania zagadki. Czasem się da wydedukować, czasem nie. Jestem wielbicielką niespiesznej lektury przy kawiarnianym stoliku, powolnego sączenia kawy, podjadania czegoś dobrego przy tym i obserwowania znad stron gazety innych gości. I takie poczucie miałam podczas lektury. Miłe.

#27

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek sierpnia 9, 2010

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2010, kryminal, opowiadania, panie, panowie - Komentarzy: 5



Dzień w odcieniu beżu

Zatęskniłam do "Ptasiego radia", bo jakoś się nie składało ostatnio. Tam, mimo ulewy za oknem, ciepło i złoto-beżowo. Uspokaja mnie ciągle to samo, piaskowo-brązowe menu, czasem z sezonową wkładką (TŻ i tak zawsze zamawia to samo, a mnie cieszy, że mam do wyboru sporo tego, co lubię).

A po krótkim deszczu zostało zalane miasto, woda tryskająca ze studzienek na półtora metra, brązowe liście kasztanowca i ciepło parujące ze schnącego asfaltu.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 8, 2010

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Skomentuj


Incepcja

Lubię, jak wchodzę w film i zanurzam się w nim po czubek nosa. Nie ziewam, nie robię w myślach listy zakupów (no dobrze, marzę o tym, żeby zajrzeć do imdb i sprawdzić, gdzie grała ta mała brunetka), tylko trzymam się fotela i patrzę, gdzie mnie reżyser zabierze. Nolan zabrał mnie do świata snów i czułam rozczarowanie po ostatniej scenie. Że to już. Przestraszyłam się ludzi stojących w ciemności na parkingu. Ostatnio takie poczucie odrealnienia miałam po "Blue Velvet", kiedy wracałam tramwajem przez miasto i fizycznie czułam jego ciemną stronę.

Dla tego filmu warto było przeczytać stertę książek (choćby Ubika czy Przez ciemne zwierciadło), obejrzeć trochę filmów (również tych słabszych, jak Existenz), żeby poczuć, że "Incepcja" to wisienka na czubku tortu.

Cobb (i tu czapki z głów, bo jak Di Caprio zagra, to nawet w kiepskim filmie jestem pod ogromnym wrażeniem) jest złodziejem tajemnic. Włamuje się do snów ofiar, tworzy świat udający prawdziwy i wykrada zawartość symbolicznych sejfów. Po nieudanej akcji zostaje przez niedoszłego okradzionego zwerbowany do nietypowej akcji - incepcji (zaszczepienia celowi myśli tak, żeby uznał ją za własną). Akcja ma być ostatnia i pozwolić mu na powrót do domu, z którego musiał zniknąć, opuszczając dzieci. Jak w klasycznym filmie o wielkim skoku, zbiera zespół, planują szczegóły, zaczynają akcję i zaczynają się problemy. Tyle że jedynymi realnymi elementami jest ekipa i cel, reszta dzieje się we śnie. Zaplanowanym przez Arthura, speca od informacji, sprowadzonym przez Yusufa, chemika, wykreowanym architektonicznie przez Ariadne, specjalistkę od labiryntów, zaludnionym bliskimi ofiary przez Eamesa, mistrza kamuflażu i wreszcie śnionym przez Cobba. Jednocześnie jest to historia miłosna Cobba i jego żony. Wielowarstwowa, wielostronna, odsłaniana kartka po kartce.

Urzekła mnie strona wizualna - rozmach tworzonej rzeczywistości, senne lepienie świata ze szczegółów wspomnień, walki w nieważkości czy zabawa z lustrami. Zachwyciła precyzja scenariusza - spójne zagłębianie się w kolejne światy, rozszerzanie czasu i konsekwencja planu przestępstwa. Niczego nie brakowało - było i parę szczypt humoru, sporo fajerwerków, trochę uczuć, twist i tajemnica. Jak nie lubię (i nie umiem) wyceniać filmów, tak ten ma pełne 10/10.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 7, 2010

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 10


Kiedyś wymyśliłam google street view

Tylko u mnie się nie nazywało street view. W ogóle się nie nazywało. Ale idea była taka, że jak już będę miała cyfrówkę (a było to w czasach, jak cyfrówka to nie było, że ot tak się idzie i kupuje), to będę chodzić wzdłuż ulic i robić zdjęcia jedno obok drugiego, a potem z tego zmontuję stronę www. I będzie można chodzić tymi ulicami. I jakby mnie google nie ubiegło, to miałabym już ho-ho, tyle grubych milionów na koncie.

I od dawna chodzi za mną drugi pomysł, który chętnie sprzedam i za uzyskane walory kupię sobie domek na Sołaczu. Że można by zrobić mapy z osią czasową i na podstawie zezwoleń na budowę i takich tam śledzić rozwój miast. I wsi. Jeszcze nie wiem, na co to komu, ale jak się sprzedał Facebook (a teraz, sądząc z trailera, sprzedał się ponownie, bo ktoś o Facebooku nakręcił film), to czemu mają się nie sprzedać moje czterowymiarowe mapy.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 7, 2010

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Komentarzy: 2