Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Dirty Sexy Money

W naszej telewizji łopatologicznie - "Seks, kasa i kłopoty", podczas gdy amerykański tytuł lepiej oddaje ideę serialu. Nick George, prawnik spokojnie żyjący z żoną i córeczką w Nowym Jorku, dowiaduje się, że w tajemniczym wypadku zginął jego ojciec, również prawnik. Niejako w spadku dostaje ultimatum - otrzyma zarządzanie fundacją charytatywną ze sporym budżetem i wolnością wyboru, ale jednocześnie będzie musiał zająć się obsługą prawną bogatej rodziny Darlingów. Mimo początkowych prób rozdzielenia pracy od życia okazuje się, że rodzina zleceniodawców - nestor rodu, jego żona, czworo dzieci i ich rodziny - zajmuje cały wolny czas prawnika, powoli wkraczając wszędzie. Jednocześnie próbuje prowadzić śledztwo w sprawie śmierci swojego ojca. W międzyczasie pojawia się demoniczny przeciwnik, który chce przejąć majątek rodziny.

I jak pierwszy sezon oraz połowa drugiego zachwyciła mnie dowcipem, kontrastem między logiką prawnika a idiotycznymi zachowaniami rodziny, tak niestety potem to już równia pochyła - zamiast budowanych tajemnic, twistów zaczęła się Dynastia - wszyscy sypiają ze wszystkimi, każdy ma tajemnice, tworzą się aliansy i rozsypują dotychczasowe porozumienia. Do końca dociągnęłam tylko siłą rozpędu, szczęśliwie twórcy dali sobie spokój i dość strategicznie zakończyli serial (cliffhangerem, a jak) po drugim sezonie.

Co jest silną stroną serialu - aktorzy. Świetny Donald Sutherland, który z roku na rok wygląda coraz lepiej i starzeje się jak wino, bardzo ładnie obsadzona w roli demonicznej prawniczki Lucy Liu i budzący najwięcej sympatii (niestety, do czasu) Peter Krause. Pod paroma względami serial podobny jest do "Arrested Development", o którym niebawem, bo większość kontaktów bogatych Darlingów ze światem rzeczywistym jest tak przerysowana, że ogląda się to jak bardzo dobrą komedię (ale "AD" zdecydowanie bardziej).

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 12, 2009

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 3


Will Eisner - Nowy Jork. Życie w wielkim mieście

Niby są to historie o ludziach, ale właściwym bohaterem komiksu jest miasto. Ulice, dźwięki, zapachy, architektura, pogoda, parki, budynki. Komiks składa się częściowo z historyjek na jedną stronę, częściowo z trochę dłuższych opowieści o mieszkańcach Nowego Jorku - dzielnic biednych, bogatszych i takich zupełnie nijakich; ludzi, którzy zbiegiem okoliczności wylądowali na ulicy, mimo że nic tego nie zapowiadało. A dookoła miasto - naszkicowane sepiowo-brązową kreską, niby niewidoczne a pierwszoplanowe. Dużo czasu zajęło mi przejście przez komiks, mimo że treści w nim niespecjalnie dużo, ale warto patrzeć na kolejne alejki, napisy na murach, kota przy śmietniku czy detale budynków.

Ładne wydanie, twarda oprawa, dla fanów - wstęp Neila Gaimana.

#29

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 12, 2009

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2009, komiks, panowie - Skomentuj


Zakopiańska Street

Mała uliczka na Podolanach, biegnąca obok bardziej znanej Strzeszyńskiej. Przez kilkaset metrów przecznic, dzielących jedną od drugiej, zmienia się wiele. Z brzydkiej, postindustrialnej, z przeplatającymi się blaszakami hurtowni, przetwórnią ryb (prawie że w centrum Poznania, czy mnie to bawi? ależ), klockowatymi domkami z wiecznie zaśmieconymi ogrodami, z rzadka obsadzonej drzewami trasy autobusowej można szybko przejść do cienistej alei lipowo-kasztanowej, przy której też zdarzają się nieużytki, bunkrowate wiecznie niewykończone pustakowe wille z lat 70. czy aspirujące szeregowce, ale o wiele więcej ładnie zakomponowanych ogrodów z pieczołowicie wystrzyżoną trawą, różami koło furtki czy czereśniami zwieszającymi się nad płotem. Lubię bramę przy posesji 82/84 i za każdym razem cieszę się, że nikt nie wpadł na pomysł zastąpienia jej metaloplastyką i siatką w kwadratowe oczka. Podliczam wolne posesje i wyrażam w myślach ostrożną chęć zamieszkania na jednej z nich. Kiedyś.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 11, 2009

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 2


Marjane Satrapi - Persepolis

Dzieciństwo, dojrzewanie i wczesna dorosłość młodej Iranki, ascetycznie wyrysowana w postaci czarno-białego komiksu. Mocna, gruba kreska i uproszczone rysunki. Co mnie ujęło - znalazłam bardzo dużo podobieństw do życia w PRL-u. U nas wszyscy pamiętali czy to czasy sprzed wojny czy gierkowskie, gdzie nie było dobrze, ale było lepiej (zaopatrzone sklepy, jakaś tam wolność, również w głowach), w Iranie - czasy Szacha. Potem przyszedł wojujący Islam (stan wojenny) i nagle z 3000 więźniów politycznych zrobiło się 300 tysięcy, ze sklepów zniknęło zaopatrzenie, a ludziom zabrano tę resztę wolności, którą mieli. Mała Marjane jest takim samym dzieckiem (a potem nastolatką) jak dzieci w krajach, gdzie sięga telewizja - nie chce nosić chusty, chce dżinsową kurtkę z samodzielnie napisanym napisem "PUNK NOT DED", kasetę Michaela Jacksona czy Iron Maiden (kupowaną pokątnie od handlarzy na targowisku) czy firmowe obuwie Nike. Rodzice w obawie o to, że chlapnie coś w szkole bądź na ulicy, co może sprowadzić na nią i resztę rodziny konsekwencje, wysyłają ją do Europy. Austria nie jest jednak miejscem, w którym komukolwiek zależy na tym, żeby Marjane była dumną z siebie Iranką, po kilku latach wraca do Teheranu i rodziny, żeby nie zostać bezkulturową narkomanką w kosmopolitycznej i olewającej wszystko Europie. Bardzo przypomina mi to tęsknoty pani Hołówki (tej od "Delicji ciotki Dee"), która odkryła, że w Stanach - krainie wolności - zupełnie nie docenia tego, że jest kobietą polityczną, refleksyjną, oczytaną i chce prowadzić nocne Polaków rozmowy na tematy ważkie a humanistyczne, tylko panuje small talk, keep smiling, "thanks, great, and you?" i miała straszny żal o to. Persepolisowa Marjane po powrocie również nie bardzo znajduje sobie miejsce w świecie, który nie zmienił się przez czas jej nieobecności, ale i nie tęskni za postępową Europą. O tym, na ile kreacja komiksowej Marjane to autoportret, można przeczytać tu.

IMO nie warto zaczynać od oglądania filmu - wprawdzie jest bardzo wierny, ale wycina ponad połowę treści z komiksu. Nie psuje to całości, bo animacja dodaje komiksowi życia, ale wiele sytuacji upraszcza i spłaszcza.

#28

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lipca 7, 2009

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Oglądam - Tagi: 2009, komiks, panie - Komentarzy: 1


Andriej Krukow - Kryptonim "Pingwin"

Przede wszystkim nie należy dać się zwieść recenzjom, które głoszą, że jest to książka zabawna, pełna (czasem uczciwie dodają "czarnego") humoru, który sprawia, że opisana groteskowo-posępna rzeczywistość Ukrainy z wczesnych lat po rozpadzie Związku Republik jest łatwiejsza do strawienia. Bo nie jest. Historia jest do głębi absurdalna - Wiktor, bezrobotny po przemianach dziennikarz/pisarz mieszka z pingwinem Miszą, którego wziął pod opiekę przy zamykaniu kijowskiego zoo. Dostaje propozycję intratnej, choć dość niezwykłej pracy - pisanie nekrologów (tzw. krzyżyków), co samo w sobie jest niezwykłe, ale bohaterowie jego miniatur literackich jeszcze żyją, więc teksty przygotowane na podstawie szczegółowego i zwykle niezbyt pochlebnego dossier lądują w szufladzie redakcji. Dodatkowo Wiktor nie może się pod nimi podpisać. Praca jak praca, Wiktorowi idzie całkiem nieźle, co jego znajomy kwituje celnym "Wzruszająco piszesz! Widać, że gówno nie ludzie, a mimo wszystko żal ich, kiedy się czyta", do momentu, kiedy ludzie z jego listy "zrealizowanych" zaczynają po kolei umierać. Przyjaciel oddaje mu pod opiekę córkę, po czym znika, zaczynają znikać też ludzie z otoczenia pisarza, co w zestawieniu z kijowską zimą i chorującym pingwinem daje poczucie coraz większego zagrożenia i psychicznej klaustrofobii.

Najsmutniejsze po lekturze było wrażenie, że Ukraina to miejsce, gdzie mogą się takie rzeczy dziać.

#27

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 4, 2009

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2009, beletrystyka, panowie - Skomentuj


Leszek Talko - Talki w podróży

Wstyd powiedzieć, ale jest to kolejna książka, podczas czytania której myślałam "Mogłabym sama ją napisać, tylko się spóźniłam" (chociaż pewnie wymyślanie błyskotliwych tytułów rozdziałów nie poszłoby tak sprawnie, jak Talce czy Cotowi [2019 - link nieaktualny]). To zbiorek felietonów opowiadających o dwóch podróżach Talków dookoła Polski; w pierwszą wybrali się z półtorarocznym Młodym (jasne jest więc, że ciekawsze są traktory, wiejskie koty, żuczki-gnojaki i żubry), w drugą już z parką Młodych - odpowiednio 5 i 6,5 letnich (tu trzeba już umilić młodzieży podróż co bardziej cenzuralnymi legendami i równie ocenzurowaną wersją CB radia). Żeby nie było za prosto, pojechali polami, wioskami i opłotkami, żeby obejrzeć to, o czym w poważnych przewodnikach "Polska w weekend" nie piszą. I jak podczas czytania miałam ochotę popełnić pełną zachwytu notkę o zgrabnie napisanej, zabawnej, ciekawej i jeszcze do tego świetnie czytalnej książce, tak im dalej w las, tym bardziej mroczniej mi się robiło i kluł mi się w głowie coraz zjadliwszy paszwil.

Czemu? Bo książka odpowiada na żywotne pytanie, które czasem zadają mi znajomi, czemu nie spędzam urlopu w Polsce, skoro jest tyle pięknych miejsc do obejrzenia. Właśnie z tego powodu, że miejsca te są ciągle obudowane post-prlowskim "niechcemisiem", bez względu na zasobność portfela trafienie do dobrej restauracji (a nie takiej, gdzie są pierogi z mrożonki, pizza z brzoskwinią odgrzewana w mikrofali, zupa z proszku czy grzanki z kartonika), nie wspominając o jakości i dostępności miejsc noclegowych poza większymi miastami (szybki rzut oka na booking.com - Polska 990 hoteli/hosteli itp., dla porównania 645 hoteli w Berlinie). Do tych pięknych miejsc prowadzą też drogi, czasem nawet wyasfaltowane, ale asfaltu spod łat nie widać. Ba, mamy zabytki, pałace, cmentarze, góry, lasy i doliny, co z tego, jak przez ostatnie kilkadziesiąt lat w zameczku przechowywano węgiel bądź hodowano prosięta, a ostatnie 20 lat sprawiło tylko, że zmieniło się podejście: z dawnego "państwowe, czyli niczyje" na "jak wróci prawowity właściciel, to naprawi". Przy miejscach odwiedzanych przez turystów nie ma przewodników, albumów czy infrastruktury (przepraszam, ale jak dla mnie jedna restauracja w Rogalinie i okienko z lodami to boleśnie mało), czasem siedzi pan Józio czy pani Halina i za 2 zł od łebka może opowiedzieć zabawną historię. I tak jak na to patrzę, to zwyczajnie nie chce mi się. Jedyną barierą za granicą jest język, ale jak do tej pory nawet na Tajwanie da się radę porozumieć, czasem tylko nadużywając rąk. Nie chcę jechać nad polskie morze, gdzie jedyną atrakcją jest smażona ryba, a za pieniądze porównywalne z czterogwiazdkowym hotelem w Luxemburgu nocować w klockowatym domku z oknem wychodzącym na śmietnik. Nie chcę na polską wieś. Nie chcę do większości polskich miast. Może się zmieni za jakiś czas, bo się zmienia, ale na razie wybieram obmierzłe luksusy i dobrze dozowany lokalny folklor za granicą za wcale nie bardzo większe pieniądze.

Talka warto poza tym ze względu na śliczne poboczne historyjki (i cieszące namiary na miejsca, do których jednak warto).

"Powinno mnie tknąć już przy menu.
- Co to jest? zapytałem sympatycznej, bardzo polskiej kelnerki w chińskim fartuszku, wskazując pozycję w menu.
- To taki jakby kapuśniak, ale z grzybami chińskimi - wyjaśniła.
- A ta pozycja? - wskazałem następną zupę.
- A to jakby kartoflana, ale z chińskim makaronem - powiedziała.
- A to mięso?
- To jakby schabowy, ale z chińskim sosem".(...)
Pani kelnerka w restauracji chińskiej znała odpowiedź na nurtujące nas pytania.
- Klient lubi zjeść coś egzotycznego, ale żeby miało znajomy smak. Potem konsument sprowadza znajomych lub rodzinę i mówi: "to chińskie danie, ale smakuje jak schabowy". Bardzo nam się to sprawdza".

Alex, przemiły Niemiec mówiący po polsku, (...) zapytał wczoraj wieczorem swoją uroczą polszczyzną:
- Ale właściwie po co wam ten Dolny Śląsk, skoro się nim nie opiekujecie?

To ja, proszę państwa, wrócę, jak się zaczniemy opiekować.

PS Ostatnia strona jest smutna.

EDIT: Z Madagaskaru:
Alex the Lion: Whoa! Hold up there a second, fuzzbucket. You mean like, uh, the "live in a mud hut, wipe yourself with a leaf" type wild?
Julian: Who wipes?

Inne tego autora tu.

#26

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lipca 2, 2009

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: panowie, podroze, 2009, reportaz - Komentarzy: 31


Unter den Linden

Majowy bez i konwalie są miłe. Wczesnoczerwcowy jaśmin też. Ogród różany pachnie obłędnie. Ale to wszystko to nic w zestawieniu z kwitnącymi lipami. Żal mi alergików, dla których przejście lipową aleją musi być jedną z mniej przyjemnych chwil w życiu (dla odmiany alergicy mogą poczuć satysfakcję, bo mnie uczulają inne rzeczy). Bo ja sobie chwalę, że droga ze wsi na przystanek prowadzi (częściowo[1]) chodnikiem z czerwonego bruku z lipami dookoła. Mniej sobie chwalę, że podczas 10-minutowego spaceru obłażą człowieka takie małe obleśne robaczki, z których się trzeba nieledwie obskrobać, bo wprawdzie nie gryzą, ale są irytujące.

[1] Chodnik[2] ze wsi do Poznania to w ogóle fenomen. W 2001 roku wprowadziliśmy się na pustynię logistyczną, z przystanku szło się przez często błotniste bądź zapiaszczające po kolana pobocze (tak, nosiłam obuwie zmienne do pracy, bo to, w czym przeszłam na przystanek, nie rokowało). Podążaliśmy grzecznie dwa (lub więcej) razy dziennie, robiąc zakłady, czy prędzej kupimy samochód, czy pojawi się oświetlenie i chodnik. Long story short, samochód wygrał. Latarnie posadzili chyba w 2006 roku, a chodnik zbudowali chyba pod koniec 2007 roku. Nic to, że latarnie świecą na drogę, a nie na chodnik (a jedną zaplanowali na środku wprawdzie piaszczystej, ale jednak ewidentnie drogi wyjazdowej, bo tak im z odległości w metrach pasowało), nic to, że w okolicach przejazdu kolejowego ktoś mądry inaczej z PKP walnął stalowe przegrody, żeby piesze bydło nie szło z boku po torach, tylko wchodziło na jezdnię pod jadące (a czasem chlapiące wodą z kałuż) samochody, nic to, że w związku z okolicznościami przyrody chodnik przemieszcza się co najmniej trzy razy z jednej strony na drugą. Ale jest. I to częściowo za pieniądze z Unii.

[2] W zasadzie to chodnik i ścieżka rowerowa jednocześnie.

EDIT: Policzyłam zakręty - pierwszy jest na wysokości osiedla (za przejazdem przechodzimy z prawej na lewą, bo po lewej są domy), w stronę Poznania. Następnie z lewej na prawą przechodzimy, bo zaczyna się mostek nad rowem, a potem ponownie z prawej na lewą, żeby suchą nogą dojść do lokalnego hotelu. Jak ktoś się wybiera do salonu Peugeota czy sklepu z płytkami (bo wylotówka na Koszalin znana jest z tego, że można na niej albo kupić dowolny samochód, albo zbudować i umeblować dom, nawet z basenem), to już zakopuje się w piasek po drugiej stronie. Opcja, że chodniki mogą być po obu stronach drogi, jednak przerosła.

W ramach dodatku jeszcze jeden zakręt - ścieżka znika koło kościoła (no bo kto widział), po czym pojawia się na wysokości zagłębia handlowo-biedronkowego po prawej, żeby kilkadziesiąt metrów dalej przeskoczyć na lewo.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa lipca 1, 2009

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 6


Pod drzewem cytrynowym

To takie trochę nadużycie semantyczne, bo w poznańskim ogrodzie dendrologicznym cytrusowców raczej nie znalazłam (acz migdałowca mają przy samym wejściu, jak raz miał owocowe zalążki), ale to bardzo miłe, pachnące i zielone miejsce przy samej przelotówce, którą jeździłam przez ostatnie kilka lat mniej więcej co drugi dzień i za każdym razem myślałam, jakby to miło było iść do ogrodu zamiast za biurko.

W środku pusto (dziewczyna z książką i starsza pani bez książki), cieniście, czasem kolorowo i leniwie. Ogród nie jest duży, ale wystarcza na godzinny spacer w tempie artretycznego żółwia. Z zadyszką. Czyli coś dla mnie. A potem można iść na tartę do "Francuskiego Łącznika"[1] na Sołaczu.

GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Wadą rozwiązania jest brak toalety we "FŁ", na podwóreczku mają tylko toitoi-a, a to jest pewien hardcore, zwłaszcza latem.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek czerwca 29, 2009

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Tagi: ogrod-botaniczny, solacz - Skomentuj


Janwillem van de Wetering - Siła wyższa

Kawałek Amsterdamu w pigułce. Dwóch policjantów - starszy, żonaty Grijpstra i młodszy, kawaler mieszkający z syjamskim kotem, de Gier, jeżdżą, chodzą i biegają po amsterdamskich zaułkach, a żeby nie było nudno, to i pływają po kanałach i zalewach, których w Amsterdamie i okolicach nie brakuje. W jednym z domów nad kanałem, siedzibą szemranej niby-hinduskiej fundacji, znaleziono zwłoki powieszonego właściciela. Jak to w Amsterdamie, musi chodzić o narkotyki. W śledztwie pomaga sympatyczny Papuas, pracujący w Nowej Gwinei jako policjant, a w Amsterdamie jako ochotnik służby drogowej. Bardzo przewrotna pointa, dużo gorzkich słów na temat holenderskiej moralności i konsekwencji wprowadzenia na rynek lekkich narkotyków.

Poza silną chęcią przeklikania sobie na mapach google'a miejsc z tego kryminału (i oczywiście przejścia nimi podczas następnej wizyty w mieście depresyjnego tulipana), bardzo lubię interakcje między dwoma policjantami i dość nieortodoksyjny sposób prowadzenia śledztwa. A to pójdą zaprzyjaźnić się z mogącymi pomóc w śledztwie świadkami i grzecznie uczestniczą w libacji alkoholowej, a to podczas spożywania kolacji w jednej z restauracji wdają się w pościg za przypadkiem rozpoznanym podejrzanym, a potem muszą zostawić solidny napiwek, żeby następnym razem właściciel ich obsłużył. A to młodszy w ramach przesłuchania byłej żony denata odkrywa, że bardzo łatwo jest się zaprzyjaźnić z atrakcyjną eks-wdową na płaszczyźnie rodzinno-erotycznej, ale znacznie gorzej miło zapowiadający się związek utrzymać, bo piękna pani nie lubi kotów (a syjam Oliver jednak jest ważniejszy niż jakaś podrywka, punkt dla młodego de Giera). A to obaj zaczynają grać na znalezionych w domu świadka instrumentach, a do wspólnej sesji dołącza się świadek (na końcu tylko brakuje, żeby padli sobie w ramiona i wyznali piękną męską miłość). Doświadczony życiowo Grijpstra woli spędzać czas nad kanałem, usiłując wędkować, zamiast słuchać marudnej małżonki, która nie da mu się w spokoju ogolić (a jak wiadomo, golenie dla mężczyzny rzecz ważna) i zabrania mu używać drogiego kremu do golenia. Ważną kwestią jest wielkość kieszeni w ubiorach obu policjantów, którzy w sobotę muszą wrócić po notes z adresami, który nie mieścił się do "weekendowej" przyodziewy.

Kryminał pochodzi z 1975 roku i mam wrażenie, że sporo od tego czasu w Holandii się zmieniło. Z miejsca niebezpiecznego i zagrożonego masową przestępczością (acz pełnym tolerancji dla mężczyzn z partnerami oraz wolnych związków), pojawiło się kolorowe i spokojne miasto (oczywiście, to moja weekendowa projekcja).

Inne z tej serii.

#25

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek czerwca 29, 2009

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2009, kryminal, panowie, z-jamnikiem - Skomentuj


Po deszczu

Wychodzą ślimaki. Najpierw tłumnie przy płotku, oddzielającym trawnik od chodnika. Potem coraz mniej w miarę zbliżania się przeciwległego krawężnika. Coraz więcej zdeptanych skorupek. Głośno zastanawiam się za każdym razem, co je gna. Zieleńsza trawa po drugiej stronie osiedlowej drogi? (frajerzy, krzaki po tej stronie znacznie lepsze niż rachityczna trawka). Na widok kolejnego zdeptanego truchełka rzucam "Tooo był moooment". TŻ kwituje "Wiesz, living on the edge, te sprawy".

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek czerwca 22, 2009

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Skomentuj