Pół godziny przed północą to czas czynienia dobra. Pół godziny po północy jest zarezerwowane dla zła. 
Nowojorski reporter przyjeżdża do Savannah i zachwyca się miastem, ludźmi i klimatem. Poznaje (miałam napisać, że ekscentrycznego, ale w zasadzie każdy z poznanych przez niego ludzi jest w jakiś sposób ekscentryczny) prawnika, który prowadzi w domu nieustającą imprezę, piosenkarkę znającą 6000 piosenek, transseksualistę, który śpiewa w nocnym klubie, byłego laboranta-wynalazcę z dostępem do trucizny mogącej opróżnić całe miasto i wreszcie trafia do znanego antykwariusza, mieszkającego w zabytkowym domu, stanowiącego ośrodek życia towarzyskiego miasta. W domu antykwariusza pracuje niestabilny młodzieniec i któregoś dnia miasto obiega informacja, że w wyniku strzelaniny zginął młody człowiek, a pracodawca jest oskarżony o morderstwo. Oś książki to kilka etapów procesu wraz z całą otoczką - miastem, które zatrzymało się gdzieś w przeszłości, voodoo, ciągle obecnymi wyższymi sferami, naciągaczami, cwaniaczkami i starymi pieniędzmi przenikającymi się bezszwowo.
Jakkolwiek czyta się świetnie, tak trochę mi szwankuje kompozycja książki - bardziej sprawdziłaby się jako zbiorek opowiadań, niektóre historie nie łączą się z innymi w taki sposób, żeby złożyć się w ładną całość. To co, czas na film?
#29
                
        Napisane przez Zuzanka w dniu Tuesday May  3, 2011
    Link permanentny -
                    
                    Kategoria:
                
                    Czytam                 -             
                    Tagi:
                
                    2011,                     beletrystyka,                     panowie                    
            - Komentarzy: 3
            
                            
            
                    
                
                
                                Doskonały, mocny i ciężki kryminał milicyjny, pełny brutalności, przekleństw, gierek i wielowymiarowego uwikłania. Wizja lokalna w opuszczonym i częściowo spalonym gospodarstwie w mroźnych Bieszczadach, pijany prokurator oraz grupa chętnych do wypitki milicjantów wraz z oskarżonym usiłują odtworzyć morderstwo sprzed 4 lat, kiedy to deszczowej jesiennej nocy zginęły trzy osoby. Pozoranci grający ofiary ochoczo polewają alkohol, a jedyna trzeźwa osoba, bo z esperalem - oficer prowadzący, w trakcie wizji rozwiązuje jeszcze dwie sprawy - kolejnego morderstwa oraz poważnych nadużyć gospodarczych w lokalnym PGR-e oraz ulega licznym naciskom ze strony aparatu. 
Świetni aktorzy - Bartłomiej Topa równie tragiczny i przekonujący jak w "Kuracji" (również Smarzowskiego), mocny język (a to mnie się wydawało, że umiem kląć), a całość zaskakująca. "Wesele" mi się specjalnie nie podobało, odrzucało mnie tematyką, tutaj - choć w zasadzie ani skład aktorski się specjalnie nie różni, ani język, ani sposób postrzegania świata - wszystko składało mi się znacznie bardziej. 
                
        Napisane przez Zuzanka w dniu Monday May  2, 2011
    Link permanentny -
                    
                    Kategoria:
                
                    Oglądam                    
            - Komentarzy: 5
            
                            
            
                    
                
                
                                Owszem, jak przed rokiem się spodziewałam, prowadziliśmy dziś małego człowieczka alejkami i po łąkach. Nie zgadłam tylko, że niespecjalnie będzie chciał chodzić trzymany za rękę (i że będzie gnał do stoiska z balonikami i wiatraczkami, ale to zwyczajnie brak doświadczenia). 

 
GALERIA ZDJĘĆ (już bardziej detal).
                
        Napisane przez Zuzanka w dniu Sunday May  1, 2011
    Link permanentny -
                    
                    Kategorie:
                
                    Maja,                     Fotografia+,                     Moje miasto                 -             
                    Tag:
                
                    ogrod-botaniczny                    
            - Skomentuj
            
                            
            
                    
                
                
                                Z zewnątrz to oszklona przybudówka do modernistycznego biurowca na rogu Strzeleckiej i Półwiejskiej. W środku - kwiecista szklarnia z bukietami róż, lampkami, witrażykami i mnóstwem liści. Miszmasz stylów, oprócz pięknych storczyków, kliwii i bluszczy gdzieniegdzie można znaleźć plastikowe atrapy roślin. Wszystko jest ciut za romantyczne na kuchnię, jaka jest tu serwowana - domowo-barową, szeroko uznawaną za "polską". Ale, w przeciwieństwie do barów mlecznych i przydrożnych restauracji, jest świeżo, bogato i z niezłym wyborem. To miejsce, gdzie TŻ przyprowadza Amerykanów na pierwsze (i zwykle ostatnie, bo potem nie wiem czemu wybierają sushi) zetknięcie z kuchnią polską - żurkiem, barszczem, kapuśniakiem, chłodnikiem, gotowaną fasolką z bułką tartą, buraczkami, pieczoną kaczką, bigosem, schabowym czy rumsztykiem z cebulą. Pewnie słabo by zaplusowało jako miejsce na pierwszą randkę (chociaż, kto wie?), ale na niezobowiązujący obiad po pracy - doskonałe.

 
[Obiecałam sobie, że o nowych restauracjach będę pisać nawet niemagicznie, w końcu ktoś musi, nie?].
                
        Napisane przez Zuzanka w dniu Sunday May  1, 2011
    Link permanentny -
                    
                    Kategorie:
                
                    Fotografia+,                     Moje miasto                    
            - Komentarzy: 5
            
                            
            
                    
                
                
                                 
                
        Napisane przez Zuzanka w dniu Thursday April 28, 2011
    Link permanentny -
                    
                    Kategoria:
                
                    Fotografia+                    
            - Komentarzy: 2
            
                            
            
                    
                
                
                                Granica między "pięknie ciepły dzień dzisiaj" a "za chwilę umrę z gorąca" przebiega dokładnie na linii drzwi autobusu komunikacji miejskiej. 50 minut w towarzystwie wątpliwego waloru rozgrzanych współpodróżnych ("Nie neguję, że Polacy są narodem wybranym, mnie tylko wkurza, że się nie myją", rzekł Smarzowski), osłodzonego faktem siedzenia naprzeciw pięknej niebieskookiej dziewczyny z brązowymi lokami, w koszuli w czarno-białą kratkę. I nie wiem, jakie złe mnie podkusiło, żeby wysiąść dwa przystanki wcześniej i kupić gołąbki w ulubionej budzie na Podolanach, albowiem z Gothan Project w słuchawkach udało mi się nieco zmasakrować palce butami oraz bogato ozdobić gołąbkowym sosem pomidorowym całą zawartość torby. Najgorsze, że gołąbki przez to podeschły. Zdjęć torby nie będzie.
                
        Napisane przez Zuzanka w dniu Wednesday April 27, 2011
    Link permanentny -
                    
                    Kategoria:
                
                    Moje miasto                    
            - Skomentuj
            
                            
            
                    
                
                
                                W zasadzie to chciałam napisać, że w słoneczny dzień, kiedy się ma krótką spódnicę, a na uszach słuchawki z Faith No More, to się idzie przez świat jak dumny kot z zadartym ogonem[1], ale nic specjalnego z tego nie wynika, więc zamiast tego pokażę kawałek kórnickiego arboretum. 


 
GALERIA ZDJĘĆ.
[1] O, taki o, jak u ^wonderwoman.
                
        Napisane przez Zuzanka w dniu Tuesday April 26, 2011
    Link permanentny -
                    
                    Kategorie:
                
                    Listy spod róży,                     Wielkopolska w weekend,                     Fotografia+                 -             
                    Tagi:
                
                    polska,                     kornik,                     ogrod-botaniczny                    
            - Komentarzy: 6
            
                            
            
                    
                
                
                                ... pół dnia trzęsą nogą, uruchamiając całe biurko i wydając monotonny i rytmiczny skrzyp.
... potwierdzają przed weekendem spotkanie na dziś z pełną świadomością, że od dziś są na dwutygodniowym urlopie, o czym się dowiadujesz z intranetu, bo nie skądinąd.
... zatrudniają się, zaczynają pracę w projekcie, pobierają papierek o zatrudnieniu niezbędny do kredytu, biorą kredyt i rzucają wymówieniem.
... prowadzą przez pół dnia smętne dyskusje o tym, że płeć predestynuje do takich a nie innych zachowań, bo są "naturalistami".
Korpo, tydzień czwarty.
                
        Napisane przez Zuzanka w dniu Tuesday April 26, 2011
    Link permanentny -
                    
                    Kategoria:
                
                    SOA#1                    
            - Komentarzy: 8
- Poziom: 3
            
                            
            
                    
                
                
                                Do pełnego zabytków Dijon w środkowej Francji przybywają tłumnie turyści nie tylko po to, żeby podziwiać słynne kolorowe dachy z terakoty czy Pałac Książąt Burgundzkich, ale głównie po to, żeby zjeść coś z bogatej gamy lokalnych smakołyków. W samym centrum co krok stoją stragany, sklepiki i kramy z najbardziej znaną musztardą z Dijon - gładką, żółtą i aromatyczną, z mniej znanymi musztardami owocowymi, z dijońskim smakołykiem - pain d'épices - miękkim, aromatycznym piernikiem, gęsto nadziewanym bakaliami albo przekładanym pyszną marmoladą, z miodami lawendowymi i tymiankowymi, z pasztetami i terrynami w wielu smakach czy chlubą regionu - likierem Crème de cassis, wytwarzanym z występującej lokalnie odmiany czarnej porzeczki.
Zaraz przy placu Notre Dame znajduje się mekka dla wszystkich lubiących gotować amatorsko i profesjonalnie. Gustave Eiffel, budowniczy najbardziej znanej paryskiej atrakcji, urodzony zresztą w Dijon, pod koniec XIX w. obdarzył swoje rodzinne miasto biało-złoto-turkusową ażurową halą, oszkloną i ozdobioną turkusowymi koronkowymi metalowymi arabeskami, w której we wtorkowe, piątkowe i sobotnie poranki odbywa się targowisko z tym, z czego słynna jest cała okoliczna Burgundia - świeżymi rybami i owocami morza, warzywami i owocami, serami, wędlinami, musztardami, piernikami i pasztetami. Na miejscu można też dobrze i niespecjalnie drogo zjeść. Niestety, trzeba się spieszyć - jeśli trafi się do hali po 14, można zobaczyć już tylko puste stragany i smutne służby porządkowe, usuwające resztki sprzedawanych chwilę temu delikatesów. Hala mieści się między ulicami Musette, Quentin, Bannelier i Odebert.



 
[Tekst "Smakołyki z Dijon" do Magazynu Business&Beauty, lipiec 2011].
                
        Napisane przez Zuzanka w dniu Monday April 25, 2011
    Link permanentny -
                    
                    Kategorie:
                
                    Przeczytali mnie,                     Listy spod róży,                     Fotografia+                 -             
                    Tagi:
                
                    dijon,                     francja                    
            - Skomentuj
- Poziom: 3
            
                            
            
                    
                
                
                                Po każdej wizycie w galerii, zoo czy muzeum sprytni przedsiębiorcy przepuszczają rozgrzanego oglądaniem widza przez sklepik, w którym można kupić koszulkę z Mona Lisą, pluszowego lwa czy reprodukcję Ostatniej Wieczerzy.
 
"Wyjście" to beletryzowany dokument o street arcie, czyli dla jednych o wandalach, którzy paskudzą miejskie mury jakimiś bazgrołami, a dla drugich o nowej gałęzi nieokiełznanej sztuki miejskiej, za którą są skłonni wydawać grube pliki solidnej gotówki, mimo że w zamian dostaną odbitkę albo kawałek ściany. To historia Thierry'ego Guetty, kompulsywnego kamerzysty-amatora z Los Angeles, filmującego grafficiarzy podczas nocnych eskapad artystycznych, który pod wpływem ich towarzystwa, a zwłaszcza ikony światowego graffiti -- Banksy'ego, zaczyna sam tworzyć sztukę jako Mr Brainwash i - ku zdziwieniu wszystkich, w tym samego Banksy'ego, zaczyna dostawać za to niezłe pieniądze.
Uprzedzając pytania, dokument nie jest bardzo dokumentalny - a przez to nie nudny - z kilku powodów. Po pierwsze podobno stoi za nim Banksy, mimo że tak naprawdę nikt nie potwierdził, że zamaskowany człowiek o zmienionym głosie to rzeczywiście sam artysta. Po drugie, oglądając ten "dokument" miałam cały czas poczucie, że to kolejny - tym razem filmowy - projekt Banksy'ego, będący zaawansowaną kpiną z krytyka, widza i kupującego, którzy rzucają się na kawałek zadrukowanego papieru, płótna czy muru jak łakomczuch na świeże bułeczki. Po trzecie, spędziłam kilka godzin, weryfikując w internecie to, o czym mówił film, i - poza tym, że spędziłam ciekawie wieczór - dalej nie jestem przekonana o prawdziwości tego, co obejrzałam. Ale kupiłam DVD, wychodząc z pokazu przez sklepik.  
[Tekst "Kino z artystą" do Magazynu Business&Beauty, lipiec 2011].
                
        Napisane przez Zuzanka w dniu Monday April 25, 2011
    Link permanentny -
                    
                    Kategorie:
                
                    Oglądam,                     Przeczytali mnie                    
            - Komentarzy: 5
- Poziom: 3