Lipcopad
Nie ma efektu wow. Młodzież nagle pozyskała 38,6 celsjusza, po czym niby dziś już przeszło, ale dalej poziom jękliwości ogólnej jest wysoki. Również u Burszyka, co nie pomaga jakoś.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Nie ma efektu wow. Młodzież nagle pozyskała 38,6 celsjusza, po czym niby dziś już przeszło, ale dalej poziom jękliwości ogólnej jest wysoki. Również u Burszyka, co nie pomaga jakoś.
"It was a dark and stormy night", tyle że nie noc, a poranek i nie burzowo, ale chmurom się zbierało na deszcz. Świeżo zachwycona możliwością sprawnego przemieszczania się z punktu A do B, zahaczając po drodze o C i D, trafiłam na Rynek Łazarski. Nie byłam tam od czasów krótkiego epizodu z pewną eks-firmą wspierającą znany tygodnik opinii, kiedy to przechodziłam przez rynek na tramwaj. I nic się nie zmieniło, dalej piękna i monumentalna architektura kamienic niszczeje, a plac z potencjałem zajmują setki zaparkowanych samochodów[1] i parasolki straganów, na których jest wszystko i nic (wracając do dyskusji o tym, czym zajmują się współcześni Cyganie - przynajmniej jeden z nich sprzedaje solidne, kute patelnie cygańskie[2]). A szkoda, zwłaszcza że chyba od lat 80. nic się nie zmieniło. Na następny raz rezerwuję sobie spacer ulicami Małeckiego i Kolejową (i może wrócę na Strusia?). Bo ładnie tam. A znacie może jakieś miłe restauracje czy kawiarnie w okolicy?
[1] Nienawidzę samochodów w mieście. I nie chodzi mi o te na ulicach, ale o te zajmujące chodniki i zmuszające mnie do kierowania wzroku na wysokość bodaj 150 cm i więcej[3], bo od tej wysokości dopiero można zacząć kadr fotografii, żeby uniknąć obrzydliwych dachów.
[2] Ale bez odłączanej rączki, więc nie kupiłam.
[3] Żeby wam rura zardzewiała, wielkie dostawczaki i kurierczaki.
"Bika" to brudne, mokre, brzydkie, w każdym razie do wymiany, przebrania czy umycia. "Pyciepycie" to napój, niestety najchętniej coca-cola, więc pijemy ukradkiem i po 22. "Kiki" to czasem wiewiórka, ale i podskakiwanie na piłce. Mnóstwo onomatopei, zwłaszcza świnkę i kozę odrabia rewelacyjnie. I najczęściej powtarzane "Nie dzidzia, nie!" w celu wykluczenia konkurencji nawet przy przechodzeniu przez ten sam chodnik.
... postawili przy małpiarni figury małp wielkości należytej. Łatwiej zobaczyć niż małpy za szkłem, bo tajniaczą się za krzakami i przemykają szybko w prześwicie. Owce kameruńskie, ustawione w sformowaną bojówkę, beczały przeraźliwie i usiłowały pozyskać walory spożywcze od przechodzących, ale nie tędy droga, bo wyraźnie stał napis, że nie karmić. Na karuzeli dawali w nagrodę za jazdę naklejki z Królem Lwem (czy ja chcę mieć taką naklejkę gdzieś w domu nalepioną?). Najładniejszy był (oczywiście poza Majem) koroniec plamoczuby. Lubię Stare Zoo na niedzielny spacer.
Anioły widzą świat, ale bez kolorów. Umieją czytać ludzkie myśli, ale nie potrafią sprawić, że komuś szybciej zabije serce. Widzą ich tylko dzieci. Spotykają się w berlińskiej Bibliotece Państwowej i wymieniają notatkami z życia smutnych, szarych ludzi. Opowiadają sobie o tym, jak na podstawie myśli wyobrażają sobie ich uczucia. W pewnym momencie jeden z aniołów, Cassiel, zaczyna coś czuć do obserwowanej przez niego cyrkowej akrobatki i rezygnuje z bycia aniołem, żeby móc poczuć miłość, zobaczyć kolory, zrozumieć o co chodzi w muzyce Nicka Cave'a i czemu zimą jest zimno.
Berlin Wendersa to Berlin sprzed zburzenia Muru, podzielony, szary i melancholijny. Świat dziwny i spokojny, niespiesznie dziejący się obok. U-bahn łączący tę część, z której ludzie nie chcieli uciekać, z tą, na której smutny staruszek nieustająco szukał placu Poczdamskiego.
Film zdobył dla mnie dodatkowe punkty za postać Petera Falka, grającego siebie - amerykańskiego aktora w niemodnym prochowcu na planie kręconego w Berlinie filmu, człowieka, który czuje obecność aniołów i mruży do widza swoje sztuczne oko.
[Tekst "Kino z Berlina" do Magazynu Business&Beauty, wrzesień 2011].
... mam śliczną, błyszczącą, czyściutką (jeszcze w środku, bo na zewnątrz pada, błoto i w ogóle) i pachnącą C3 w egzotycznym kolorze mativoire (a po ludzku - piaskowym). Innymi słowy, nie polecam specjalnie salonu Labijak Auto Lama w Złotnikach, albowiem niespecjalnie panują nad terminowością zamówień i zaklepany 24 czerwca samochód zamiast 11 lipca, odebrałam dziś. I naprawdę nie interesuje mnie, że im się dużo sprzedało, był przekładany transport, wiał wiatr i z nieba sypało żabami, następny samochód kupię gdzie indziej i tyle.
A poza tym gra, łagodnie się kołysze na drodze i - wbrew zakusom sprzedawców w salonie, którzy dość uparcie zwracali się do TŻ we wszelkich kwestiach - jest moje.
... kołorker, ojciec trojga, który na moje stwierdzenie, że i tak po powrocie do domu muszę ugotować obiad, odpowiedział błyskotliwie: "Bo jesteś kobietą, nie?".
A po nocy raki. A po deszczu wychodzą krwiożercze ślimaki i pomykają dziarsko, aż ktoś na nie nie nadepnie. Anyway, skorzystajcie z mądrości cioci Zuzy i nie klękajcie w dżinsach na chodniku, żeby ze szkiełkiem +4 dioptrie zrobić zbliżenie ślimaczka, zwłaszcza jak ślimaczki przebywają obok uczęszczanej samochodami drogi. I nie klękajcie przodem do kierunku jazdy, albowiem kierowcy z nadczynnością klaksonu na widok Waszego wypiętego tyłka nie omieszkają wyrazić zdania. Optymistycznie zakładam, że w moim przypadku była to aprobata.
Mam wrażenie, że jedna z początkowych scen "Soul Kitchen", gdzie szef kuchni zostaje wyrzucony z restauracji za ciśniecie nożem w stół gościa, który niewybrednymi słowami zażądał podgrzania gazpacho, mogła pochodzić z książki Anthony'ego Bourdaina, jednego z bardziej znanych kucharzy o ciętym języku. Nawet jeśli nie pochodziła, to w ten sposób świetnego, choć fanaberyjnego szefa haute cuisine pozyskał bohater filmu - Zinos Kazantsakis - właściciel małej brudnawej garkuchni, serwującej w byłym hangarze portowym klopsy, rybę i zupę dla okolicznej klasy pracującej. Rychło w czas, bo restauracyjka o dźwięcznej nazwie Soul Kitchen cienko przędła, Zinosa dopadł nagły atak przepukliny, Urząd Skarbowy słał ponaglenia w osobie kościstej pani inspektor, lokator mieszkający na zapleczu hangaru - stary marynarz - nigdy nie miał na czynsz, znajomy punkowy zespół nie płacił za salę do występów, a do tego brat Zinosa, Illias, wyszedł warunkowo z więzienia i poprosił o zatrudnienie w restauracji.
I owszem, można sobie ponarzekać, że film schematyczny - kiepska knajpa za pomocą kilku sprytnych ruchów staje się najlepszą miejscówką w Hamburgu, a brat-hazardzista zostaje współwłaścicielem lokalu, co kończy się niespodziewaną sprzedażą, ale film obfituje w tak urocze detale - przygotowywanie jedzenia na zapleczu - czy sceny - orgio-impreza w restauracji - że szkoda go przegapić. Świetny muzycznie, z ciekawymi wnętrzami - przestronne lofty i miejskie wille, a do tego z morałem: nie warto zadzierać z inspektorkami Urzędu Skarbowego.
[Tekst "Kino z Berlina" do Magazynu Business&Beauty, wrzesień 2011].
Kate Reddy jest maklerką, na pełen etat obraca akcjami w jednej z londyńskich firm, zarabia, traci, podejmuje szybkie decyzje, trzyma w ręku pół giełdy, lata po całym świecie w delegacje, a w międzyczasie usiłuje być matką dwójki maluchów i żoną dość niezorganizowanego męża - architekta-hobbysty. I poza maniakalnym robieniem list i rezygnacją z własnych potrzeb naczelnym spiritus movens Kate jest wszechogarniające poczucie winy. Że nie jest w pracy tak wydajna, jak powinna być, a mimo to praca zajmuje jej 90% czasu, bo nie potrafi odmawiać i nie jest w stanie być matką idealną, która piecze babeczki (więc zamiast tego kupuje gotowe i lukruje niezdarnie, żeby wyglądały na domowe), spędza quality time z dziećmi i uczestniczy w ich rozwoju, a żeby okoliczna "mamafia" postrzegała ją jako osobę wartościową, ucieka się do sztuczek i kłamstw (czasy aspirującej pani Bukietowej już dawno minęły). Niespecjalnie polubiłam Kate-karierowiczkę, nie zrozumiałam sensu maskarady Kate-matki idealnej i nakręcania całej spirali fikcji, natomiast doskonale poczułam Kate-osobę, z aspiracjami, chęcią wyspania się we własnym łóżku, Kate-żonę, która usiłuje poukładać sobie życie z mężem.
Kawałki korporacyjne ambiwalentnie - bo z jednej strony obśmiałam się jak norka, czytając o Deklaracji Posłannictwa (1. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego! 2. Wzajemne zaufanie! 3. Maksymalizacja wyników! 4. Klient nasz pan! 5. Skazani na sukces!), z drugiej gorzkawo, bo sama prawda - nie da się być mamą i pracownikiem miesiąca, z trzeciej - akcja ośmieszająca szowinistycznego chama, który emituje erotyczne fotomontaże zdjęć atrakcyjnej koleżanki z pracy, zupełnie z powietrza.
Natomiast całościowo książka mnie miło zaskoczyła. Owszem, jest przewidywalna, owszem, zakończenie typowo pozytywistyczne ku pokrzepieniu serc, owszem, wisi parę strzelb, które nie strzelają, ale jest ciut głębsza i bardziej refleksyjna niż można się po chic-lit spodziewać.
Tłumaczenie słabe, panie Manicki. Panie miewają bieliznę od Agent Provocateur, a nie od Agentki Prowokatorki. Dużo zdań, które zaczynają brzmieć dopiero po tym, jak wymyślę, co było w oryginale.
#53