Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Wielkopolska w weekend: (4a) Będlewo

Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze raczkowała w Fabryce idea wyjazdów rekreacyjnych w ulubionej[1] formule niespodzianki, zostaliśmy zabrani do hotelu w, excuse le mot, Dymaczewie. W ramach atrakcji[2] odbył się rajd zabytkowymi garbusami[3]; uczestnicy dostali skrótowy opis trasy z piktogramami, listę punktów kontrolnych i zostali wypuszczeni w szeroki świat podstęszewskich wsi. Czasy były to zamierzchłe, mało kto mógł mieć ewentualnie takie cudo jak nawigację w telefonie, ba - chyba nawet nie było google-maps. [4] Wpuściliśmy z kolegą B. naszego kierowcę w szczere pole i tak kilka razy, nie ze złej woli, ale z mylenia lewej z prawą (ja) bądź przeskoczenia jakiegoś punktu instrukcji (kolega B.). Long story short, kiedy dziś podjechaliśmy pod bramę pałacu w Będlewie, okazało się, że był to koniec pierwszego etapu tego rajdu sprzed lat. Wtedy stał tam punkt foto z fotografem, robiącym nam zdjęcia w idiotycznej czapeczce automobilowej i goglach z epoki[5], dziś fotografem byłam ja, na szczęście bez idiotycznej skórzanej czapeczki.

Pałac w Będlewie stanowi część ośrodka konferencyjnego PAN-u, czego serdecznie PAN-owi zazdroszczę. Bo w przeciwieństwie do innych pałaców, w środku udało się utrzymać oryginalne drewniane stropy, schody, zdobienia, okna i stolarkę okienną (nie wiem, czy założeniem był kolor turkusowy, ale mnie uwiódł, zwłaszcza kontrast między farbą a drewnem pod spodem).

Oprócz tego park z ławkami, cienistymi zakątkami, wysepką na stawie i miękką trawą, po której aż się chce chodzić boso (tylko trzeba uważać, żeby nie wdepnąć w kretowiska). Trochę turystów, trochę fotografów (z pozdrowieniami dla pana w kapeluszu, który z poświęceniem pracował nad sesją pałacowego lwa), hotel zarówno w przybudówce jak i z apartamentami w samym pałacu. Pewnie też restauracja, ale nastawialiśmy się na kawę w pałacu von Treskow w Strykowie[6] i nie sprawdziliśmy. Za to samorzutnie utworzone jury jednogłośnie wybrało bohaterem dnia pana po 50-tce, w pięknych spodenkach z łatek, który biegł przez park z entuzjazmem młodego konika, wierzgając i potrząsając rękami.

GALERIA ZDJĘĆ.

[1] NOT. Jedyną akceptowalną formą niespodzianki jest dla mnie duże łóżko z czystą pościelą, talerz pełen pyszności w pięknych okolicznościach przyrody i ewentualnie pokaz fajerwerków, po uroczym zachodzie słońca. Tamten wyjazd miał sporo plusów z powyższej listy, szczęśliwie.

[2] Dla wielu atrakcją była możliwość przebrania się w stroje z lat 70. ^eloy skonstatował dziś, że to zabawne, co dla kogo oznaczała ta epoka.

[3] Ślicznymi, kolorowymi, wychuchanymi i wyglansowanymi jedwabnymi chusteczkami. Jakże żal mi było, kiedy... [4]

[5] To też było sprzed epoki facebooka, blipa i naszej-klasy, więc jedyne egzemplarze papierowych odbitek zdjęć bezpiecznie spoczywają w mojej szafce w pracy. Mahr har har.

[6] Ale niestety, niestety. Pałac zamknięty, bo impreza. Smuteczek.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 1, 2010

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+ - Tagi: będlewo, polska - Komentarzy: 1


Time flies

Rok temu dowiedziałam się, że mały człowiek w moim brzuchu siedzi nieortodoksyjnie pupą w dół. A wczoraj obniżyliśmy łóżeczko na najniższy poziom, żeby mały człowiek w tymże łóżeczku nie wyleciał głową w dół na zewnątrz.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 1, 2010

Link permanentny - Kategoria: Maja - Skomentuj


Odrobina Berlina na co dzień

Tytuł pierwotnie miał brzmieć "Zemsta za surówkę z wiadra". Bo nic tak mnie nie irytuje w gastronomii, jak psucie niezłego nawet kawałka potrawy dodatkiem łychy standardowej surówy od Ogórkiewicza czy innego Grześkowiaka[1]. Standardowa surówa nie jest sama w sobie niczym złym, ale wolę kupić ją w sklepie w momencie zapaści kulinarnej, a nie oglądać ją przyniesioną przez kelnera. Szczególnie tą przypadłością były dotknięte poznańskie kebabiarnie, dlatego zwykle nie bywałam. Tym większym zdziwieniem były dla mnie niemieckie kebaby, gdzie wśród dodatków bywały i dolmadakia, i nadziewane papryczki, i świeże warzywa. I pac, taki sympatyczny kebab wyrósł sobie na środku ulicy Półwiejskiej. Świetny ziołowy twarożek, niezła sałatka ze świeżych warzyw[2], ostra pasta paprykowa, bardzo przyzwoite sosy. Oprócz tradycyjnych farfocli mięsnych nadziewane fetą paluszki z ciasta francuskiego, zapiekanki i tureckie słodkości. I ayran. Stoliki folklorystycznie stoją sobie na chodniku na Półwiejskiej, jak to w klasycznych berlińskich lokalach otwartych na świat. Lokal współdzieli też kuchnia azjatycka. Czy dobra - nie wiem. Na kebab w każdym razie, jak to mówi mój idol, Andrzej Wajda, "nie bój, nie bój, szkoły przyjdą".

[1] Spodziewalibyście się, że producenci surówek procesują się [2019 - link nieaktualny] o szpiegostwo przemysłowe?

[2] Pomidorki sobie pieczołowicie wyskubałam, oczywiście.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 31, 2010

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 1


Jacek Hugo-Bader - Rajska dolina pośród zielska

Rosyjska dusza jest jak spaniel, który, nawet jak mu wesoło, ma mordę rozpaczliwie smutną.

Każde powiedzenie o Rosji i Rosjanach (chociaż w dalszym ciągu raczej należałoby mówić "Sowietach", bo Związek Republik Radzieckich żyje i ma się świetnie) jest prawdziwe. I że śmieszno i straszno jednocześnie, że bieda i ogromne pieniądze, że życie udawało się zupełnym przypadkiem i podobnym przypadkiem można było z dnia na dzień spaść na samo dno, że to kraj jeszcze bardziej na niby niż Polska. Gdzie łapówka i przymknięte oko jest ważniejsze od miliona paragrafów, które z kolei dalej funkcjonują wedle metody "dajcie mi człowieka, a znajdę na niego paragraf".

Jackowi Hugo-Baderowi nie zazdroszczę warsztatu pisarskiego (chociaż jest świetny), nie zazdroszczę imponującej listy miejsc, w których był (bo, po prawdzie, to mnie tam nie ciągnie, poczekam, aż się Wschód ucywilizuje, choć może nie doczekam), ale zazdroszczę jednego - tej siły, która pozwala mu tam jeździć i wracać po nowe. Uporu, dzięki któremu może pisać o próbach jądrowych, wyniszczaniu Nieńców, katastrofie Konsomolca, zamkniętych miastach na Syberii, prawie że legalnych trasach przemytu narkotyków czy historii podmoskiewskich gangów z Luberca. I po każdym kolejnym felietonie o niewinnych (a są inne?) ofiarach niezabezpieczonych wybuchów jądrowych, o rosyjskiej mieszaninie niechlujstwa, obojętności, lenistwa i głupoty, o ludziach żyjących z groszowych zysków z transportu heroiny czy żyjących jak w średniowieczu mieszkańcach kręgu polarnego, zabijanych przez wódkę, jednak bardziej się boję niż mnie to śmieszy.

Warto przeczytać jako punkt odniesienia dla kryminałów Doncowej, Marininy i Polakowej.

#26

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek lipca 30, 2010

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2010, panowie, reportaz - Komentarzy: 2


Pani M.

Dostałam do wyboru pana, który jeździ jedynie w środku dnia (co oznacza sprzedawanie dziecka do przechowalni na każdą jazdę) bądź panią M., co się dostosuje. Wadą pani M. jest to, że najbliższy termin to 12.08. Nic to, poczekam. Pierwsze wrażenie przez telefon pozytywne, pani M. powiedziała do mnie "kochanie" ;-)

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek lipca 30, 2010

Link permanentny - Kategoria: Moje prawo jazdy - Komentarzy: 2 - Poziom: 3


Hanna Januszewska - Pierścionek pani Izabeli

Jedna z tych książek z dzieciństwa, których się po latach szuka, pamiętając tylko, że był budynek z galeriami i z tych galerii wchodziło się do domów, a przed domem rósł kasztanowiec. A potem się po latach czyta i już-już się wsiąka w magię domu, którego zacinające się normalnie drzwi przenoszą bohaterów w czwarty wymiar, gdy jak wiadro zimnej wody oblewa czytelnika natrętna pedagogiczna nuta. A to student fizyki trafia do ogrodu Izaaka Newtona i uczy się o przyciąganiu ziemskim, lubiący fajerwerki 10-latek trafia w czasy Napoleona i dowiaduje się o ówczesnych materiałach wybuchowych, a po wybuchu leci w gwiazdy i ogląda z bliska konstelacje, zaś babcia kochająca kokoszki trafia do kurnika i jest szczęśliwa. Wszyscy przez cały czas szukają tytułowego pierścionka, który ginie pani Izabeli, niegdysiejszej gwieździe opery. I znajdują, bez specjalnych efektów. Oczywiście na końcu wszyscy bratają się na przyjęciu przy galeryjce, bo wszyscy się lubią i chętnie z sąsiadami spotykają.

Urocza książka dla dzieci (tym bardziej, że jedna z dziewczynek Złudnych ma na imię Maja), ale zgrzyta bardzo czytana nieco później niż w wieku lat piętnastu.

#25

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lipca 29, 2010

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2010, dla-dzieci, panie - Komentarzy: 4




Pożegnanie z panią E.

Starałam się. Olewałam jej nabuzowane wzdychanie, kiedy jechałam przyzwoicie. Grzecznie poprosiłam, żeby nie szarpała moimi rękami na kierownicy, chociaż miałam ochotę gromko kazać jej oddalić się na najbliższe drzewo. Wstrzymywałam żałosną prośbę, rwącą się z głębi, żeby do cholery chociaż raz powiedziała, że coś zrobiłam dobrze. Miałam półtora tygodnia przerwy (bo nie miała wolnych terminów), liczyłam, że tym razem pójdzie gładziej, łagodniej, zgrabniej. A gdzie tam. Po kwadransie jazdy wrzask "No ale co ty robisz!" przy jakiejś pierdole typu niezbyt zręczna zmiana biegów. Dziękuję, postoję. Nie po to jlcebjnqmvłnz fvę cemrq yngl m qbzh ebqmvaartb, żeby za własne pieniądze znosić ciągłą irytację i krytykę. Już zupełną wisienką na czubku było stwierdzenie, że ona mi "pomaga" pracować sprzęgłem, bo sama nic nie umiem. Dziękuję ponownie. Wyraz urazy na twarzy, kiedy stwierdziłam, że chcę zmienić instruktora - bezcenny. Ale nie wiem, czy wart wkurwiających 14 godzin.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lipca 26, 2010

Link permanentny - Kategoria: Moje prawo jazdy - Komentarzy: 6 - Poziom: 3


Wielkopolska w weekend: (3) Poznań

Wszystkie prognozy zapowiadały pogodę niestabilną i niepewną, wymyśliłam program minimum - szybki rzut oka na ledwie muśnięty okiem zza bramy Cmentarz Zasłużonych Wielkopolan. I co? Pogoda cudownie się ustabilizowała, ciepło, nie padało, słonko grzało jakby ktoś mu za to płacił. Ale nie żałuję, bo uważam, że to miły prezent od miasta - w odległości kwadransa samochodem od domu znaleźć miłe miejsce, gdzie można usiąść, popatrzeć przez korony nieco pogryzionych Szrotówkiem kasztanowcowiaczkiem kasztanowców, wypasać na trawie rozbrykane dziecko (które szybko uzyskało chwilową ksywę "Glebożer" i zostało zabrane na bezpieczne spożywczo tereny kolan rodzica) i przez dłuższą chwilę próbować odcyfrowywać stare (i czasem zawiłą gotycką literą ryte) napisy w kamieniach.

Tyle razy przejeżdżałam obok wielkiego, brzydkiego i brudnego hotelu Polonez i ani razu nie spojrzałam, co za nim (a raczej trochę obok) stoi. A szkoda; zza hotelu widać i wieżyczkę kościoła Św. Wojciecha, i szczyt budynku Duszpasterstwa Akademickiego. Za to z cmentarza widać hotel w całej brudnoszarej i kanciastej okazałości, zwłaszcza jako tło dla jednej z bardziej znanych tutaj nagrobkowych rzeźb.

A cmentarz sam w sobie smutny - jak to cmentarz. Oprócz nagrobków, które mówią o dobrym, długim i owocnym życiu, są i takie, które każą szybko zerkać na bliskich stojących dwa metry dalej, czy naprawdę są i mocno chcieć, żeby byli jak najdłużej. Świat, w którym dzieci żyją przez rok, nie jest światem sprawiedliwym.

Jeśli ktoś jeszcze nie widział (GALERIA ZDJĘĆ tu) - naprawdę warto; otwarte codziennie od 10 do 18.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 25, 2010

Link permanentny - Kategorie: Wielkopolska w weekend, Fotografia+, Moje miasto - Tag: cmentarz - Skomentuj