Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Kartki z kalendarza

Październik mimo zapowiedzi uśmiechniętej pogodynki, która z równym entuzjazmem anonsowała latem upały, a we wspomnianym październiku opady śniegu i aurę jak podczas epoki okołolodowcowej[1], okazał się być ciepły choć wietrzny, słoneczny i niesamowicie optymistyczny. I tak trochę znienacka zmienił się w listopad. I nagle z kolorowego ogrodu został ogród w dyskretnej palecie brązów, beży, kasztanów, ochry i zgaszonej zieleni. Owszem, gdzieniegdzie jeszcze wychyla się fioletowy czy fuksjowy marcinek, małe bratki czy subtelnie różowa jesienna róża, ale to taki pastelowy finał przed półroczem szarości i burości.

I nagle zachwyciła mnie hortensja. Miesiąc temu była kremowo-biała, powoli przechodząc w brązową taką ładną brązowością[2], a dziś to precyzyjna konstrukcja z brązowych płatków, przetykana subtelną koroneczką w kolorze ecru. Królowa wiadomo co, a poza tym czeka na zestaw pierścieni o średnicy 52 mm.

I nagle tak trochę siada mi samopoczucie. Nakręcam się negatywnie myślą o tym, że nagle się znajdę w środku beznadziejnej, szarej, zimnej i ciemnej rzeczywistości. Planuję w głowie, żeby polecieć w ciepło, ukraść kilka dni w złoto-błękitnym świecie ze świeżym jedzeniem. Ale kiedy siadam do komputera, żeby cokolwiek wyklikać, to nagle - jak Michnikowskiemu - to mija mi. Czemuż ach czemuż z Poznania nie można sobie polatać bez strasznych ceregieli?

[1] Za co miałam szczerą ochotę zrobić jej jakąś wysublimowaną krzywdę, bo profesjonalizm profesjonalizmem, ale mogła chociaż poudawać, że jej przykro.

[2] Taką, jaką zawsze sobie wyobrażałam pierwszą ładną sukienkę Ani Shirley. Ciepłobrązową, ze złotawym ciepłem gdzieś w dalekiej nucie.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa listopada 3, 2010

Link permanentny - Kategoria: Fotografia+ - Komentarzy: 2


To lubię

Miałam unikać łańcuszków, ale skoro zaproszenia dostałam z dwóch stron - od Mery [2019 - link nieaktywny], która jest Mantyśkowym człowiekiem i od AMG [2023 - link nieaktywny], która dzielnie gotuje zgodnie z South Beach, to się trochę złamałam. Krakowskim targiem notka jest tu, a nie na kyciach [2019 - link nieaktywny] czy w kuchni.

Z lubieniem jest tak, że lubienie jest sezonowe. Przy okazji powiększenia się składu osobowego mojej rodziny nagle pewne zwykłe rzeczy okazały się trudne do zrealizowania, przez co bardziej pożądane. Tutaj wybrałam taki żelazny zestaw, który lubię bez względu na zmiany. W kolejności alfabetycznej...

  • Fotografia. To już ciut więcej niż lubienie. O fotografii nawet śnię. Widzę świat w formie kadru. Jestem głęboko nieszczęśliwa, kiedy nie mam ze sobą aparatu, a widzę coś, co zmiata mnie z nóg. Uwielbiam oglądać zdjęcia, podpatrywać sposób ujęcia, zaczęłam nawet zaglądać ludziom w EXIF-y. Miałam (i dalej mam) takie marzenie, żeby napisać książkę, ale w literaturze w przeciwieństwie do fotografii, mam wrażenie, że już wszystko zostało powiedziane lepiej niż ja bym to zrobiła. W fotografii może i wciskam straszny kicz, ale mam poczucie, że ten kicz jest fajny.
  • Kończenie. Lubię stawiać kropkę na końcu ostatniego zdania. Wciskać przycisk "Wyślij". Mieć świadomość, że zamykam jakiś rozdział. Czytać ostatnie zdanie w książce. Wklejać ostatnie zdjęcie do albumu. Wiązać wstążeczkę. Patrzeć i widzieć, że jest skończone (oczywiście strasznie cierpię w trakcie i pomiędzy, zwłaszcza przy bardziej długotrwałych czynnościach).
  • Koty. Lubię mruczenie, widok puszystego ryja wychylającego się skądś, ciężki ciepły kłębek futra leżący (kocie czarno-biały, powtarzam, leżący) na kolanach. Trochę mniej lubię wycie w środku nocy, budzące mnie gonitwy i odgłosy demolki. Na razie jeszcze bardziej na plus, więc nie wywieszę trzody na sznurku, przypinając klamerkami puszyste ogonki.
  • Książki. Wiadomo. Czytam nawet napisy na opakowaniu pasty do zębów. Do tego mam fanaberyjną chęć, żeby książki stały ładnie ustawione i mieściły się na półkach. Na tym ostatnim polu sromotnie przegrywam.
  • Ładne rzeczy. Ładność oczywiście leży w oku patrzącego. Nie muszą być od wielkich dizajnerskich nazwisk, mile widziane natomiast jest, żeby były nietypowe, unikalne, ciekawe kolorystycznie i dobrej jakości. Szczególnie lubię rzeczy w paski, wiadomo (bo na małej powierzchni można upchać dużo kolorów i nawet przy szerokim rozrzucie w palecie się nie gryzą).
  • Podróże. Nie lubię wyjeżdżać, ale lubię być gdzie indziej. Jakby udało się zminimalizować moment przygotowania, pakowania i wychodzenia z domu, byłabym szczęśliwsza. Wyznaję zasadę, że punkty na wyjeździe liczą się podwójnie - zapachy, smaki, kolory są intensywniejsze i bardziej wartościowe, bo mam je na krótką chwilę, kiedy jestem TAM. Rzadko kiedy źle się czuję w innych miejscach, ale ja ogólnie dość dobrze się wszędzie czuję.
  • Sen. Kiedyś byłam w tym świetna, niestety od połowy ciąży przestałam umieć przesypiać całe noce. Małe, a potem ciut większe, dziecko i bobrujące koty w tym bynajmniej nie pomagają. Dodatkowo przestałam umieć chodzić wcześnie spać. A szkoda. Pospałabym sobie.
  • Sery. Dla mnie to korona stworzenia w kwestii kulinarnych wynalazków człowieka. Kruchy, ostry cheddar. Wędzony oscypek. Dojrzała holenderska gouda. Pomarańczowy mimolette. Świeży, jeszcze kruchy w środku brie. Do sera pasuje mnóstwo rzeczy - świeża bagietka, pasta z pigwy, chutney jabłkowy, orzechy, miód, suszone pomidory, owoce, oliwki. Jestem serożercą i się tego nie wstydzę.
  • Śniadania. Tego mi chyba najbardziej (poza snem) brakuje podczas dnia z małym dzieckiem. Powolne, z dzbankiem dobrej herbaty, filiżanką kawy, szklanką soku, połową zawartości lodówki na stole, z croissantami, grzankami, twarożkiem, łososiem, dżemami, szczypiorkiem, rzodkiewką, majonezem, jajkiem na sposób dowolny, bazylią. Kiedy w pewnym momencie je się już nie z głodu, a z łakomstwa. I śniadania zwłaszcza lubię jadać poza domem, w małych kawiarenkach czy hotelach, gdzie stoi długi szwedzki stół, a na nim wszystko.
  • Uczciwość. Lubię, jak ktoś mówi wprost, zamiast za plecami. Nie lubię tajemnic, gierek, aluzji, kopania po kostkach pod stołem i jednoczesnego uśmiechania się nad. Oczywiście, są sytuacje, że nie da się mieć pełnej jawności, ale ograniczam.

Zgodnie z zasadami, były ciekawe osoby, które mnie zaprosiły. Było 10 rzeczy, które lubię. Teraz najtrudniejsze, nominacje. Pomyślałam o kilku osobach, które cenię, za rzadko pisują (albo wcale, więc może by się wzięły i zmotywowały, hę?) i w których przypadku chciałabym usłyszeć, co lubią (w kolejności jak wyżej) [lista osób wycięta, albowiem nieaktualne linki].

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek listopada 2, 2010

Link permanentny - - Komentarzy: 3


Dzika dzika Wilda

Jeśli ktoś przeczyta w Wikipedii, że "Wilda, w historii polskiej urbanistyki, jest jedną z pereł w koronie - dzielnicą zabudowaną niezwykle przemyślanie i na wysokim poziomie architektonicznym"", to jednak się rozczaruje trochę. Wilda ciągle czeka na wielką odsłonę swojej urody. Mimo pewnych wysiłków, to jeszcze ciągle miejsce zawiedzionych nadziei na piękną dzielnicę, pełną odremontowanych kamienic, ukwieconych podwórek i zacisznych kawiarniano-restauracyjnych zakątków. Bo na razie jest źle. Szare, zastawione zaparkowanymi samochodami ulice, zniszczone chodniki, rachityczne drzewka gdzieniegdzie, a zajrzeć w podwórka to i strach, bo ciemne i brudne, i trudno, bo w obawie przed tymi, których natura goni, bramy są pozamykane na cztery spusty. Zniknął bar mleczny Muszelka (na szczęście przeniesiony kilka ulic dalej), a kino "Wilda", w którym oglądałam odrestaurowane "Gwiezdne Wojny", to teraz dyskont Biedronka. Sumpt do dzisiejszej notki dała mi dzisiejsza rundka po wildeckich ulicach i nieco beznadziejne poszukiwanie jakiegokolwiek miejsca, gdzie można wypić kawę i zjeść coś niedużego. Skończyło się jak zwykle w Tivoli, bo poza sporą kebabownią na Wierzbięcicach nie ma chyba nic (a w SPOT. akurat wylała się fala rozbawionej mikro-młodzieży i cała sala czekała na sprzątanie). I to mnie przeraźliwie smuci.

Smuci, bo pokochałam Wildę wiele lat temu, kiedy wynajmowałam mieszkanie w kamienicy-studni na Fabrycznej (i wcześniej, kiedy biegałam na zajęcia w budynku na Curie-Skłodowskiej). Wracałam z pracy zachwycona, patrząc na szczyty kamienic (ale i zerkając pod nogi, bo równanie "brak trawników + liczne duże psy" daje efekt wiadomy), a absurdalnym podsumowaniem tego dziwnego uczucia była wizyta w nieistniejącym już pubie Irish, gdzie naiwnie zapytałam, czy mają cydr i napotkałam na niesamowicie zaskoczone spojrzenie barmana, kątem oka sprawdzającego za sobą ścianę Żywca czy innego 10,5. Wilda zasługuje na kilka spacerów z aparatem, więcej, niż jej przypadkiem zaoferowałam do tej pory; niestety jak na razie mi tam nie po drodze. Żadna wymówka, wiem.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota października 30, 2010

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 25


Żegnaj, pani E.

Niewypada niepolecić.

5 października, wtorek. Ostatnia godzina jazdy z 30. Jadę do szkoły, żeby jeszcze raz napisać wewnętrzny test teoretyczny. Wlekę się półtorej godziny z Majem, żeby spędzić 10 minut nad testem.

12 października, wtorek. Robię egzamin praktyczny, dostaję papier. Nauczona smutnym doświadczeniem, dzwonię z pytaniem, czy jak dziś przyjdę, to dostanę od ręki zaświadczenie o ukończeniu kursu. Nie, bo pani E. zajęta, ale mogę przywieźć papiery, a ona mi na przyszły wtorek wystawi. Niemożliwie mnie takie rozwiązanie cieszy, więc dziękuję, ale nie, i anonsuję się na wtorek za dwa tygodnie.

26 października. Kolejna wizyta u teraz już uroczej, uśmiechniętej i "pani Małgosiu, świetnie pani wygląda, jaka piękna córeczka" pani E., zajętej pukaniem w gierkę-zręcznościówkę na komputerze. Wypisanie świsteczka trwa ponad 20 minut, bo pani E. szuka jakichś papierów w przepastnej szafie, na kartce podlicza trzy razy, czy aby na pewno przejechałam 30 i robi mnóstwo zbędnych ruchów. Szlag mnie nie trafia, bo już jej więcej nie muszę oglądać.

Jutro idę zanieść papiery w czeluść molocha, który na pasku mojej przeglądarki anonsuje się jako L WORD, co mnie nieodmiennie bawi.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota października 30, 2010

Link permanentny - Kategoria: Moje prawo jazdy - Skomentuj - Poziom: 3


Piotr Czerski - Ojciec odchodzi

Nie wiem czemu tak jest, że jak trafiam na książkę, która mnie zachwyca, fascynuje, uderza w sedno i chcę napisać, czemu jest aż tak dobra i trafna, trafiam na blokadę. Jak w liceum, kiedy pisałam wypracowanie, rzeźbiąc w bólu każde drętwe zdanie i starając się nie czytać całości, żeby nie wyrzucić, bo paskudne. Tak mam z "Ojciec odchodzi".

Moment śmierci "Papieża-Polaka" wrył się głęboko pewnie każdemu, po części dlatego, że nominalnie w Polsce jest 95% katolików, a po części ze względu na masową histerię, jaka się wtedy pojawiła. Pierwszy raz od czasu rozbuchanego komsumpcjonizmu zostały zamknięte supermarkety (a na narzekania, że ludzie zostali w kwietniową niedzielę pozbawieni możliwości kupna czegoś do jedzenia można było usłyszeć, że "było się przygotować, w końcu umierał kilka dni"). Pierwszy raz było ogólnopolskie oblężenie kościołów, masowe marsze, znicze na ulicach. Pierwszy raz - co mnie najbardziej zafascynowało - pojawiła się taka duża szara fala w Internecie, a nagle powstałe Pokolenie JP2 słało bojówkarskie ostrzeżenia, jeśli któryś serwis nie zdążył zmienić logo na niekolorowe oraz liczne sugestie, że tylko świnie handlują na Allegro, zamiast celebrować żałobę.

O tym, ale nie tylko, pisze Czerski. Kilka dni z życia młodego gdańskiego poety pod koniec marca i na początku kwietnia 2005. Alkoholowe preludium w Trójmieście, kulminacja i ludyczny finał w rozmodlonym Krakowie. Dużo celnych obserwacji tworzącej się narodowej schizy, ponadpodziałowe przymierze kibiców ("Wisła i Craxa razem dla papieża, nareszcie zjednoczone - pisał ktoś - razem napierdolimy całą Polskę. Kraków, Kraków pany"), internetowe świeczuszki i wyrazy ubolewania drukowane czcionką z mini drukarenki, przemysł wyrastający jak grzyb po deszczu na świeżo zmarłym Janie Pawle. Nie tylko jednak, bo książka jest raczej rozrachunkiem z szeroko pojętą polską religijnością, przyjmowaną z dobrodziejstwem inwentarza jak obowiązkowe kapcie w szkole, paleniem papierosów z tyłu za kościołem i uczeniem od małego, że nawet sprawy wydawałoby się ważne można odwalać byle jak, byle zachować pozory.

Mottem książki, i w ogóle mottem dla całego Pokolenia JP2 może zostać zdanie:

"Zbigniew Boniek powiedział, że zdjęcie papieża powinno znaleźć się na polskiej fladze".

#38

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek października 28, 2010

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2010, beletrystyka, panowie - Komentarzy: 1


Prawie jak złociste

Przyzwyczaiłam się już do myśli, że te piękne owoce i warzywa na rynku Jeżyckim pochodzą i tak z Giełdy, bez względu na stoisko. Ale znęcona ostatnio pięknymi chryzantemami wielkości sporej pomarańczy, doznałam srogiego rozczarowania, albowiem wszystkie były szmaciane, Made in China. Na szczęście te mniejsze jeszcze rosną u nas.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek października 28, 2010

Link permanentny - Kategoria: Fotografia+ - Komentarzy: 8



(Nie)spodziewana zmiana planów

Czytałam dziś "Niebo pod Berlinem" Rudisa i przypomniała mi się notka Izy [2022 - link nieaktualny] o tym, że czyta się coś i trafia nagle na myśl, którą miało się właśnie w głowie:


"... jak byliśmy młodzi i głupi, ale też jakoś szczęśliwi (...) -opowiada pani Blume, a ja pytam, czy dzisiaj nie jest szczęśliwa, a ona mówi, że tak, ale tak jakoś znów inaczej, tylko że nie wie jak. Może dlatego, że człowiek wie, że jest szczęśliwy, dopiero wieczorem, kiedy się odwróci, rzadko rano, a teraz jest dopiero południe."

Zawsze robię plany na weekend, bo tak naprawdę w weekend jest Prawdziwe Życie (a w tygodniu, to wiadomo, jesteśmy cisi jak ta ćma). W tę sobotę był Photo Day w Muzeum Etnograficznym i z aparatem w ręku można było śledzić ślady poznańskich masonów i oglądać posągi z Wyspy Wielkanocnej. W niedzielę - pokaz największej w Polsce makiety kolejowej i ponad 180 jeżdżących po niej pociągów. A na wypadek pogody miałam w planach dwa wielkopolskie pałacyki, reklamujące się świetnymi kuchniami i parkami. Po czym ze względu na rozwlekającą się popołudniową drzemkę latorośli plany poszły w buraki, co zaowocowało u mnie narastającą irytacją. Irytację przespałam po południu i tak naprawdę dopiero wieczorem potrafiłam ocenić, że to był dobry dzień. Pełen bobrowania w świeżej pościeli, huśtania na kocyku, Majowych zachwytów nad toporną acz błyszczącą biżuterią z domu mody Ives Rocher, pysznego rosołku, "Akademii Pana Kleksa" i takich małych drobnych rzeczy.

Chciałabym dojrzeć pewnego dnia do tego, żeby umieć ocenić dzień w trakcie, a nie dopiero z perspektywy wieczoru.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek października 25, 2010

Link permanentny - - Komentarzy: 5


Taxi i superbohaterowie po amerykańsku

Ja nie twierdzę, że francuska trylogia o szeroko uśmiechniętym marsylskim taksówkarzu i pechowym policjancie to kino wybitne, ale jest to kawałek zabawnej komedii sensacyjnej. Przypadkiem trafiłam na wersję amerykańską w telewizji i jednak można zarżnąć taki zgrabny scenariusz. Nie ma taksówkarza, jest poprawna politycznie czarnoskóra taksówkarka Belle (fantastyczna Queen Latifah, ale ona sama filmu nie zrobi). Zniknął wątek z narzeczoną taksówkarza (z przyczyn oczywistych), a pałętający się na poboczach chłopak Belle nic nie wnosi. Żeby podgrzać atmosferę, napadów dokonywały seksowne modelki z najwyższej półki (Giselle Bundchen), a do wrzenia amerykańską widownię miała doprowadzić scena jak z boli.bloga, jak przestępczyni sprawdza namacalnie, czy seksowna, a jakże, policjantka nie ma broni. Trochę jeżdżenia po Nowym Jorku i nagle się film kończy. Słabe. Mega słabe, jak podliczyć te wszystkie pewniaki, które producenci do worka z filmem włożyli.

Obejrzałam też kątem oka "Superhero Movie", typowa pozycja #4morons. Parodia Spidermana, X-Men i Batmana w jednym, z Leslie Nielsenem w roli drugoplanowej i w typowych dla LN klimatach. Nieco fekalnie, dużo szybkich trupów, czasem śmiesznie, ale nie jest to coś, co koniecznie trzeba obejrzeć.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 24, 2010

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 2


Cytadela po raz nie wiem który

Miejsce sobotniego wypasu psów, dzieci i latawców.

Miejsce patrzenia pod słońce, brodzenia w trawie pełnej liści, patrzenia w złote korony drzew i wdychania powietrza pachnącego dymem z kominów.

Trochę przewiało mnie w ażurowych pończochach i krótkiej dzianince, mimo ciepłego płaszcza i puchatego szala. Kiedy byłam dzieckiem, rzadko bywało mi zimno, a przynajmniej mi to nie przeszkadzało. Z wiekiem spada tolerancja na wszystko, chociaż dalej w głowie mam te 20 lat. Kiedy to się skończy? Któregoś dnia się obudzę i zobaczę, że mam 45?

Życie z dzieckiem źródłem uciechy wszelakiej. Maj podchodzi do ławki, na której siedzi dziewczyna i dwóch młodych mężczyzn. Przygląda się długo i wnikliwie, zwłaszcza obuwiu (głównie ze względu na gabaryty własne). Jeden z mężczyzn nie wytrzymuje napięcia i rzuca objaśniająco: "To timberlandy".

GALERIA ZDJĘĆ.

PS Okazuje się, że od paru lat nie ma hotelu Trawiński, który stał przy Cytadeli. Zbankrutować hotel w Poznaniu to sztuka.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 24, 2010

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Tag: cytadela - Komentarzy: 4