Jak mi smutno, to pociesza mnie myśl, że do Kopenhagi z Pn leci się niecałą godzinę.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Październik mimo zapowiedzi uśmiechniętej pogodynki, która z równym entuzjazmem anonsowała latem upały, a we wspomnianym październiku opady śniegu i aurę jak podczas epoki okołolodowcowej[1], okazał się być ciepły choć wietrzny, słoneczny i niesamowicie optymistyczny. I tak trochę znienacka zmienił się w listopad. I nagle z kolorowego ogrodu został ogród w dyskretnej palecie brązów, beży, kasztanów, ochry i zgaszonej zieleni. Owszem, gdzieniegdzie jeszcze wychyla się fioletowy czy fuksjowy marcinek, małe bratki czy subtelnie różowa jesienna róża, ale to taki pastelowy finał przed półroczem szarości i burości.
I nagle zachwyciła mnie hortensja. Miesiąc temu była kremowo-biała, powoli przechodząc w brązową taką ładną brązowością[2], a dziś to precyzyjna konstrukcja z brązowych płatków, przetykana subtelną koroneczką w kolorze ecru. Królowa wiadomo co, a poza tym czeka na zestaw pierścieni o średnicy 52 mm.
I nagle tak trochę siada mi samopoczucie. Nakręcam się negatywnie myślą o tym, że nagle się znajdę w środku beznadziejnej, szarej, zimnej i ciemnej rzeczywistości. Planuję w głowie, żeby polecieć w ciepło, ukraść kilka dni w złoto-błękitnym świecie ze świeżym jedzeniem. Ale kiedy siadam do komputera, żeby cokolwiek wyklikać, to nagle - jak Michnikowskiemu - to mija mi. Czemuż ach czemuż z Poznania nie można sobie polatać bez strasznych ceregieli?
[1] Za co miałam szczerą ochotę zrobić jej jakąś wysublimowaną krzywdę, bo profesjonalizm profesjonalizmem, ale mogła chociaż poudawać, że jej przykro.
[2] Taką, jaką zawsze sobie wyobrażałam pierwszą ładną sukienkę Ani Shirley. Ciepłobrązową, ze złotawym ciepłem gdzieś w dalekiej nucie.