Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Sue Grafton - E is for evidence

Zwykła sprawa ubezpieczeniowa z analizy żądania wypłaty odszkodowania po pożarze w magazynie kotłów nagle przeradza się w koszmar dla Kinsey. Zostaje oskarżona o oszustwo, o podkładanie fałszywych dowodów, przyjęcie łapówki i uprzejmie poproszona w trybie nagłym o opuszczenie zaprzyjaźnionego Towarzystwa Ubezpieczeń, dla którego robiła zlecenia. Nie dziwne więc, że Kinsey straciła chęć na celebrowanie Bożego Narodzenia (zwłaszcza że wszyscy przyjaciele wyjechali) i poszła szukać tego, kto ją wrobił. Firma, w której miało miejsce potencjalne podpalenie, należy do bogatej rodziny Woodów, z którymi Kinsey znała się w okolicy szkoły, kiedy jeszcze się tylko źle zapowiadała. Pielgrzymuje sobie więc po pięciorgu rodzeństwa i matce-staruszce, wyszukuje potencjalne sekrety rodzinne i firmowe i wyjątkowo z pomocą policji, której tym razem nie robi koło pióra, sprawę wyjaśnia.

Dziewczyna naprawdę jest taka bardziej pechowa. Czekam z pewnym utęsknieniem na książkę, w której Kinsey nie będzie kończyła śledztwa na oddziale w szpitalu. Tutaj cudem przeżywa dwie próby wysadzenia jej za pomocą sprytnie zmajstrowanej bomby, a dodatkowo obrywa w miękkie, bo wraca jej drugi mąż - piękny lekkoduch Daniel, który bez słowa zostawił ją 8 lat temu.

Inne tej autorki tutaj.

#22

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela kwietnia 10, 2011

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2011, kryminal, panie - Komentarzy: 2


Ross Macdonald - Błękitny młoteczek

Lew Archer jest takim bardziej dociekliwym detektywem i wprawdzie został zatrudniony do znalezienia skradzionego obrazu, ale w ciągu kilku dni rozwiązał sprawę dwóch morderstw sprzed kilkudziesięciu lat oraz dwóch świeższych oraz zrujnował pozornie poukładane życie trzech rodzin. Klimat tak pomiędzy Chandlerem a Sue Grafton (aczkolwiek może to przez to, że część akcji dzieje się w Santa Teresa).

Niby tani obraz, kupiony okazyjnie przez panią domu, znika. Pani domu podejrzewa, że namalował go zaginiony przed 30 laty jej znajomy, rokujący malarz, Richard Chantry. Archer zaczyna śledzić drogę obrazu, tyle że giną kolejne ogniwa uczestniczące w jego sprzedaży - właściciel taniej galerii i słaby malarz, który obraz odkupił od jakiejś kobiety podczas kiermaszu na plaży. Archer zaczyna kumplować się z uroczą panią dziennikarz, jest więc okazja do paru sypialnianych niedomówień. Trochę sobie detektyw jeździ z Santa Teresa, gdzie mieszkają bohaterowie dramatu, do Tucson i z powrotem, trochę biega po samym Santa Teresa i składa elementy układanki, a w międzyczasie filozofuje i nieco w stylu new age obserwuje emocje emanujące ze swoich rozmówców w postaci aury.

Lubię serię z Jamnikiem, nieustająco mnie wzrusza dobór zanęcających cytatów na okładkę. Tutaj jest to o tyle sprytne, że tytuł jest tak trochę z niczego, ot - raz pojawia się w przemyśleniach detektywa.

Inne tego autora, inne z tej serii:

#21

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota kwietnia 9, 2011

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2011, kryminal, panowie, z-jamnikiem - Skomentuj


Sprzeczne sygnały

Przyroda ruszyła, znęcona wczorajszym słoneczkiem. Wzdłuż Rycerskiej kwitną na biało i różowo drzewa, czasem jeszcze sugerując tylko pączkami potencjał. Żółta forsycja i błękitny barwinek, duet prawie jak z Ikei. I mnóstwo fiołków, w mocnym odcieniu fioletu, niepopularnym może nieco przez skojarzenie z najtańszym chyba napojem poniewierającym, co to trzeba filtrować przez chlebek. I tylko wiatr, wyrywający zużyte chusteczki z ręki i przenikliwie szczypiący skórę na kostkach dłoni, daje do zrozumienia, że jeszcze nie ma się co cieszyć tą wiosną. Ale warto przejść kilkaset metrów prostą drogą, żeby wywietrzyć głowę.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek kwietnia 8, 2011

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Komentarzy: 3


Podejście piąte, jak zwykle

Zgasł mi silnik na łuku, zgasł mi podczas ruszania pod górę, ale krytycznie zgasł mi dwa razy podczas ruszania, więc tym razem tyle. Instruktor po przesiądnięciu się na fotel właściwy, zaprezentował mi, że przecież oczywiście silnik i sprzęgło chodzą doskonale, więc jednak nie wina samochodu. I tak, o.

Na jutro umówiłam się z panem poleconym przez męża M., z okolic drogówki. Przedstawię listę żądań (nie dotykać kierownicy, nie naciskać za mnie pedałów, nie zakładać, że jeśli coś robię źle, to że robię to na złość, bo nie chcę się nauczyć, motywować pozytywnie, ale wskazywać błędy), efekty się zobaczy.

Niedługo strzeli rok od momentu, kiedy zaczęłam. Chyba kupię mikro-torcik i zapalę świeczkę.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek kwietnia 7, 2011

Link permanentny - Kategoria: Moje prawo jazdy - Komentarzy: 1 - Poziom: 3


Mira Michałowska - Od kuchni od frontu

Zbiór luźno powiązanych (czasem naprawdę bardzo luźno, typu "dziś opowiem wam o marchewce") dygresji i anegdotek głównie o jedzeniu z bogatego życia pani Michałowskiej, która - z racji posiadania męża-dyplomaty oraz losów wojennych - z niejednego pieca chleb i inne dobra jadła. Historie są czasem irytujące, czasem do bólu encyklopedyczno-pedagogiczne, czasem trącą poprzednią epoką, ale w większości opowiadają o smacznej stronie świata, którego już nie ma - racjonowaniu jedzenia w powojennej Anglii i podwieczorkach u królowej, przyjęciach w ambasadzie czy o tym, co jadały znane postacie z wielkiego świata. Jestem trochę zblazowana, bo "Od kuchni" naprawdę jest urocze i kiedy pierwszy raz czytałam je kilka lat temu, zachwyciło mnie, ale teraz - po przejrzeniu i przeczytaniu kilkudziesięciu doskonałych blogów kulinarnych, w których są i magiczne historie, i piękne zdjęcia - mam trochę wyższe wymagania.

Książka w zasadzie nie zawiera przepisów (poza najkrótszym przepisem na zielonkawą kurę, którą się "bierze, kraje na kawałki i wpieprza do garnka"), ale daje duże pole do uzupełnienia biblioteczki o kanon sztuki kulinarnej - Brillata-Savarina, Julii Child czy Alicji B. Toklas (i tu znowu kłania się współczesne zblazowanie, bo teraz te wszystkie książki są oddalone o jedno kliknięcie).

Inne tej autorki:

#20

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek kwietnia 7, 2011

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2011, kulinarne, panie - Komentarzy: 7


Children of Men

Podczas oglądania filmów katastroficznych mam poczucie pewnej ambiwalencji. Mimo świetnej kreacji świata i akcji, która mnie porwała, mam wrażenie, że cały czas oglądam ten sam film (bohater ma poukładane życie, coś wybucha/następuje atak zombie/skażenie/zlodowacenie, bohater rusza w podróż sam lub z drużyną, w celu, co do którego nie jest pewien, cel osiąga, film się kończy, a ja nie wiem, czy to nie było tylko męczące i zbędne przedłużanie wegetacji, bo świat już umarł). W "Children of Men" fabuła nie porywa, zwyczajny quest, ale zrealizowany z niesamowitą dbałością o szczegóły, tło i obraz. I trochę namysłu nad sensem życia i nadzieją.

W 2027 świat się rozpada - od 18 lat nie rodzą się dzieci, a ludzie mając w perspektywie jakieś 80 lat, niespecjalnie się czymkolwiek poza przeżyciem następnego dnia przejmują. Trzyma się jako tako Wielka Brytania, bo jest odcięta od innych krajów i masowo usuwa wszystkich, którzy nie są obywatelami (i nie jest łagodna kraina uprzejmych i flegmatycznych fajfokloków, tylko klatki z uchodźcami, brutalne oddziały służb, obozy-getta). Theo, urzędnik w jednym z ministerstw, z przymusu spotyka się z byłą żoną (z którą kiedyś sobie partyzantował, ale im się drogi rozeszły) i na jej prośbę pomaga przetransportować kobietę na wybrzeże, żeby mogła z zamkniętego kraju się wydostać. Dramatycznie się robi, kiedy się okazuje, że nie dość, że czyhają na nich wszyscy, to jeszcze sprawa jest dość rozwojowa, bo eskortowana - wnxb cvrejfmn xbovrgn bq 18 yng - wrfg j pvążl.

Doskonały drugi plan - wieczny hippis (Michael Caine) ze swoją ukrytą w lasach hacjendą, dziki ruch oporu (ze spluwą biega sobie Jax z "Sons of Anarchy", tym razem obdarzony długimi dredami, ale nieustająco niedomyty), lakoniczny strażnik Sid i niesamowicie mocny obraz getta dla uchodźców w nadmorskiej miejscowości (normalnie jakby kręcili w Łodzi, tyle że Łódź nie ma dostępu do wody). Trochę bolesny jest patos końcowych scen, kiedy Xrr vqmvr mr śjvrżb anebqmbalz qmvrpxvrz cemrm xbelgnem crłra hpubqźpój, n cbgrz cemrm bqqmvnłl żbłavreml, n jfmlfpl nyob hfvłhwą qbgxaąć znłrw fgbcxv nyob pmlavą manx xemlżn; cenjvr wnx fpraxn m fmbcxv orgyrwrzfxvrw, ale chyba było to potrzebne.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa kwietnia 6, 2011

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 5



Changes

Z leniwego i mało zorganizowanego rytmu wyznaczanego posiłkami i drzemkami przeszłam na kilka godzin dziennie do miejsca, gdzie za trzy tygodnie dostanę swoje kej-pi-aje. Na razie jest łatwo, bo słucham i czytam. Patrzę na ludzi, których znałam dwa lata temu; niektórzy się zmienili, niektórzy nie. Czasem jest tak, jakbym wyszła tydzień temu i wróciła po krótkim urlopie. Tyle że z katarem, z obtartą piętą (co zawęża menu pantofli) i z głową zajętą tym, że po dwóch tygodniach w placówce opiekuńczo-wychowawczej Maj zapadł na zdrowiu i na zmianę twierdzi, że jest ciężko chory z gorączką, a po przeciwbólu - wręcz przeciwnie, za to konsekwentnie nie je (a jak je, to jakby nie jadł). I tak, o.

Zdążyłam sobie w dwa dni przypomnieć, jak to jest nie myśleć o tym, żeby wziąć ze sobą aparat. Nie jest fajne to.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek kwietnia 4, 2011

Link permanentny - Kategorie: SOA#1, Maja - Komentarzy: 7


642 dni

Tyle razy budziłam się ze świadomością, że jutro nie idę do pracy.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek marca 31, 2011

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Komentarze wyłączone


Żyję, aby jeść

Okolica Młyńskiej jest dość specyficzna - nie dziwią ani kamienice z przełomu ubiegłych wieków, ani charakterystyczna maniera nazywania lokali gastronomicznych (przy samym sądzie jest bistro "Pod kluczem", urocze wyczucie, kawałek dalej - "Toga"), precyzująca zapewne i typ klienteli. "Amarena" (tak, wróciłam po nieudanym podejściu w październiku) nomenklaturowo się wyłamuje, ale dobrze wiedzieć, że w centrum jest miłe, zacisze miejsce, w którym po latach można sobie przypomnieć, jak to przyjemnie jest zjeść leniwe śniadanie, przerywane tylko szelestem stron gazety ("Palce lizać" nie zachwyciło). Dawno nie jadłam tak pysznych, chrupiących bułeczek. I jak nie lubię jadać sama, tak w Amarenie się z tym źle nie czułam.

Po czym okazało się, że nie ma już l'Heroine na Wrocławskiej, a zamiast niej jest bezpretensjonalna tapasownia Credo. Marynowane polędwiczki, grillowane bakłażany, doskonały Grana Padano, pasty ostre i nieostre, świeże pieczywo, zupy, wina, soki, a w porze lunchu niedrogie zestawy obiadowe. Jedzenie mają zdecydowanie lepsze niż stronę www.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa marca 30, 2011

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 2