W 2004 roku norweską opinią publiczną wstrząsają dwie brawurowe i brutalne akcje: napad na bank w portowym mieście Stavanger i kradzież obrazów Muncha z Narodowej Galerii w Oslo. Obu dopuścili się ludzie z tzw. gangu Tveity, założonego w latach 80. przez Jana Kvalena, eks-marynarza, ochroniarza i wyznawcy szczególnego kodeksu moralnego dla prawdziwych mężczyzn.
Dla odmiany nie jest to skandynawski kryminał, a reportaż. Wprawdzie przestępcy dokonują napadów, a policja ich ściga, znane nawet są nazwiska przestępców i policjantów, ale to dokładna analiza przyczyn powstawania w spokojnej Norwegii przestępczości zorganizowanej i powolnej odpowiedzi policji na to zjawisko. Mimo to jest napięcie. Autor, inteligent w okularach, spotyka się z Petterem R. Hansenem, mózgiem gangu z Tveity, który ma wiedzę pozwalającą na rozprucie bankomatu, przeanalizowanie systemu alarmowego czy kontakty umożliwiające dostęp do nierejestrowanej broni czy samochodów. Po drugiej stronie barykady stoi eks-policjant, Johnny Brenna, który latami śledził poczynania członków gangu, analizował "rynek" zbrodni, typował potencjalne cele i szukał dowodów, pozwalających na zamknięcie przestępców. Zabawne jest to, że mimo iż Brenna wie, kto stoi za napadami na banki, atakami na bankomaty i brawurową (choć naprawdę partacko przygotowaną) kradzieżą obrazów Muncha z Narodowej Galerii w Oslo, nie ma właśnie dowodów, żeby aresztować winnych.
Spokojna Norwegia nie była przygotowana na przestępców lepiej zorganizowanych wewnętrznie niż policja; dopiero po prawie 20 latach został utworzony paragraf pozwalający na ściganie za przestępczość zorganizowaną. W tym czasie Brenna zdążył przejść na emeryturę, a Hansen zaczął pracować jako operator dźwigu (chociaż po godzinach...). Oprócz wywiadów, historii napadów i dialogów policjanta ze złodziejem, autor dorzuca garść teorii na temat przyczyn przestępstw, od historycznych tez na temat frenologii do współczesnych.
J. mi pożyczyła, dziękuję.
#65
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota września 7, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2013, panowie, reportaz
- Skomentuj
Stare Zoo.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa września 4, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto, Projekt Jeżyce -
Tag:
ogrod-zoologiczny
- Skomentuj
Dzień, w którym budzę się w środku nocy bez oddechu, bo śnił mi się przerażająco realistyczny sen, że uciekam, a ONI mnie gonią. Las, klatka schodowa, piwnica, opuszczone mieszkania, zakamarki. Ale bez względu na to, gdzie się schowam, są zaraz za mną. Nie znajdują mnie, bo się budzę. Useless trivia - podobno we śnie nie można policzyć palców ani sprawdzić, która godzina. Challenge accepted?
TŻ ustawia budzik na 6:00 zamiast na 6:30 i mija dosłownie minuta, kiedy budzik dzwoni ponownie.
Ogrzewanie w samochodzie. Przesiądź się nagle z marzenia o natychmiastowo działającej klimatyzacji na ciepłe powietrze, bo o poranku jest rześkie 13 stopni.
300 maili w inboksie. Skasuj, przenieś, zaznacz na potem, plotka, zwolnienie, awans, zmiana. Cztery "nie zrobione, bo byłaś na urlopie, więc odłożyłem/am do twojego powrotu". Bardzo śmieszne.
(...)
Zostawiłam telefon w pracy z tego wszystkiego.
A to przecież nie ja poszłam do szkoły, do jasnej.
Za to pierwszy dzień Maja w przedszkolu po wakacjach to nieustające pasmo sukcesów. Nie ma dużego Franka, co zabierał rzeczy i wyzywał od maluchów (bo on mówi, ze ja mam dwa lata tylko, a ja mam pseciez ctely!), nowa szczoteczka do zębów (Helutka: Ja też mam nową szczoteczkę!), a ja do tego dostałam pyszną kanapkę z żytniego chleba z pastą marchewkową i sałatą. Serio, w życiu bym nie przypuszczała, że pasta marchewkowa może być taka doskonała.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek września 2, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
SOA#1, Maja
- Skomentuj
[30.08.2013]
Bo to bardzo męczące jest, tak w skrócie. Z wiekiem robię się leniwsza oraz okrutnie nie lubię słuchać jęczenia co 5 metrów, że bolą nogi i jestem zmęcona, bo to ja od marudzenia jestem, tak? Drogie Nowe Zoo, co mi się nie podoba:
- za rzadko jeździ kolejka w parku. 34 minuty czekania, kiedy się nie udało zmieścić do właśnie odjeżdżających wagoników - słabe.
- nie ma wózków do wożenia młodzieży. I nie, nie traktuję poważnie argumentu, że nie ma wózków, bo jest kolejka.
- nie da się przejść całego zoo bez zawracania. W zasadzie zawracać trzeba co chwilę.
- pół zoo to las/jezioro/park. Bez zwierząt, bez oglądania czegokolwiek, bez ławek.
Jakkolwiek lubię duże wybiegi i same zwierzęta, bo - uczciwie przyznaję - z roku na rok jest coraz lepiej w kwestii pawilonów i przestrzeni, tak nie wrócę za szybko. No chyba że coś się zmieni.
GALERIA ZDJĘĆ
Poprzednie wizyty w poznańskim zoo:
PS 2012 i 2013.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 31, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto -
Tagi:
zoo, ogrod-zoologiczny
- Komentarzy: 3
Mój ulubiony tom. Głównie dlatego, że Joe Alex kupuje sobie roll royce (bo chce i go stać), więc wszyscy - Karolina i Ben Parker - nieustająco robią sobie z niego żarty (złote klamki, karawan, zaprzęganie koni z białymi pióropuszami, kryzys wieku średniego, te sprawy). Po drugie - Alex wielokrotnie rozpoczyna temat małżeństwa i dzieci, ale Karolina nie pozwala mu dojść do słowa. Kibicowałam prawie jak w soap operze, zwłaszcza że intryga dzieje się tym razem w majątku wujecznego dziadka Karoliny, bogacza i ekscentryka. Generał John Sommerville, stryj matki panny Beacon, bogacz i znawca sztuki indyjskiej, ma ponad 90 lat i posiadłość Mandalay House w hrabstwie Devon. Karolina go kocha, ale też ma zgryz, bo dziadunio wprawdzie się nią opiekował, ale odmówił pomocy powojennej jej matce. Dodatkowo chciał jej zafundować studia, ale pod warunkiem, że panna Beacon ma studiować właśnie archeologię Indii, a nie śródziemnomorską. Jak już Alex wytłumaczył Karolinie, że dziadek do końca nie był taki zły, wsiedli we wspomnianego rolls royce'a i pojechali, ponieważ zarówno generał Sommerville o to prosił, a dodatkowo Ben Parker zapoznał ich z dziwnymi anonimami, które przyszły do Scotland Yardu. W anonimach autor opisywał ze szczegółami, w jak wyrafinowany sposób uśmierci staruszka. Na miejscu czekał wierny i enigmatyczny slużący z Birmy, Chanda, kochający Karolinę tak samo jak wtedy, kiedy miała kilkanaście lat. Dodatkowo w posiadłości znaleźli się naukowcy, rzeźbiarz i inżynier; niektórzy nielubiący się wzajemnie, niektórzy nienawidzący generała. Okazało się, że staruszek wezwał do siebie Alexa, ponieważ był szantażowany w sprawie antycznego posągu, który pozyskał nie do końca legalnie, acz w szczytnym celu (oraz, żeby na wejściu zasymulować własną śmierć i sprawdzić, czy detektyw jest rzeczywiście tak sprawny). Atmosfera się zagęszcza, Alex z policją incognito oraz z Chandą patrolują posiadłość, szantażysta się nie pojawia, ale generał zostaje znaleziony zamordowany. Pikanterii dodaje fakt, że Karolina dziedziczy wszystko po dziadku, z posiadłości nikt nie wyszedł ani nie wszedł, a zniknął jeden z gości i wszyscy zaczynają wszystkich podejrzewać.
Już w poprzednich tomach rozwiązaniem intrygi było zostawienie furtki dla zbrodniarza, żeby sam sobie wymierzył sprawiedliwość. Tu Alex idzie o krok dalej i wprost sugeruje to mordercy, zostawiając mu nawet (kosztowne) narzędzie zbrodni. Dodatkowo pojawia się przemycona opinii autora o sensie przechowywania zabytków w muzeach (że nie ma sensu). Brak wzmianek o literaturze wielkiej, tylko narzekanie na brak weny.
Inne tego autora, inne z tej serii.
#64
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek sierpnia 30, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
kryminal, panowie, 2013, z-jamnikiem
- Komentarzy: 1
Lubię co jakiś czas robić coś typowo zarezerwowanego dla turystów. Tak zupełnie bez zawstydzenia. Mimo protestów Maja pojechaliśmy na rejs statkiem (Ale ja nie chcę płynąć statkiem! To my samy popłyniemy, a ty zostaniesz. Nie chcę zostać!); protesty oczywiście skończyły się w momencie wejścia na pokład, gdzie już było świetnie. Maj nie był najmłodszy, były też takie noszone na rękach (nie, nie pływały jet boatem, w przeciwieństwie do Maja; i naprawdę lubię, kiedy dziecko moje doskonale rozumie komplementy pod swoim adresem - tym razem niña brava od młodej Hiszpanki, zachwyconej radością Majuta na motorówce). Płynęliśmy z Vilamoury do Albufeiry, z przystankiem w zatoce przy skałkach i jaskiniach, a potem z powrotem. Wyznam z niejaką Schadenfreude, że to nikt z naszej trójki wymiotował całą drogę do czarnego worka. Wyznam też, że najtrudniejsze było powstrzymanie dziecka od wydawania odgłosów naśladujących, bo wprawdzie wymioty nie są tak zaraźliwe jak ziewanie, ale Maj potrafi wykonywać takie dźwięki z perfekcją.
Co nie było fajne - firma Seafaris [2024 - strona nie działa] organizująca przejażdżkę zapowiadała na pokładzie dostęp do napojów. Mieliśmy ze sobą wodę, bo niespecjalnie wierzę w nieskrępowanie takich zapowiedzi i owszem - dostęp do napojów oznaczał, że można było sobie wodę/coca colę kupić, a po dwóch godzinach rejsu przeszedł się pan z baniaczkiem wina i butelką mirindy/wody i nalał każdemu do plastikowego kubka porcję. Prawie 40 stopni, zero chmurek i mimo bryzy z oceanu gorąco. Z recenzji na tripadvisorze wynika, że to częsta praktyka, równie częsta co wystawianie czapki na napiwki w porcie. Pilot jet boata wprawdzie wyglądał jak bardzo opalony Willem Dafoe, ale to nie rekompensuje. Za to linia brzegowa - owszem; zdecydowanie warto zobaczyć jak wygląda od strony oceanu. Tyle że może z inną firmą.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek sierpnia 29, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
portugalia, villamoura
- Komentarzy: 1
Nie ogarniam kwestii kryzysów związanych z przeskokiem licznika o jeden, jak już mam się opowiedzieć po którejś ze stron. Był taki jeden moment, kiedy byłam na basenie, patrzyłam na nieco obszarpany lakier na dużym palcu u nogi i oświeciło mnie, że jedyną osobą, która się tym martwi, jestem ja. Więc przestałam. A chwilę potem przytyłam i musiałam odłożyć do szafy ulubione dżinsy, ale ta refleksja gdzieś się we mnie zadomowiła i uznaję ją za cenną.
Konstatacja tylko mnie naszła, nieco smutna, że hamak jednak nie wprowadza w takie zen, o jakim myślałam. I spaść łatwo.
Bez postanowień.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa sierpnia 28, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
B is for Birthday
- Komentarzy: 2
Wylosowałam sobie książkę z regału hotelowego, zachęcona tytułem. Niestety, jak się już domyślałam po notce na okładce, jest to książka z gatunku "huragany śmiechu podczas lektury", czyli dość ponura. Sam Jones ma 18 lat, pracuje w fabryce budyniu (nie wiem, czy custard się jakoś na polski tłumaczy) i co jakiś czas cudem unika śmierci - a to dławi się paluszkiem rybnym, prawie spada na nią półka w spiżarni, wpada głową w wazę z kremem na pogrzebie babci. Niestety, nikt się tym nie przejmuje, bo jej rodzina i znajomi mają swoje problemy - matka ma nowego chłopaka, z którym zachodzi w ciążę, babcia - jak się można domyślić - umiera, koleżanka z biura usuwa ciążę, ale nie przestaje się lekko prowadzić, brat - żołnierz stacjonujący w Afganistanie - ma załamanie nerwowe, a ojciec - hazardzista i alkoholik - wychodzi właśnie z więzienia. A, i jeszcze się zakochuje w chłopaku, którego widziała raz w życiu, acz spektakularnie - roznosił katalogi i uratował ją od nagłej śmierci z powodu paluszka rybnego. Wyznam więc, że nie jest to najweselsza książka na świecie, a awantura rodzinna, która kończy się zabiciem domowego kota, nie poprawia sytuacji.
Nie pomaga też, że zawiera wtrącenia po walijsku, ponieważ jedną z osi intrygi jest nauka walijskiego - Sam nagle przypomina sobie, że jej babcia jest Walijką i że powinna kontynuować naukę języka, bo jest dumna ze swojego pochodzenia.
#63
Napisane przez Zuzanka w dniu środa sierpnia 28, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2013, beletrystyka, panie
- Skomentuj
Huczne obchody były wczoraj, z tortem i lampionami (baloniki w kształcie serduszek brał i pękały same z siebie). Dziś - również z okazji diagnozy, że te śmieszne kropki to jednak nie była ospa, tylko wirus bostoński - czteroletni(!) już Maj głównie spędzał na placach zabaw (budząc między innymi grozę u przypiaskownicowych mam, albowiem zeznał, że ta dziura, co ją właśnie kopie, to pułapka na bezgłowego konia).
A ja robiłam konfiturę morelową. Morele z królewską (real) wanilią (z tego przepisu), pół porcji z tymiankiem, drugie pół - z płatkami migdałów (dla odmiany z tego). W co drugim słoiku dodatkowo pestka ze środka, może się ktoś nie udławi. W co drugim, bo zapominałam wrzucać. Jutro brzoskwinie, bo mam jeszcze 2 kilo brzoskwiń z rynku Bernardyńskiego. Jutro, bo dziś nie mam cynamonu, a chciałam z cynamonem. Poza tym się zmęczyłam. I mi się nie chce.
(Słoiki z odzysku).
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek sierpnia 26, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+
- Komentarzy: 3
[16-18.08, 22.08]
Ponieważ - jakkolwiek idea malowniczych klifów, z których można się rzu^W^Wpodziwać zachody słońca, bardzo mnie przekonuje - wyobraziłam sobie, jak bardzo czarowne będzie zwlekanie Maja z plaży po kilkudziesięciu schodach w górę, zamiast wybrzeża południowo-zachodniego wybrałam płaskie, szerokie i piaszczyste wybrzeże wschodnie. Może nieco niefartownie, bo poza małą wyprawą do leżącej dosłownie kilka kilometrów obok Hiszpanii, raczej jeździliśmy na zachód, ale co jak co - plaże w Monte Gordo są obłędne. Drobniutki, biały piasek, muszelki, fale, jak od linijki poustawiane leżaki z parasolami, bary plażowe z najnowszymi hitami (które znam tylko z przeróbek kabaretów); all inclusive w pełnej krasie. Wprawdzie Maj preferował hotelowe baseny (a ja hotelowe hamaki w parczku), ale plaża z nawiązką na siebie zarabiała.
Samo miasteczko niespecjalnie zachwyca - wielopiętrowe hotele, deptak, plaża, mini-marina, kilkanaście restauracji. Polubiłam dwie: Navegante z sympatyczną obsługą (mieli naleśniki dla Maja) oraz O'Jaime z fantastycznymi rybami, które się pokazywało palcem w gablotce z lodem i dostawało potem na talerzu.
Hotel Alcazar jest ok, chociaż przeciętny - czysty, z klimatyzacją i dodatkową sypialnią, co jest niebagatelnie przydatne, jak się wieczorem chce obejrzeć odcinek "Orange is the New Black", z fajnym basenem. Wybraliśmy opcję ze śniadaniami, okazało się, że słusznie - raz spróbowaliśmy hotelowej kolacji i rozczar był spory (nudno, bez przypraw, bufet z tacek); śniadania miały tę zaletę, że motywowały nas do wstania, niestety nie było świeżych warzyw (tylko niedojrzałe pomidory!), owoce rachityczne (i mam wrażenie, że z chłodni, pomarańcze zawsze były lodowate), a Maj reflektował tylko na suchą bułkę i wodę. Skojarzenia więzienne to przekleństwo, naprawdę.
GALERIA ZDJĘĆ (i tak przez najbliższych kilka dni, aż się nie wytrzaskam z zapasów).
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 24, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
portugalia, monte-gordo
- Skomentuj