Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Fotografia+

Up in the sky albo 12 Włocławskie Zawody Balonowe

Piknik miał się zacząć o 13, o 17:00 latały tylko małe samoloty i skoczkowie na latawcach, grał przeraźliwie głośno zespół (szlagiery od "Nie płacz Ewka" do "Smoke on the Water"; niezłe, ale naprawdę głośno), nieletnich kusili trampoliną, zjeżdżalnią i watą cukrową. To nie jest ten rodzaj pikniku, jaki lubię. Koło hangaru nadymały się powoli trzy ogromne balony, co dawało pewną nadzieję, że będzie fajniej. Kiedy po zielonej wacie cukrowej odszorowywaliśmy ręce Maja za pomocą mineralnej i chusteczek (albowiem toi-toi, owszem, służy do załatwienia żywotnych potrzeb, ale rąk się nie umyje), nagle w niebo zaczęły wzbijać się balony. A było ich mnóstwo - nie wiem, czy wystartowały wszystkie, na liście startowej było 80. Umówmy się, to właśnie jest ten rodzaj pikniku, kiedy przestaję rejestrować grający zespół, a widzę tylko niebo. Maj dotyknął powłoki nadmuchiwanego balona; obiecaliśmy sobie we trójkę, że razem polecimy kiedyś o poranku w niebo nad Kapadocją (starając się oczywiście nie wybrać takiej firmy, której balony spadają, jednak).

Mam też taką prywatną teorię, że ograniczenia czasowe startu balonów - wczesnym rankiem albo późnym popołudniem są spowodowane tylko tym, żeby było najlepsze światło do zdjęć:



Zawody trwają do końca przyszłego tygodnia, pewnie bez pokazówek takich jak na pikniku, ale w niebo się będzie coś wzbijało. Jak macie blisko do Aeroklubu we Włocławku, to jest potencjał.
Oficjalna strona z balonami [2022 - link nieaktualny].

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela września 8, 2013

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: polska, wloclawek - Komentarzy: 4



O tym, czemu nie chodzę częściej do Nowego Zoo

[30.08.2013]

Bo to bardzo męczące jest, tak w skrócie. Z wiekiem robię się leniwsza oraz okrutnie nie lubię słuchać jęczenia co 5 metrów, że bolą nogi i jestem zmęcona, bo to ja od marudzenia jestem, tak? Drogie Nowe Zoo, co mi się nie podoba:
- za rzadko jeździ kolejka w parku. 34 minuty czekania, kiedy się nie udało zmieścić do właśnie odjeżdżających wagoników - słabe.
- nie ma wózków do wożenia młodzieży. I nie, nie traktuję poważnie argumentu, że nie ma wózków, bo jest kolejka.
- nie da się przejść całego zoo bez zawracania. W zasadzie zawracać trzeba co chwilę.
- pół zoo to las/jezioro/park. Bez zwierząt, bez oglądania czegokolwiek, bez ławek.

Jakkolwiek lubię duże wybiegi i same zwierzęta, bo - uczciwie przyznaję - z roku na rok jest coraz lepiej w kwestii pawilonów i przestrzeni, tak nie wrócę za szybko. No chyba że coś się zmieni.

GALERIA ZDJĘĆ

Poprzednie wizyty w poznańskim zoo:

PS 2012 i 2013.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 31, 2013

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Tagi: zoo, ogrod-zoologiczny - Komentarzy: 3


Portugalia - Villamoura

Lubię co jakiś czas robić coś typowo zarezerwowanego dla turystów. Tak zupełnie bez zawstydzenia. Mimo protestów Maja pojechaliśmy na rejs statkiem (Ale ja nie chcę płynąć statkiem! To my samy popłyniemy, a ty zostaniesz. Nie chcę zostać!); protesty oczywiście skończyły się w momencie wejścia na pokład, gdzie już było świetnie. Maj nie był najmłodszy, były też takie noszone na rękach (nie, nie pływały jet boatem, w przeciwieństwie do Maja; i naprawdę lubię, kiedy dziecko moje doskonale rozumie komplementy pod swoim adresem - tym razem niña brava od młodej Hiszpanki, zachwyconej radością Majuta na motorówce). Płynęliśmy z Vilamoury do Albufeiry, z przystankiem w zatoce przy skałkach i jaskiniach, a potem z powrotem. Wyznam z niejaką Schadenfreude, że to nikt z naszej trójki wymiotował całą drogę do czarnego worka. Wyznam też, że najtrudniejsze było powstrzymanie dziecka od wydawania odgłosów naśladujących, bo wprawdzie wymioty nie są tak zaraźliwe jak ziewanie, ale Maj potrafi wykonywać takie dźwięki z perfekcją.

Co nie było fajne - firma organizująca przejażdżkę zapowiadała na pokładzie dostęp do napojów. Mieliśmy ze sobą wodę, bo niespecjalnie wierzę w nieskrępowanie takich zapowiedzi i owszem - dostęp do napojów oznaczał, że można było sobie wodę/coca colę kupić, a po dwóch godzinach rejsu przeszedł się pan z baniaczkiem wina i butelką mirindy/wody i nalał każdemu do plastikowego kubka porcję. Prawie 40 stopni, zero chmurek i mimo bryzy z oceanu gorąco. Z recenzji na tripadvisorze wynika, że to częsta praktyka, równie częsta co wystawianie czapki na napiwki w porcie. Pilot jet boata wprawdzie wyglądał jak bardzo opalony Willem Dafoe, ale to nie rekompensuje. Za to linia brzegowa - owszem; zdecydowanie warto zobaczyć jak wygląda od strony oceanu. Tyle że może z inną firmą.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek sierpnia 29, 2013

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: portugalia, villamoura - Komentarzy: 1


Portugalia - Castro Marim/Tavira

[19/23.08.2013]

Do Castro Marim, średniowiecznego zamku na wzgórzu, poczyniliśmy dwie próby. Jedną nieudaną, bo upał był taki, że nie tylko młodzież odmówiła wskrobania się na samą górę oraz drugą, również - haha - nieudaną, albowiem w zamku odbywał się jarmark średniowieczny. Okazało się, że jarmark odbywał się po godzinie 18, a w ciągu dnia zamek był zamknięty. Gustownie odziani w stroje z epoki odwiedzający tajniaczyli się po kawiarniach ze swoimi smartfonami, co nie jest specjalnie dziwne, bo było gorąco. Miasteczko pod zamkiem było należycie urocze, więc też taki mały sukcesik. I były wielbłądy w zagrodzie, ale niechętne do kontaktu. Chyba im było gorąco. Niestety, skutkiem ubocznym jarmarku były okryte brezentem stragany na wszystkich uliczkach, co nieco ograniczało widoki.

PS G.N.R. to nie Guns'N'Roses, tylko Gwardia Narodowa. Tam się zgłasza kradzież/zagubienie dokumentów i płaci 13 euro za stronę wydruku. GALERIA ZDJĘĆ Castro Marim tu.

Tavira z kolei również ma zameczek nad miasteczkiem, tyle że mniejszy. Obok gustownego zameczku ogród, sądząc po gościach - miejsce ślubów (to tam gratulowałam druhnie, a Maj lansował się na schodach w pozach niedbałych). Poza tym marina, deptak, stare centrum handlowe z suwenirami i restauracje. W restauracji na wejściu zwykle dostaje się czekadełka, często to malutkie foremki z pastą z sardynek, pieczywo, masło, takie tam. Pasta smakuje jak paprykarz szczeciński, tylko bez rob^Wryżu. Bardzo miłe, wprawdzie doliczają do rachunku, ale to groszowa sprawa.

GALERIA ZDJĘĆ.

Czego mi zabrakło tym razem? Czasu na spokojną wędrówkę po miasteczkach (Lagos, Silves, Sagres czy innej Albufeirze), handlu lokalnego (wiem, nie w miejscowościach typowo letniskowych), winnic z degustacją i odrobinę niższych temperatur. I zamków (bo o samej Lizbonie i Sintrze opodal wspominałam już).

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek sierpnia 23, 2013

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: castro-marim, tavira, portugalia - Skomentuj


Portugalia - Cabo Sao Vincente

[20.08.2013]

Wysunięty najbardziej na południowy zachód punkt Europy, koniec świata przed okresem wypraw na daleki zachód, kiedy jeszcze panowało złudne przekonanie, że się dopłynie do Indii, jeśli się będzie odpowiednio długo płynąć. Must have. Pojechałam głównie dla latarni, aczkolwiek ostatecznie wylądowaliśmy - poniekąd celowo - na zachód słońca, kiedy latarnia była już zamknięta do zwiedzania. Wzdłuż drogi na koniec półwyspu, po obu stronach stały sznury samochodów, z których - wiem, że lemingi nie skaczą, ale nic nie poradzę na to, że skojarzenia mam wdrukowane - do krawędzi klifów wychodziły kolejne osoby. Wyznam, że brzegi powinny mieć barierki, albowiem jestem nieco strachliwa i jak zerknęłam w dół, stojąc całkiem daleko od krawędzi, to jednak w środku coś mi podskoczyło.

Miało dramatycznie wiać, konieczne bluzy; na miejscu okazało się, że owszem, z codziennych 35 stopni temperatura zjechała do 24, ale najmniejszego podmuchu. Tylko światła fleszy, szum fal, mewy i latarnia błyskająca oczkiem. Pewnie rzecz do jednorazowego zobaczenia, ale taka z gatunku, że zostaje w człowieku. Dodatkowo bardzo wzrusza mnie, że mogę zabrać córkę w takie miejsce i nie będzie to dla niej kolejny punkt na mapie. Owszem, największa frajda była z tego, że pełnia księżyca, że jedziemy po całkiem ciemku i że potem były frytki, ale i tak. Wzrusza mnie to bardzo, bo cudownie mieć w sobie taką łatwość, że bierze się świat jak garść piasku na plaży. Cały jest Twój ten świat, żuczku.



Wprawdzie na mapie pojawiła mi się informacja o ostatnim miejscu z kiełbasą przed drogą do Ameryki, ale zjedliśmy w pobliskim Sagres. Nie można opuścić restauracji, która reklamuje się jako Best Burger Ever [2021 - restauracja zamknięta]. Może nie były najlepsze, ale całkiem dobre.



Więcej o półwyspie, a tu GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 20, 2013

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: portugalia, cabo-sao-vincente - Komentarzy: 2