Lubię co jakiś czas robić coś typowo zarezerwowanego dla turystów. Tak zupełnie bez zawstydzenia. Mimo protestów Maja pojechaliśmy na rejs statkiem (Ale ja nie chcę płynąć statkiem! To my samy popłyniemy, a ty zostaniesz. Nie chcę zostać!); protesty oczywiście skończyły się w momencie wejścia na pokład, gdzie już było świetnie. Maj nie był najmłodszy, były też takie noszone na rękach (nie, nie pływały jet boatem, w przeciwieństwie do Maja; i naprawdę lubię, kiedy dziecko moje doskonale rozumie komplementy pod swoim adresem - tym razem niña brava od młodej Hiszpanki, zachwyconej radością Majuta na motorówce). Płynęliśmy z Vilamoury do Albufeiry, z przystankiem w zatoce przy skałkach i jaskiniach, a potem z powrotem. Wyznam z niejaką Schadenfreude, że to nikt z naszej trójki wymiotował całą drogę do czarnego worka. Wyznam też, że najtrudniejsze było powstrzymanie dziecka od wydawania odgłosów naśladujących, bo wprawdzie wymioty nie są tak zaraźliwe jak ziewanie, ale Maj potrafi wykonywać takie dźwięki z perfekcją.
Co nie było fajne - firma Seafaris [2024 - strona nie działa] organizująca przejażdżkę zapowiadała na pokładzie dostęp do napojów. Mieliśmy ze sobą wodę, bo niespecjalnie wierzę w nieskrępowanie takich zapowiedzi i owszem - dostęp do napojów oznaczał, że można było sobie wodę/coca colę kupić, a po dwóch godzinach rejsu przeszedł się pan z baniaczkiem wina i butelką mirindy/wody i nalał każdemu do plastikowego kubka porcję. Prawie 40 stopni, zero chmurek i mimo bryzy z oceanu gorąco. Z recenzji na tripadvisorze wynika, że to częsta praktyka, równie częsta co wystawianie czapki na napiwki w porcie. Pilot jet boata wprawdzie wyglądał jak bardzo opalony Willem Dafoe, ale to nie rekompensuje. Za to linia brzegowa - owszem; zdecydowanie warto zobaczyć jak wygląda od strony oceanu. Tyle że może z inną firmą.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek sierpnia 29, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
portugalia, villamoura
- Komentarzy: 1
Nie ogarniam kwestii kryzysów związanych z przeskokiem licznika o jeden, jak już mam się opowiedzieć po którejś ze stron. Był taki jeden moment, kiedy byłam na basenie, patrzyłam na nieco obszarpany lakier na dużym palcu u nogi i oświeciło mnie, że jedyną osobą, która się tym martwi, jestem ja. Więc przestałam. A chwilę potem przytyłam i musiałam odłożyć do szafy ulubione dżinsy, ale ta refleksja gdzieś się we mnie zadomowiła i uznaję ją za cenną.
Konstatacja tylko mnie naszła, nieco smutna, że hamak jednak nie wprowadza w takie zen, o jakim myślałam. I spaść łatwo.
Bez postanowień.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa sierpnia 28, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
B is for Birthday
- Komentarzy: 2
Wylosowałam sobie książkę z regału hotelowego, zachęcona tytułem. Niestety, jak się już domyślałam po notce na okładce, jest to książka z gatunku "huragany śmiechu podczas lektury", czyli dość ponura. Sam Jones ma 18 lat, pracuje w fabryce budyniu (nie wiem, czy custard się jakoś na polski tłumaczy) i co jakiś czas cudem unika śmierci - a to dławi się paluszkiem rybnym, prawie spada na nią półka w spiżarni, wpada głową w wazę z kremem na pogrzebie babci. Niestety, nikt się tym nie przejmuje, bo jej rodzina i znajomi mają swoje problemy - matka ma nowego chłopaka, z którym zachodzi w ciążę, babcia - jak się można domyślić - umiera, koleżanka z biura usuwa ciążę, ale nie przestaje się lekko prowadzić, brat - żołnierz stacjonujący w Afganistanie - ma załamanie nerwowe, a ojciec - hazardzista i alkoholik - wychodzi właśnie z więzienia. A, i jeszcze się zakochuje w chłopaku, którego widziała raz w życiu, acz spektakularnie - roznosił katalogi i uratował ją od nagłej śmierci z powodu paluszka rybnego. Wyznam więc, że nie jest to najweselsza książka na świecie, a awantura rodzinna, która kończy się zabiciem domowego kota, nie poprawia sytuacji.
Nie pomaga też, że zawiera wtrącenia po walijsku, ponieważ jedną z osi intrygi jest nauka walijskiego - Sam nagle przypomina sobie, że jej babcia jest Walijką i że powinna kontynuować naukę języka, bo jest dumna ze swojego pochodzenia.
#63
Napisane przez Zuzanka w dniu środa sierpnia 28, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2013, beletrystyka, panie
- Skomentuj
Huczne obchody były wczoraj, z tortem i lampionami (baloniki w kształcie serduszek brał i pękały same z siebie). Dziś - również z okazji diagnozy, że te śmieszne kropki to jednak nie była ospa, tylko wirus bostoński - czteroletni(!) już Maj głównie spędzał na placach zabaw (budząc między innymi grozę u przypiaskownicowych mam, albowiem zeznał, że ta dziura, co ją właśnie kopie, to pułapka na bezgłowego konia).
A ja robiłam konfiturę morelową. Morele z królewską (real) wanilią (z tego przepisu), pół porcji z tymiankiem, drugie pół - z płatkami migdałów (dla odmiany z tego). W co drugim słoiku dodatkowo pestka ze środka, może się ktoś nie udławi. W co drugim, bo zapominałam wrzucać. Jutro brzoskwinie, bo mam jeszcze 2 kilo brzoskwiń z rynku Bernardyńskiego. Jutro, bo dziś nie mam cynamonu, a chciałam z cynamonem. Poza tym się zmęczyłam. I mi się nie chce.
(Słoiki z odzysku).
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek sierpnia 26, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+
- Komentarzy: 3
[16-18.08, 22.08]
Ponieważ - jakkolwiek idea malowniczych klifów, z których można się rzu^W^Wpodziwać zachody słońca, bardzo mnie przekonuje - wyobraziłam sobie, jak bardzo czarowne będzie zwlekanie Maja z plaży po kilkudziesięciu schodach w górę, zamiast wybrzeża południowo-zachodniego wybrałam płaskie, szerokie i piaszczyste wybrzeże wschodnie. Może nieco niefartownie, bo poza małą wyprawą do leżącej dosłownie kilka kilometrów obok Hiszpanii, raczej jeździliśmy na zachód, ale co jak co - plaże w Monte Gordo są obłędne. Drobniutki, biały piasek, muszelki, fale, jak od linijki poustawiane leżaki z parasolami, bary plażowe z najnowszymi hitami (które znam tylko z przeróbek kabaretów); all inclusive w pełnej krasie. Wprawdzie Maj preferował hotelowe baseny (a ja hotelowe hamaki w parczku), ale plaża z nawiązką na siebie zarabiała.
Samo miasteczko niespecjalnie zachwyca - wielopiętrowe hotele, deptak, plaża, mini-marina, kilkanaście restauracji. Polubiłam dwie: Navegante z sympatyczną obsługą (mieli naleśniki dla Maja) oraz O'Jaime z fantastycznymi rybami, które się pokazywało palcem w gablotce z lodem i dostawało potem na talerzu.
Hotel Alcazar jest ok, chociaż przeciętny - czysty, z klimatyzacją i dodatkową sypialnią, co jest niebagatelnie przydatne, jak się wieczorem chce obejrzeć odcinek "Orange is the New Black", z fajnym basenem. Wybraliśmy opcję ze śniadaniami, okazało się, że słusznie - raz spróbowaliśmy hotelowej kolacji i rozczar był spory (nudno, bez przypraw, bufet z tacek); śniadania miały tę zaletę, że motywowały nas do wstania, niestety nie było świeżych warzyw (tylko niedojrzałe pomidory!), owoce rachityczne (i mam wrażenie, że z chłodni, pomarańcze zawsze były lodowate), a Maj reflektował tylko na suchą bułkę i wodę. Skojarzenia więzienne to przekleństwo, naprawdę.
GALERIA ZDJĘĆ (i tak przez najbliższych kilka dni, aż się nie wytrzaskam z zapasów).
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 24, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
portugalia, monte-gordo
- Skomentuj
Jak się oddaje samochód do wypożyczalni, to warto sprawdzić za siedzeniem, zwłaszcza kierowcy. Można tam znaleźć na przykład portfel. Kurtyna.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 24, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Listy spod róży -
Tag:
portugalia
- Komentarzy: 9
[19/23.08.2013]
Do Castro Marim, średniowiecznego zamku na wzgórzu, poczyniliśmy dwie próby. Jedną nieudaną, bo upał był taki, że nie tylko młodzież odmówiła wskrobania się na samą górę oraz drugą, również - haha - nieudaną, albowiem w zamku odbywał się jarmark średniowieczny. Okazało się, że jarmark odbywał się po godzinie 18, a w ciągu dnia zamek był zamknięty. Gustownie odziani w stroje z epoki odwiedzający tajniaczyli się po kawiarniach ze swoimi smartfonami, co nie jest specjalnie dziwne, bo było gorąco. Miasteczko pod zamkiem było należycie urocze, więc też taki mały sukcesik. I były wielbłądy w zagrodzie, ale niechętne do kontaktu. Chyba im było gorąco. Niestety, skutkiem ubocznym jarmarku były okryte brezentem stragany na wszystkich uliczkach, co nieco ograniczało widoki.
PS G.N.R. to nie Guns'N'Roses, tylko Gwardia Narodowa. Tam się zgłasza kradzież/zagubienie dokumentów i płaci 13 euro za stronę wydruku. GALERIA ZDJĘĆ Castro Marim tu.
Tavira z kolei również ma zameczek nad miasteczkiem, tyle że mniejszy. Obok gustownego zameczku ogród, sądząc po gościach - miejsce ślubów (to tam gratulowałam druhnie, a Maj lansował się na schodach w pozach niedbałych). Poza tym marina, deptak, stare centrum handlowe z suwenirami i restauracje. W restauracji na wejściu zwykle dostaje się czekadełka, często to malutkie foremki z pastą z sardynek, pieczywo, masło, takie tam. Pasta smakuje jak paprykarz szczeciński, tylko bez rob^Wryżu. Bardzo miłe, wprawdzie doliczają do rachunku, ale to groszowa sprawa.
GALERIA ZDJĘĆ.
Czego mi zabrakło tym razem? Czasu na spokojną wędrówkę po miasteczkach (Lagos, Silves, Sagres czy innej Albufeirze), handlu lokalnego (wiem, nie w miejscowościach typowo letniskowych), winnic z degustacją i odrobinę niższych temperatur. I zamków (bo o samej Lizbonie i Sintrze opodal wspominałam już).
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek sierpnia 23, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
castro-marim, tavira, portugalia
- Skomentuj
Gdzieś między Vilamourą a Albufeirą.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek sierpnia 23, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
portugalia, albufeira
- Komentarzy: 1
O Lizbonie marzyłam od lat. Kolekcjonuję zdjęcia wąskich uliczek, równie liczny zbiór mam chyba tylko z okolicznej Sintry. Miałam mieć plany na Lizbonę, angażujące apartamencik z kuchnią, szczegółową mapę restauracji i ryneczków, pierwszego dnia bukiet kwiatów i bilety na tramwaj skośną uliczką, te sprawy. Ale tak miało być później, nie teraz. Później, bo chciałam Lizboną podzielić się z Mają, starszą, cierpliwszą i bardziej przyciąganą przez detal w architekturze i twórcze zastosowanie geometrii w mieście.
Dygresja więc, zanim przejdę do tego, że jednak znalazłam się w Lizbonie (wymawianej przez lokalnych "liż-boła", co przez pierwsze kilka dni bawiło mnie nawet). Jak wiadomo, jestem w stanie zgubić wszystko, aczkolwiek chlubię się, że zwykle gubię coś raz, potem pilnuję (albo już nie mam). Wczoraj pojechałam na kraniec świata (o tym niebawem) z aparatem bez karty pamięci, co słabo rokowało w kwestii zdjęć; szczęśliwie na drodze wtem stanął mi chiński supermarket z japońską kartą SD. Saved the day. Po czym okazało się, że TŻ wygrał w kategorii "a gdzie ja to miałem", albowiem okazało się, że nie ma portfela. Portfela, dodam, zawierającego prawo jazdy, karty kredytowe oraz, haha, komplet dokumentów rodziny K., w tym nieletniej. Po kilkunastu gorączkowych wyszukiwaniach w google'u pt. "skradziono dokumenty, co robić, jak żyć" oraz gorącej linii z miłą panią rezydent (pozdrawiam, dziewczyna się przejmuje pracą!) okazało się, że żeby wrócić do macierzy, musimy udać się najpierw do Gwardii Narodowej w celu spisania protokołu[1], a potem do Lizbony w celu pani konsul[2], która jako jedyna w Portugalii ma moc generowania nowych dokumentów[3] dla Polaków w podróży. Jeśli czytaliście uważnie, to zapewne zapamiętaliście, że w portfelu TŻ-a było jego prawo jazdy, więc pewnym zaskoczeniem dla mnie było, kto wsiada za kierownicę wypożyczonego diesla i pomyka chyżo autostradą 600+ km tam i z powrotem.
Tak, to ja.
Wnioski dla mnie są następujące: nie lubię diesli, nie lubię renaultów megane, w życiu nie pojadę do Lizbony samochodem, chyba że z prywatnym kierowcą, odstawianym razem z samochodem na parking i że takie liź-nięcie Liz-bony to jak pokazać dziecku czekoladę i zabrać. I chcę do Lizbony, bo mam jedno szmatławe zdjęcie spod ambasady. I przerażające zdjęcie w paszporcie, albowiem pragnę uspokoić, że mam już jak wrócić. TŻ wygląda jak mafiozo ze wschodniego kartelu, tylko Maj trzyma poziom estetyczny.
Poproszę już bez przygód.
[1] Biurokracja w Gwardii Narodowej #wtf. Nawet biorąc poprawkę na nasze rodzinne personalia.
[2] Konsul honorowy emitujący się bliżej, bo w Albufeirze, nie ma mocy. Serio, płacimy[4] (ja, Ty, pan, społeczeństwo) komuś za to, że organizuje koncerty Anny Marii Jopek przy plaży oraz gości pisarzy na raucie? A głupiego paszportu nie machnie człowiekowi w potrzebie?
[3] Dziś dowiedziałam się, że przetwarza mnie system Cewiup. Oraz jakby co, to wójt mojej gminy potwierdzi moją tożsamość. Dziękuję, panie wójcie/pani wójt.
EDIT [4] No dobrze, nie płacimy, doczytałam, czemu jest honorowy. Ale paszport mógłby.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek sierpnia 22, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Maja -
Tagi:
portugalia, lizbona
- Komentarzy: 12
[20.08.2013]
Wysunięty najbardziej na południowy zachód punkt Europy, koniec świata przed okresem wypraw na daleki zachód, kiedy jeszcze panowało złudne przekonanie, że się dopłynie do Indii, jeśli się będzie odpowiednio długo płynąć. Must have. Pojechałam głównie dla latarni, aczkolwiek ostatecznie wylądowaliśmy - poniekąd celowo - na zachód słońca, kiedy latarnia była już zamknięta do zwiedzania. Wzdłuż drogi na koniec półwyspu, po obu stronach stały sznury samochodów, z których - wiem, że lemingi nie skaczą, ale nic nie poradzę na to, że skojarzenia mam wdrukowane - do krawędzi klifów wychodziły kolejne osoby. Wyznam, że brzegi powinny mieć barierki, albowiem jestem nieco strachliwa i jak zerknęłam w dół, stojąc całkiem daleko od krawędzi, to jednak w środku coś mi podskoczyło.
Miało dramatycznie wiać, konieczne bluzy; na miejscu okazało się, że owszem, z codziennych 35 stopni temperatura zjechała do 24, ale najmniejszego podmuchu. Tylko światła fleszy, szum fal, mewy i latarnia błyskająca oczkiem. Pewnie rzecz do jednorazowego zobaczenia, ale taka z gatunku, że zostaje w człowieku. Dodatkowo
bardzo wzrusza mnie, że mogę zabrać córkę w takie miejsce i nie będzie to dla niej kolejny punkt na mapie. Owszem, największa frajda była z tego, że pełnia księżyca, że jedziemy po całkiem ciemku i że potem były frytki, ale i tak. Wzrusza mnie to bardzo, bo cudownie mieć w sobie taką łatwość, że bierze się świat jak garść piasku na plaży. Cały jest Twój ten świat, żuczku.
Wprawdzie na mapie pojawiła mi się informacja o ostatnim miejscu z kiełbasą przed drogą do Ameryki, ale zjedliśmy w pobliskim Sagres. Nie można opuścić restauracji, która reklamuje się jako Best Burger Ever [2021 - restauracja zamknięta]. Może nie były najlepsze, ale całkiem dobre.
Więcej o półwyspie, a tu GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 20, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
portugalia, cabo-sao-vincente
- Komentarzy: 2