Systematyka
- A to są nietoperze, takie latające myszy.
- Mamo, to nie miszy!
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
- A to są nietoperze, takie latające myszy.
- Mamo, to nie miszy!
Urocza ramotka ze ślicznymi obrazkami Ewy Salamon. Historyjki z bardziej uroczystych momentów w standardowej rodzinie PRL-owskich Kowalskich (tata, mama, syn, córka + kot), uświetnianych specjalnymi daniami, które 10-letnia córka skwapliwie notuje w książce kucharskiej. Łódki z jajek, krokodyl z ogórka, kwiatki jarzynowe na kanapce z pasztetem, jamnik z parówek, grzybek jajeczno-pomidorowy czy sałatka jarzynowa z resztek to klasyka rozrywkowa kuchni "dziecięcej", niestety po latach trochę rozczarowuje.
Mama jest chora, tata po zakupy musiałby jechać do sklepu nocnego, bo stał w aptece i nie zdążył do "dziennego", więc dzieci przygotowują sałatkę pt. przegląd szafek i lodówki. Mama choruje dalej, dzieci jedzą zupę z puszek i przygotowują sobie galaretkę, do której można włożyć po kilka plasterków banana, dzięki czemu jeden banan starczy dla kilku osób.
Ale miłe, że w zabawy kuchenne angażuje się i starsza córka i nieco młodszy syn. Mycie rąk, ostrożnie z nożem, świętowanie imienin. Świat bez komputera i ekranu dotykowego, bez szablonów do wycinania kwiatków z owoców, czekolady i czipsów.
Inne tego autora:
Bardzo lubię małego misia z dużym apetytem na drugie śniadanie w antykwariacie pana Grubera na Portobello Road. I może to moje wewnętrzne dziecko kazało wyjąć 5 zł i wyjść z malutkim Paddingtonem, takim wprost do kluczyków samochodowych.
Węgry kojarzą się z dobrym jedzeniem. Bogaty w ryby Balaton i sławna zupa rybna halászlé, pełna kapsaicyny papryka w aromatycznej zupie gulaszowej i leczo czy słynny na cały świat czekoladowo-karmelowy tort Dobosz pozwalają podejrzewać, że węgierska dieta jest zdrowa, pełna witamin i urozmaicona. Nic bardziej mylnego. Typowa węgierska kuchnia zakłada, że do zaprawionego poranną setką palinki żołądka trafiają smażone na słoninie czy smalcu, opanierowane i zaprawione śmietaną dania.
W czasach socjalizmu tańszym odpowiednikiem drogich restauracji były bary mleczne "Paprika" z podobnym jak restauracje menu, ale skromniej podanym i niespecjalnie dobrym jakościowo. W raz z kapitalizmem pojawiła się najpierw pizza, a potem tanie budki z chińszczyzną. Sieciowe fast foody do dziś są uznawane za jedzenie dość drogie, więc luksusowe i nawet akcja MacDonalda z wprowadzeniem specjalnego węgierskiego menu, składającego się z mini-lángosy, węgierskiego hamburgera, domowych frytek i znanego węgierskiego deseru somlói galuska (ciasta z czekoladą i bitą śmietaną, przypominającego górę ze spływającą lawą, nazwaną na część nieczynnego wulkanu Somlói) nie przysporzyła popularności tego typu placówkom.
Pierwszą pułapką czyhającą na ufnego turystę są tłuste i kaloryczne lángose (czytaj: langosze) - smażone na głębokim tłuszczu wytrawne drożdżowo-ziemniaczane placki, ozdobione kleksem kwaśnej śmietany, startym serem, czosnkiem albo szynką czy kiełbasą, a czasem i dżemem. Dostępne są w większości miejsc turystycznych, w małych budkach, przypominających te sprzedające u nas gofry. Swojego pierwszego lángosa zjadłam na Wyspie Małgorzaty, ociekającego masłem, posypanego startym ostrym serem i polanego sosem czosnkowym. Wspomnienia o nim chodziły za mną jeszcze przez dwa dni i mimo że był bardzo dobry, nie powtórzyłam tego doświadczenia.
Pogácsa (czytaj: pogacza) to z kolei niewielka drożdżowa okrągła bułeczka, pieczona w piekarniku, czasem kilkucentymetrowa, czasem nieco większa - rekordowa wersja z Debreczyna ma ponad 30 cm. W zależności od regionu ma nadzienie w środku albo jest posypywana z wierzchu - makiem, sezamem, serem, skwarkami, papryką, czosnkiem, prażoną cebulą czy kminkiem. Jest często sprzedawana w piekarniach i ulicznych stoiskach jako przekąska, stanowi też dodatek do obiadu, zwłaszcza gulaszu albo potrawki.
Főzelék (dosłownie: "gotowane", czytaj: fozelyk) jest z kolei typową potrawą domową i stołówkową. To wolno gotowana, a najczęściej rozgotowana na papkę mieszanina jarzyn, zagęszczona mąką, mlekiem bądź śmietaną, czasem okraszona skwarkami albo smażonymi na chrupko boczkiem. Może stanowić samodzielne danie albo być wzbogacone o klopsiki z mielonego mięsa, gotowane na twardo jajko czy smażoną kiełbasę. Złośliwi mówią, że to zbrodnia popełniona na jarzynach, a długie gotowanie sprawia, że każdy főzelék smakuje tak samo bez względu na składniki. Znajomy Węgier chwali się umiejętnością przygotowania świetnego finomfőzeléka, czyli papki składającej się z groszku, zielonej fasolki, marchwi i kukurydzy, zabielonej mlekiem i doprawionej odrobiną słodkiej papryki. I chociaż danie jest typowo domowe, od kilku lat na Węgrzech pojawiają się fastfoowe bary "főzelékowe", w których można dostać do plastikowej miseczki chochlę tak apetycznej dla Węgrów brei.
Moją ulubioną uliczną przekąską były mini-kanapeczki tureckiej firmy Duran - kilkanaście rodzajów, na różnych typach pieczywa, ze świeżymi warzywami i smacznymi zestawieniami składników. Tanie i nieduże, wystarczały na posilenie się po godzinnym spacerze. Ku mojemu żalowi firma Duran wycofała się jakiś czas temu z Węgier, ale sandwiczy i kanapek można spróbować zarówno w Turcji, jak i Austrii.
Warto też ugasić pragnienie fröccsem. To drink składający się z dwóch części wina i jednej wody (zwany "nagyfröccs", czyli duży szprycer), jednej części wina i dwóch wody (wtedy zwany "hosszú lépés", czyli "długi krok") albo dwóch części wody i trzech wina ("házmester", czyli "cieć"). Najsłabszy jest "lakófröccs" (fröccs lokatorski) - 1 część wina na 4 częśći wody. W wersji bezalkoholowej popularny jest fröccs jabłkowy, czyli 2 części soku jabłkowego i jedna część wody sodowej. W większości restauracji nikt nie zdziwi się prośbie o przygotowanie fröccsa brzoskwiniowego albo pomarańczowego, ale w kartach zwykle można znaleźć tylko wersję jabłkową.
Jó étvágyat, czyli smacznego!
[Tekst "Węgierski fastfood" do Magazynu Business&Beauty, grudzień 2011].
Pisałam już o tym, że znowu mi się ulało. Płacę za parking i parkuję niekoniecznie aż pod samym miejscem docelowym, bo lubię chodzić, zwłaszcza w mieście. Nie boli mnie to, mogę. I nie rozumiem, czemu miejsc, które są ładne, zabytkowe, odwiedzane przez turystów, nie pozbawić wątpliwej ozdoby w postaci parkujących wszędzie samochodów. Dostawczaki mogą podjechać, wyładować i odjechać, mieszkańcy mogą mieć zniżkę na parking podziemny. Ale nie, przecież. Stałam dzisiaj kilka minut, patrząc na fantastyczne światło na ulicy Klasztornej i czekając, aż przejdzie pani, pan, przejedzie samochód, przejedzie kolejny... o, nie przejechał, stanął, zasłaniając część ulicy, kierowca wysiadł, zapiszczał zamkiem i poszedł. I tyle mojego czekania. Nie lubię, jestem zła i rozczarowana. Dlatego też kibicuję planom zrobienia z Wrocławskiej deptaka oraz budowie obleśnie w tej chwili wyglądającego parkingu obok pałacyku Anderschów. Bo potem może będzie ciut lepiej.
Dziś był dobry dzień. Wąchałam książki w księgarni Powszechnej i wyszłam z nowym Spacerownikiem Wielkopolskim (i małym drobiazgiem teoretycznie dla Maja, ale chyba jednak dla mnie). Dostałam michę pysznego cacika w nowej tureckiej restauracji na Wielkiej, a TŻ-u skubnęłam nieco doskonałego kebabu. Świeże warzywa, dobre gołąbki w liściach winogron, ajran i - trochę niestety - turecka muzyka. Ale i tak.
Nietypowo bohaterką historii jest żona komisarza Maigret, pani Maigret. Kobieta bez imienia, żona przy mężu, której celem życia jest przygotowanie obiadu na 13, kiedy komisarz ma przerwę w pracy. Pewnego dnia wstawiła więc garnek z kurą i warzywami i poszła do dentysty. Niestety, ani do dentysty nie dotarła, ani nie zdążyła wrócić na czas, kura się spaliła, a ją do łez doprowadził mąż, jedzący na obiad chleb z serem. Na szczęście okazało się, że przypadkiem została wplątana w sam środek śledztwa, które w paryskiej policji wlokło się i nie mogło wyjaśnić mimo podejrzanego w areszcie.
Przyszedł donos, że w piecu introligatora z ulicy de Turenne zostały spalone zwłoki. I rzeczywiście, w piecu znaleziono ludzkie zęby, na ubraniu w szafie, do którego wprawdzie się introligator nie przyznawał[1], ludzką krew, a do tego z mieszkania zniknęła walizka. Śledztwo polegało na tym, że cały aparat policji chodził i pytał. Mozolnie, ciągle te same osoby; niektórym trzeba było stawiać szklankę wina ("Dużo pani piła? Dwie szklaneczki, nie więcej"), czasem trzeba było się z przesłuchiwanym w jednym z barów napić. Ale i tak nic by z tego nie wyszło, gdyby nie pani Maigret i jej poszukiwania białego kapelusika, który miała na sobie tajemnicza opiekunka dziecka na skwerku pod gabinetem dentysty.
W ogóle to książka o żonach. Fernande, żona podejrzanego, była wcześniej damą negocjowalnego afektu, więc z wdzięczności za to, że mąż się z nią ożenił i dawał jej utrzymanie, nie zadawała pytań, za to co poniedziałek chodziła prać na barkę na Sekwanie, a - już po aresztowaniu - codziennie nosiła mężowi obiad w menażce. Maigret z kolei, w ramach śledztwa, zabrał żonę do restauracji ("dla mnie nie zamawiaj kapusty [po alzacku, ulubionej potrawy Maigreta], ale z przyjemnością zjem pieczeń lotaryńską") i do kina. Bo to dobry mąż był.
[1] to w ogóle fascynujące. Ludzie, którzy mają jedno ubranie, bo mają jeden grzbiet. I nie dlatego, że są ubodzy, bo introligator miał konta w 5 bankach i był robił zamówienia dla bogatych paryżan, ale dlatego, że im więcej nie potrzeba. Za to dobrze jadają.
Inne tego autora tu.
#65
TŻ przywiózł mi dwa worki czekoladek miętowych, dwa worki gorzkiej i wielki wór mieszanej. Poniewczasie zorientowałam się, że mogłam chcieć malinową, bo nadziewana malinami gorzka jest obłędnie dobra. Zwierzam się TŻ-u.
- A w tym worku z różnymi nie ma?
- Już nie ma.
Poza tym jutro mogłoby padać, bo sama nie wiem, co robić w związku z nadmiarem możliwości. A jakby padało, to bym przespała.
Nie wiem, co lubię bardziej - kolorowe żaróweczki czy elegancką pajęczynę kratownic. Na zmianę ufam dziecięco założeniom konstrukcyjnym, że nie rozpadnie się znienacka, z drugiej strony zdążyłam obejrzeć tyle thrillerów, w których nagle okazywało się, że diabelski młyn czy rollercoster uległ sabotażowi, że moja naiwna wiara topnieje, a ja na samym szczycie świata czuję przy chybotaniu wagonika zimno w środku, że jednak coś się zdarzy. I zazdroszczę radosnej siedmiolatce, która razem ze mną wskakuje do wagonika, jej odwagi i bezgranicznej wiary, że nic się nie stanie. Też tak kiedyś miałam, ale urosłam. I po co mi to było?
Nie lubię z kolei muzyki, elektronicznej łupanki (i nie mówię tu o wysublimowanych dźwiękach spod klawiszy takiego Gus Gus czy innego Armina van Buurena), która ma zadanie chyba podnieść jeszcze poziom adrenaliny tym wszystkim, którzy wsiadają, zapinają pasy i w kulminacyjnym momencie podnoszą ręce, bo wtedy jest jeszcze fajniej.
Żeby nie było, że wesołe miasteczko jest tylko dla dzieci i mam, tatusiowie mogli podziwiać wdzięki szczupłej i atrakcyjnej pani, która najpierw przebrała się ze skąpych ciuszków w jeszcze skąpsze bikini (i nie użyła do tego celu przebieralni), po czym w negliżu pozowała do zdjęć z figurami czeplinowskich klaunów przy wejściu do którejś z atrakcji.
Ja w tym czasie patrzyłam w Poznań (niestety przez szybę i pod światło).
PS Podobno trendy jest dawać angielskie tytuły.
PPS Miasteczko było do dzisiaj przy Mieszka I.
PPPS A TŻ ma kilka stosików zdjęć z Krainy Wolności, ale nie chce wystąpić gościnnie na blogu.
Paradoksalnie, będę chwalić, mimo że książka (dwie książki) są rozdętą do granic możliwości- prawie 1500 stron - skomplikowaną historią śledztwa w sprawie potrójnego morderstwa, skomplikowanego pościgu, ujęcia, a potem ujawnienia wszystkiego w czasie procesu. Mimo że spraw jest kilka - morderstwa, praca w redakcji Millenium, układy między bohaterami, życie osobistego seksownego Mikaela, do którego panny (poza Tą z TV4) lepią się jak muchy do miodu, gangi motocyklistów i handlarzy żywym towarem, świat wielkiej a tajnej polityki - to dobrze skomponowana i pomyślana książka.
Absurdalnie, wszystko to, co uważam za wady - przewidywalność, szczęśliwe zakończenie, poczucie zadośćuczynienia za wszystkie krzywdy wyrządzone bohaterom czy śliczne wstawki o nagrodach, jakie wygrali za zdjęcia i teksty pracownicy Millenium - działa na jej korzyść. Nawet polubiłam detaliczność, nawet jeśli niczemu nie służyła (lista zakupów Lisbeth w Ikei!), bo dłużej mogłam jechać tym pociągiem, patrząc, jak się rozwija za oknem krajobraz. I trochę wbrew wcześniejszemu poczuciu, że dostaję produkt niepełnowartościowy, sklejony z notatek i konspektów, przyjemnością jest samo czytanie, bez analizowania, co nie wypaliło.
Do Mikaela Blomkvista przychodzi młody dziennikarz z narzeczoną - doktorantką - i chcą wydać książkę (a ona napisać doktorat) o przemycaniu kobiet w celu czerpania zysku z nierządu. Mają dużo nazwisk, również w sferach władzy, dowody i mogą nieźle zatrząść posadami państwa prawa, ale zupełnie bez ostrzeżenia Mikael znajduje ich zamordowanych. Na pistolecie, z którego zostali zabici, znajdują się odciski palców Lisbeth Salander, a niedługo potem zostają znalezione zwłoki niesławnej pamięci kuratora Salander, Bjurmana, więc za nieco zapomnianą hakerką idą listy gończe. Ściga ją nie tylko policja, ale i wmieszana w sprawę super tajna komórka, która od lat chroniła króla półświatka, gangstera Zalę. Oczywiście Mikael, dawny pracodawca Lisbeth, Armanski oraz jej powracający po rozległym zawale poprzedni kurator - Palmgren, nie wierzą, że dziewczyna - choć socjopatyczna - z zimną krwią stuknęła trzy osoby, więc krok po kroku wykrywają paskudni spisek przeciw niej.
#63, #64
Nie mam road rage'u. Owszem, irytują mnie współkierowcy, zwłaszcza jeśli trąbią, bo zatrzymałam się na warunkowej strzałce albo wyprzedzają mnie na trzeciego, bo jadę 90 km/h i to widać za wolno.
Mam natomiast zaawansowany postal rage. Co wchodzę na pocztę, to mi nabrzmiewa i zaczynam mieć mordercze myśli. Dwa okienka z czterech czynne, normalne, jedno jest zawsze zamknięte, bo siedzi za nim kierownik zmiany, drugie - obrandowane Bankiem Pocztowym - zawiera jak zawsze kartkę, że usługi BP są realizowane w innych okienkach. Czy dziwi mnie, że w kolejce za każdym razem stoi kilka albo kilkanaście osób? Nie dziwi. Sympatyczny pan płaci za wykonana usługę, pani z okienka uprzejmie pyta, czy życzy sobie fakturę, pan uprzejmie odpowiada, że nie, czym zaskarbia sobie moją wdzięczność, niestety nie na długo, bo zadaje pytanie pomocnicze, ile by to trwało i po usłyszeniu, że chwileczkę, jednak fakturę chce. Tak, proszę pana, wiem już, jaką firmę pan prowadzi, że jej nazwa ma 6 wyrazów i wszystkie muszą być na fakturze i wiem, gdzie jest siedziba tej firmy; napluję kiedyś panu na wycieraczkę, bo chwilka trwała 6 minut.
A nie przeszłam nawet do meritum. Listonosz jakimś cudem bezbłędnie wyczuwa, kiedy mnie nie ma w domu i zostawia awizo w wolny dzień akurat wtedy, kiedy wychodzę pobrać młodzież z placówki edukacyjnej. I zanoszę to awizo pani z okienka, odstawszy swoje w kolejce. Pani bierze do ręki. Przygląda się. Przysuwa do oczu. Poprawia okulary. Wykonuje marabuta (potakiwanie głową z mądrą miną, sugerujące, że tak naprawdę nie myśli). Przygląda się. Odpytuje jeszcze raz o nazwisko. Zaczyna coś wpisywać w komputer. Znowu marabut. Okulary. Standardowe pytanie numer 4: "A duża ta przesyłka?", na które nieodmiennie odpowiadam, że nie mam pojęcia. Komputer. Marabut. Jest w komputerze, pół sukcesu. Pani przegląda jedną stertę. Nie ma. Drugą. Nie ma. Ponawia pytanie o gabaryt i uzyskuje tę samą odpowiedź. I już po chwilce mam moją przesyłkę. I może ochłonę do następnego razu.
O panu z komórką przyrośniętą do ucha kiedy indziej.