Jest sobie twórca androidów, który sprzecza się z dziełem swoich rąk, Davidem, czy android jest w stanie być kreatywny na miarę ludzką. Z tym pytaniem zostajemy aż do finału. Akcja właściwa rozpoczyna się, gdy Covenant, statek kolonizacyjny lecący przez szeroki, długi i głęboki (wszak 3D) przestwór kosmosu, wpada w obszar zaburzeń, trochę go turbuje, więc prowadzący statek android Walter wybudza załogę. Tu pojawia się krótkie cameo Jamesa Franco, kapitana, który niestety zamiast wyjść z hibernacji, płonie żywcem. Gdy załoga odkrywa dziwną transmisję z niedalekiej, niespodziewanie idealnej do życia planety, pojawiają się drobne kontrowersje, kto decyduje - wdowa po kapitanie czy zastępca kapitana. Wdowa jest za tym, żeby kontynuować lot, bo akurat tutaj ta planeta wydaje się zbyt idealna, żeby uwierzyć w przypadek. Zastępca rzuca, że co szkodzi, więc lecą. I tu wchodzimy w taki sam schemat jak w przypadku “Prometheusa”, bo - ekipa po pobieżnym odczycie, że atmosfera zdatna - nie zabezpiecza się w jakikolwiek sposób i chwilę potem kolejne osoby zaczynają wdychać alieńskie zarodniki, co owocuje (pun intended) krwawymi wybuchami, kiedy słodkie i niesamowicie szybkie maleństwa wykluwają się ze swoich nosicieli. Drugi błąd, jaki popełniają niedobitki załogi, to uwierzenie Davidowi, mieszkającemu na planecie androidowi (który wygląda tak samo jak Walter, przez co ja z moją prozopagnozją zgubiłam się całkowicie, a przez moment w ogóle uważałam, że dwóch Fasbenderów to dwie różne osoby), że są w strefie bezpiecznej. No halo. Nic im nie daje do myślenia - ogromna przestrzeń wypełniona skamieniałymi pozostałościami mieszkańców, niepokojące rysunki, wreszcie jajka Obcych. Kilka trupów później, ocaleńcy po ostatniej walce z Super Obcym, opuszczają planetę i tu następuje niespodziewane (w teorii, bo ja się akurat tego spodziewałam, ha!) mrugnięcie oczkiem do widza, że będzie trzecia część trylogii. Ale chyba nie będzie, bo to też może ciut lepszy, ale dalej równie słaby co “Prometheus” film. A, jest też wyjaśnienie, jakie wyżyny kreatywności w końcu osiągnął David.
Zalety: mocne role kobiece, nie że jakieś słabe kwiatuszki, co tylko wyglądają, sarkastyczne dialogi i bardzo dobre efekty wizualne. Wady: przewidywalność i wołająca o facepalm nierozważność załogi. Tak, wiem, mogli nie wiedzieć, co się stało z załogą “Prometheusa”, armia nie jest skora do chwalenia się porażkami. Ale i tak.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek grudnia 1, 2023
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Skomentuj
Immanentną cechą Gruza jest nienawiść. Nienawidzi każdego, kto jest wrogiem katolickiego rządu i/lub nie jest prawdziwym, białym, heteroseksualnym Polakiem, nie ma problemu więc, żeby zabić czy zniszczyć każdego, jeśli dostanie takie polecenie. Tak naprawdę jednak Gruz może zabić każdego nawet i bez polecenia, bo zwyczajnie lubi przemoc. Jest tylko jedna osoba, którą Gruz bezwarunkowo kocha - to Suchy, jego kamrat i jedyny człowiek na świecie, który w Gruzie wyzwala łagodność i czułość. Tyle że Suchego już nie ma. Ale tego się czytelnik dowiaduje z licznych dygresji, podczas gdy właściwą akcję zaczyna akcja naprawcza - Gruz z ekipą ma wyprostować ideologiczne pewnego reżysera-degenerata. Prostują nawet nieco za mocno, robi się chryja, ekipa ginie, a sam Gruz trafia do więzienia. Dostaje od swojego “prowadzącego” ostatnią szansę - ma przywieźć tajemniczą przesyłkę z obozu dla uchodźców w Republice Karpackiej. Kiedy dociera do niego, co to za przesyłka, jego życie się zmienia. Nie że chce, tylko zostaje założona na niego smycz, której pierwszy raz w życiu nie może zerwać.
To nie tak, że inne książki Żulczyka są miłe, przyjemne i łatwe. Bo nie. To nie pierwszy raz też, kiedy główny bohater wcale nie jest sympatyczną osobą, bynajmniej. Albo gdzie świat przedstawiony to przerażająca, przegięta dystopijna wizja Polski, w której w imię Chrystusa giną ludzie. Ale w innych książkach nie ma: autora, Jakuba Żulczyka, łysola w dresie, jako głosu w głowie głównego bohatera; Matki Boskiej i Jezusa (oraz innych bytów) jako pełnoprawnych bohaterów; wielokrotne sugerowanie, że może te rzeczy się wcale nie dzieją czy rozbijania czwartej ściany. Wierzę, że to - jak sam autor mówi - jego magnum opus, najlepsza książka, z której jest dumny. Ale mnie się może nie podobać, bo serdecznie nie lubię realizmu magicznego, nawet jeśli doceniam wymowę i przymus podzielenia się przerażającą wizją, którą można wyekstrahować z tego, co dochodzi codziennie z mediów. Tak może być, jeśli nikt nie zablokuje nacjonalistów, przemocowców, pieczeniarzy; jestem pełna podziwu (nie zachwytu, oczywiście), jak bardzo mocne są wizje Żulczyka, mocne i niestety prawdziwe. Szanuję, nie rozumiem. Przemęczyłam się czytając, odkładałam i wracałam po kilku minutach, ale finalnie skończyłam i jednak żałuję czasu na lekturę. Z innymi książkami tego autora tak nie miałam, nawet jeśli mi nie leżały tematem.
Inne tego autora.
#103
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek listopada 30, 2023
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2023, beletrystyka, panowie
- Skomentuj
Głównym bohaterem serialu jest kanion Verdon, tzw. przełom Rodanu (zerknijcie sobie w obrazki w Sieci, zrozumiecie o czym mówię). W tych pięknych okolicznościach przyrody 17-letnia Lea idzie na nieudaną imprezę muzyczną w plenerze, nadużywa substancji i w zasadzie już ma dość życia, ale wtem trafia na szkielet z charakterystyczną bransoletką. Nagła trzeźwość, policja, przesłuchanie, powrót do domu, wreszcie sen. Lea budzi się rano, ale nie jest sobą - jest Ismaelem, 17-latkiem z 1991 roku, a na nadgarstku ma charakterystyczną bransoletkę. Na początku jest zagubiona, ale kiedy przeżywa dzień w skórze chłopaka, jak się okazuje przyjaciela swoich rodziców, o czym nie wiedziała, zaczyna rozumieć, że dostała szansę na uratowanie jego życia, zwłaszcza że jej działania w przeszłości mają wpływ na teraźniejszość. 7 nocy, 7 dni w skórze różnych osób z 1991 roku pozwala jej odkryć, co złego zdarzyło się czerwcowej nocy 30 lat temu i jaki to wpływ miało na jej rodzinę.
Nie jest to “Dzień świstaka”, bo za każdym razem Lea przeżywa inny dzień, ale motyw jest podobny - tylko ona zna przyszłość, a nikt w przeszłości jej nie wierzy. Trochę to film dla nastolatków, bo sporą część zajmuje eksploracja seksualności w ciałach innych, również autoerotyki, czasem bywa zabawnie, czasem refleksyjnie. Jest też o przyjaźni i o samoświadomości, zwłaszcza dość wzruszający finał, gdzie Lea musi zdecydować, kto zasługuje na to, żeby żyć.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek listopada 28, 2023
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Seriale
- Skomentuj
Emerytowana redaktor Kalkowska pośrednio przyczynia się do rozwiązania sprawy niebieskiego taunusa, usiłowania zabójstwa, zabójstwa i bezczelnej próby uwiedzenia w celu uzyskania korzyści. Pośrednio, bo kapitan Kosiński, jedna z gwiazd[1] komendy, zapamiętał audycję radiową, w której Kalkowska opowiadała o swoim pobycie w niemieckim więzieniu podczas okupacji i poznał charakterystyczny przydomek, jakim więźniarki obdarzyły śliczną Sarę Gruber. I tak powieść to właśnie beletryzacja śledztwa pióra Kalkowskiej.
Mecenas Korczyński obawia się o swoje życie i słusznie, bo w drodze do kancelarii zostaje potrącony, cudem przeżywa. Samochód zamachowca ląduje na drzewie, ale przestępcy udaje się uciec. Śledztwo wykazuje, że pojazd został skradziony urzędnikowi PZU, który wprawdzie ma alibi, ale zachowuje się podejrzanie. Kapitan Kosiński rozpytuje o wydarzenia sprzed wypadku i dochodzi do relacji z proszonej kolacji, gdzie mecenas opowiadał historię z czasów wojny o pewnej szmalcowniczce, niejakiej Wiklinie. Traf chce, że niedługo potem zwłoki wspomnianej Wikliny zostają znalezione w jej splądrowanej willi pod Warszawą. Sprawę udaje się wyjaśnić dzięki - poza audycją radiową - pięknej pannie Iglińskiej, która nie dość, że daje kapitanowi do myślenia, to jeszcze pozwala na dość bliskie spoufalanie się[3]. W ramach metod śledczych milicja stosuje też szantaż[4], ale nieskutecznie oraz mistyfikację, tym razem efektywnie.
Się ma: pomoc domową (jeśli się jest mecenasem).
Się nie pracuje zawodowo: jeśli się jest żoną mecenasa.
Się je: smażone jajka, tort (w kawiarni), ogórki i salceson (pod wódkę), kanapki (od sekretarki szefa).
Się pije: kawę, lody i włoski vermouth, wódkę, herbatę.
Się pali: pali Kosiński, ale pojawia się tylko jedna wzmianka, że szef mu pozwala na palenie w gabinecie.
Szowinizm codzienny:
- Niezbadane są reakcje kobiet - powiedział sentencjonalnie kapitan.
- Ach, te kobiety! Trzeba będzie jednak jakoś rozsupłać ten węzełek - pomyślał z humorem.
- A można wiedzieć, o czym to piękne panie rozmawiały?
- Jak to kobiety, o wszystkim i o niczym: o kłopotach zaopatrzeniowych, o niesłownych krawcowych, o psujących się stale programach telewizyjnych.
[1] Kapitan Stefan Kosiński cieszył się dużą popularnością na terenie komendy. Pracował cicho, bez zbytniego rozgłosu i szumu, ale przeważnie, jak to mówią, „trafiał w dziesiątkę". Jego miły, spokojny sposób bycia, przyjazne spojrzenie, zachęcający uśmiech - jednały mu przyjaciół zarówno wśród
kolegów, jak i podwładnych. (...) Szczupła, zwinna sylwetka, jasne, zaczesane do góry włosy
oraz wesołe oczy nadawały mu wygląd raczej młodziutkiego sportowca niż dojrzałego mężczyzny, mającego już za sobą kilkadziesiąt rozwikłanych zagadek kryminalnych, a także
dwie blizny: jedną po bandyckiej kuli, a drugą od noża młodocianego ”gitowca”[2].
[2] Pozdrawiam plebiscyt na Młodzieżowe Słowo Roku AD 2023.
[3] Iglińska spojrzała na niego uważniej. Spodobał jej się ten sympatyczny blondyn w dobrze skrojonym ubraniu, spodobała się jego bezpośredniość i szczere spojrzenie błękitnych oczu wpatrzonych w nią teraz jakby z sympatią i jakimś szczególnym oczekiwaniem. No cóż... Wiedziała, że jest ładna, a milicjanci to przecież również mężczyźni - pomyślała z humorem.
- Proszę sobie nie robić żartów z biednego milicjanta. Przecież milicjant też człowiek.
- Ja bym to ujęła nieco inaczej: milicjant też mężczyzna. I to - w naszym przypadku – stuprocentowy.
- Nie ocenia mnie pani trochę na kredyt?
Roześmieli się oboje; było im ze sobą dobrze.
Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale zamknął jej usta niespodziewanym pocałunkiem. Oddała mu go z
gwałtownością, która ją samą zaskoczyła najbardziej.
[4]
- A co zrobicie ze mną? - spytał cicho Markowski.
- Na razie nic. Dopóki nic nie podważa pańskiego alibi, dla milicji jest pan niewinny, ale wyobraża pan sobie, jak będą na to patrzeć pańscy koledzy, znajomi? W oczy będą współczuli, a za oczami... zresztą pan bardzo dobrze wie, jak wygląda taka szeptana propaganda i do czego może doprowadzić; kto wie,
czy nie będzie pan musiał nawet zmienić pracy. Prawo jest prawem, ale opinia publiczna bywa nieubłagana. Podobno najcięższy wyrok - to uniewinnienie z braku dowodów.
Inne z tej serii, inne tej autorki:
#102
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota listopada 25, 2023
Link permanentny -
Tagi:
2023, kryminal, panie, prl, klub-srebrnego-klucza -
Kategoria:
Czytam
- Skomentuj
Jeśli macie opcję przyjechania do Lizbony samochodem, to serdecznie odradzam, zwłaszcza do centrum. Bo w centrum, to wiadomo, imperatyw turystyczny to charakterystyczne zatłoczone tramwaje, aczkolwiek tym razem nie przejechałam się takim, za to z przyjemnością jeździłam metrem. Metro jest stosunkowo nowe, budowa rozpoczęła się w latach 50. Cztery linie - Czerwona (Amarela, linia Oriente), Zielona (Verde, linia karaweli), Żółta (Amarela, linia słonecznika) i Niebieska (Azul, linia mew) - dowiozą chyba wszędzie poza zachodnią częścią miasta (tam, gdzie Tor de Belem), ale można przesiąść się w ramach biletu na pociąg. Stacje są różne - od malutkich i niepozornych jak Telheiras do widowiskowych jak Oriente, za to w większości ozdobione kaflami albo muralami.
Dotychczas:
Berlin *
Budapeszt *
Buenos Aires *
Dublin *
Praga * Lizbona * Porto.
Niebawem: San Francisco * Taipei * Paryż * Londyn
Napisane przez Zuzanka w dniu środa listopada 22, 2023
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
lizbona, metro, portugalia
- Skomentuj
Wtem nowy serial w oparciu o prozę Żulczyka, więc jeśli nie chce Wam się czytać książki, to jest to legitna opcja. Serial jest bardzo kameralny, ale grający główną rolę Jakubik jest fantastyczny i wiarygodny zarówno w bólu dziecka DDA, ojca, którego syn zaginął, jak i w brutalności osoby niepoczytalnej z powodu mózgu zepsutego alkoholem. A jak już obejrzycie serial, to jednak rozważcie, czy nie wziąć książki do ręki, bo mimo wszystkich zalet serial jest płytszy. Wprawdzie sporo historii zza kamery opowiada voiceover głównego bohatera, ale znika spora część jego życiowych rozkmin, radzenia sobie z byciem oszukanym i skrzywdzonym przez chyba każdego, kogo napotkał w życiu, manii prześladowczej i racjonalizacji własnego krzywdzenia i traktowania przedmiotowo innych, bo już nie ma w głowie żadnych hamulców.
Mimo że czytałam książkę raptem 2 lata temu, przeczytałam sobie ponownie, bo kto bogatemu zabroni.
#101
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek listopada 21, 2023
Link permanentny -
Kategorie:
Czytam, Oglądam, Seriale
- Skomentuj
Barbara, zwana Pyszczydełkiem, jest ładna, ma dobrą pracę, mieszkanie w stolicy, pieniądze, ale nie ma po co żyć - jej ukochany mąż zginął w wypadku (spokojnie, informacja o tym pojawia się na stronie 11). Buja się tak w tytułowej wszystkojedności przez kilka lat, łyka kolejne nie działające leki, wreszcie po półtora roku oczekiwania trafia na Podlasie do “Prałdy”, nietypowego ośrodka dla kobiet. A tu jest dziwnie. Nie ma terapii jako takiej, jest za to praca w kuchni, w ogrodzie, w pralni, codzienne, męczące czynności, każdy, na zmianę. Z rzadka z “pustelni” schodzi gura (feminatyw od “guru”), 18-letnia córka założycielki i mówi rzeczy z jednej strony oczywiste, tu wstaw przewracanie oczami, Barbie już słyszała to setki razy w swojej nieprzepracowanej ciągle żałobie, z drugiej strony - patrząc na wszystkie pokiereszowane życiowo kobiety i jednego geja, którym tradycyjna medycyna nie pomaga, może jest w tym metoda. W leczeniu jednak przeszkadza to, co dzieje się dookoła ośrodka, który - mimo że pośrodku niczego - jest solą w oku lokalnych mieszkańców, bo wcale nie chcą ośrodka u siebie. Nie będą lizbijki pluły im w twarza, więc zdarzają różne szykany, a podczas pierwszej nocy Barbie w ośrodku ktoś podpala przed bramą ludzkie zwłoki. Nie żeby lokalesi narzekali na brak wrogów - tuż obok mieszka Jerzy Majer, aktywista-ekolog, który ma takie hobby, żeby nie wycinać Puszczy Białowieskiej, za nim ciągnie się całe stado wspierających go wolontariuszy oraz nienawidząca go żona i córka. Kolejne zwłoki, z Białegostoku przybywa całkiem niegłupi podkomisarz Ćwik i zaczyna rozplątywać problemy dookoła lokalnych układów.
Już nawet nie będę się egzaltować zbiegiem okoliczności miejsca akcji[1], ale jaka to jest pyszna książka. Napisana świetnym, bezpretensjonalnie ironicznym językiem, a mimo że autor jest mężczyzną, fantastycznie oddaje perspektywę kobiecą na wiele spraw - miłość, rodzinę, odpowiedzialność, cel w życiu. Nawet zniekształcona perspektywa wiecznie pijanego Majera, który chce dobrze, ale wychodzi jak zwykle, doskonale pasuje do dezorganizacji środowisk ekologicznych, które walczą o słuszną sprawę, ale niekoniecznie sensownymi metodami. Oraz o nierówności stron, bo nikt nie obiecywał, że druga strona nie użyje przemocy, kłamstwa czy oszustwa. Idźcie czytać, nie rozczarujecie się.
[1] Otóż rzecz się dzieje tuż obok miejscowości Zwierzyniec i Teremiski, kilka kilometrów od miejsca, gdzie swoje dzieciństwo przeżyła moja matka.
Inne tego autora.
#100
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek listopada 20, 2023
Link permanentny -
Tagi:
kryminal, panowie, 2023 -
Kategoria:
Czytam
- Skomentuj
[3.11.2023]
W poprzednim odcinku zatrzymałam się w jednej ze starszych kawiarni w Lizbonie, żeby nieco, pun intended, odrestaurowana, udać się przez psychodeliczny plac Rossio i plac Carmo w kierunku Windy Świętej Justyny, zwanej też Windą Carmo (tak, to powinno mi dać do myślenia). Oczywiście samej windy nie żałuję, bo Elevador de Santa Justa to przepiękna ażurowa stalowa konstrukcja w stylu neogotyckim, stałam pod nią z szeroko otwartymi oczami i mam nadzieję, że zamkniętymi ustami, ale mogło mi też co nieco i w kwestii szczęki opaść. A stałam ponad 40 minut, bo to sztandarowe miejsce turystyczne i chyba połowa turystów miała plan nią wjechać; eloy rozpoznał nawet pasażerów lotu z Poznania. A kiedy już swoje odstałam (ignorując sklep MUJI, który był tuż obok), kupiłam bilety i wjechałam na górę, zachwyciłam widokiem, okazało się, że można było na platformę widokową wejść darmo z placu Carmo, na którym chyba tylko ze złośliwości nie było wielkiej strzałki “TĘDY PUNKT WIDOKOWY”. A może była, a ja nie znalazłam. Nie zapomnę ci tego, Lizbono, złamałaś mi ufne serduszko. Na placu Carmo oczywiście pominęłam ruiny klasztoru, bo cóż ciekawego mogłoby się w czymś tak antycznym znaleźć, nie poklepałam się za to po ramieniu. Na szczęście kolejny przystanek - Miradouro de São Pedro de Alcântara w Jardim António Nobre był darmowy, a widoki jeszcze piękniejsze, bo właśnie zaczęło zachodzić słońce. W roli wisienki na czubku obiad w restauracji o dźwięcznej nazwie La Paparrucha (“Nonsens”) z tarasem widokowym oraz - już po zapadnięciu zmroku - powrót przez park, wzdłuż trasy ukośnego tramwaju Glória i do metra przy placu Rossio.
Oficjalnie chwalę moją rodzinę, która przeszła kilkanaście tysięcy kroków bez specjalnego narzekania, chociaż warunki terenowe bywały trudne.
Adresy:
Śniadanie w "Dear Breakfast", reszty nie sfotografowałam(!)
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela listopada 19, 2023
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
lizbona, portugalia
- Komentarzy: 2
Dwudziestolecie międzywojenne. Zaczątkiem wydarzeń jest pojawienie się w lesie pod Kołem Diabła, wysokiego, mrukliwego, długowłosego mężczyzny, który spędza czas tylko ze swoim psem, któremu nadal imię Bóg. A może rzecz zaczęła się od samobójczej śmierci Lolka, wuja Krystiana Dzierzby, lokalnego stolarza ze specjalizacją w trumnach. Chyba że jednak to pojawienie się u stolarza dziennikarza Graczyka, którego żona umarła z tęsknoty. A może być i tak, że dla każdego początek był inny - dla małej Poli Dzierzby, która dla swojej ukochanych rodziców, pragnących syna, poszła prosić o to samego Diabła; dla Mikołaja Steina - brzemienne w skutki spotkanie na łące, gdzie był świadkiem dramatycznego wydarzenia; dla policji - zignorowanie skargi tępej Weroniki. A może nie ważne, jak się się zaczęło, ważne, że każdy z bohaterów - może poza Reginą Dzierzbą - ma jakiś brak, nieprzepracowaną traumę, tragedię, tęsknotę, powidoki wojny. A potem to już rzeczy się dzieją same z siebie.
To bardzo czuła, wnikliwa książka o życiu i niewielkim wpływie, jaki ludzie zwykle mają na to, co się wydarza. Małecki umie w nieoceniające portrety, w wyjęcie na wierzch tego, co z pozoru nieskomplikowani ludzie mają zwinięte w splątany kłębek. Jedyna wada to niedopowiedzenia i wątki zawieszone w powietrzu, raczej dłuższa nowela niż pełnoprawna powieść.
Inne książki tego autora.
#99
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek listopada 16, 2023
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2023, beletrystyka, panowie
- Skomentuj
Kojarzycie takiego typka, Freuda? Sprowadzanie wszystkiego do seksu, myślenie w niewłaściwy sposób o matce, pomyłka, siwa broda, nadużywanie kokainy. No. To ten serial mniej więcej jest o tym. Młody Sigmund usiłuje zadziwić wiedeńskie środowisko naukowe pokazem hipnozy jako metody leczniczej, w tym celu stosuje skuteczne środki typu oszustwo i mistyfikacja. Niespecjalnie mu wychodzi, ale niechcący wpada w krąg dziwnych ludzi, którzy z niewiadomych przyczyn popełniają brutalne zbrodnie. Ktoś wypatroszy kochankę, ktoś obetnie palce u nóg młodszej siostrze, inny zagryzie rodziców; to wszystko widzi też Fleur, młoda Węgierka, która zapada w kataleptyczny stan, kończący się epilepsją. Doktor Freud próbuje tę tajemnicę rozwikłać z medycznego punktu widzenia, przypadkowo wezwany do pierwszego miejsca zbrodni komisarz Kiss - z perspektywy prawa.
Zanim przejdę do wad, jest jedna niebagatelna zaleta - scenografia. Bez pudła rozpoznałam ratusz w Libercu, sporo scen kręcone jest w Pradze, a klatka schodowa Freuda to już jest poezja. Niestety, to tyle. Serial jest przede wszystkim rozdmuchany do 8 odcinków za pomocą licznych scen halucynacji, komentujących akcję piosenek w podłym szynku, do którego większość bohaterów uczęszcza czy długich, często niewiele wnoszących reminiscencji. Twórcy też niekoniecznie doszli do porozumienia, czy ma być na serio, czy jednak czasem nie puścić oka do widza, pokazując ewidentną szyderę, więc why not both; nie pomaga to na zaangażowanie i tłumi jakiekolwiek emocje. Żonglowanie nadnaturalnymi wydarzeniami - duchem z węgierskich legend czy nadnaturalnymi umiejętnościami i jednocześnie mozolną próbą przekonania środowiska naukowego do nowoczesnych metod, że mędrca szkiełko i oko, zupełnie ze sobą nie gra. Na to dołożona jest kwestia żydowska (Freud był Żydem) oraz węgierska (osią jest próba odzyskania niepodległości Węgier spod austriackiego płaszcza Franciszka Józefa I). Biedni są bardzo biedni, szlachta zdegenerowana i oddająca się lubieżności, pojedynkom i zakazanym rytuałom, a biedni mieszczanie próbują w tym całym pierdolniku prowadzić normalne życie. Podsumowując, niekoniecznie.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa listopada 15, 2023
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Seriale
- Skomentuj