Chyba za bardzo przyzwyczaiłam się do jeżdżenia podgrzewaną francuską kanapą, bo jakoś tak machinalnie usiłowałam zapiąć pasu na fotelu u dentysty. Poza tym zostałam obkomplementowana przez meneli podbramowych (ok, młodych), co według jednej znajomej jest ultymatywnym i ostatecznym wyrażeniem zachwytu nad urodą. Ja uważam, że mogli być po prostu ciut nietrzeźwi. I od poniedziałku myślałam o tym, że mógłby być już piątek.
A w Pasażu Jeżyckim, gdzie pracowałam lat kilka, a dentystka pracuje dalej, chyba umyli szyby.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek maja 9, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 3
Jakoś absurdalnie nie mogłam się przemóc, żeby wskoczyć od razu w Deavera jak w głęboką wodę, więc zaczęłam do zbiorku opowiadań. Dla fanów niesprawnego Lincolna Rhyme'a jest krótkie, wigilijne opowiadanie, reszta to zwykle pierwszoosobowa narracja jakiejś historyjki kryminalnej z dość niespodziewaną pointą. Bardzo lubię kryminalne krótkie formy, zwłaszcza z twistem, chyba od czasu kryminałków, od których zaczynałam lekturę Magazynu Polski[1]. Wprawdzie niektóre opowiadania są dość toporne i nie przeczołgują psychicznie jak "Ostatni, którzy wyszli z raju" czy niektóre z tomiku "Czysta robota" Forsythe'a, ale nie wpływa to znacząco na przyjemność z lektury.
[1] "Magazyn Polski" to był taki oddech wielkiego świata w przaśnej PRL-owskiej rzeczywistości lat 80. (wcześniejszych też, ale w domu pojawił się koło 1983 roku). Przedruki z zagranicznych gazet i czasopism (zapewne tragicznie przestarzałe i tendencyjnie dobrane, ale kto by na to zwracał uwagę), psychotesty, sprośne rysunki z Playboya czy mniej sprośne, ale równie zabawne z Puncha, dowcipy i anegdoty, wiersze i wspomniane kryminalne krótkie formy. Kilka mi ocalało z porządków w domu rodzinnym, kilkadziesiąt właśnie wyklikałam na Allegro...
Inne tego autora tutaj.
#17
Napisane przez Zuzanka w dniu środa maja 7, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2008, kryminal, panowie
- Skomentuj
Wracamy z pracy z przystankiem w markecie w celu zakupów na kolację.
- Kupisz mi konwalie?
- Ale dlaczego?
- Co dlaczego?
- Przecież byłem grzeczny.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek maja 6, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Żodyn
- Komentarzy: 4
Z całym szacunkiem, no jednak Allenowi nie wychodzą moralitety, nawet te stylizowane na Dostojewskiego, czy grecką tragedię. Zdecydowanie lepiej go znajduję w neurotycznych komediach o związkach i różnego typu kryzysach życiowych. Tutaj kłamstwo jest już na plakacie, bo niby bohaterów pierwszoplanowych jest troje - dwóch braci i panna jednego z braci, ale panna jest plastikowa i w zasadzie poza ładnym wyglądaniem do filmu nic nie wnosi. Cały film trzyma na sobie Farrell, który nietypowo zamiast lowelasa-zabijaki gra rozmamłaną ciapę, co to najpierw nie potrafi poradzić sobie z hazardem, a potem z wyrzutami sumienia. Resztę mogłyby zagrać plakaty. Mam taką teorię, że Allenowi szkodzi Londyn - sam w sobie piękny, ale to nędzna namiastka Manhattanu w filmie.
Dwóch braci kupuje łódź, nazywa ją "Sen Kasandry" (żeby od początku zaznaczyć, że to grecka tragedia, wzdech), ale nie mają kasy. Farrell po początkowym rzucie szczęścia wygrywa 30k funtów, ale szybko przegrywa 900k, więc siada i się załamuje, że pourywają mu rączki. McGregor poznaje kapryśną aktorkę (całe kaprysy emitowały się w tym, że chciała fajnych samochodów i spotykać się z innymi facetami) i woli machać jej przed nosem pęczkiem banknotów zamiast konwalii oraz wozić pożyczanym luksusowym autem zamiast powiedzieć, że prowadzi restaurację z ojcem. W celu finansowym zgadzają się na propozycję bogatego wujka z Ameryki, a potem po długim czasie, kiedy się wzajemnie poklepują po ramionach i każdy na swój sposób chce poradzić sobie z decyzją, następuje finał. Niestety, zanim nastąpi, jest dużo gadania i trochę nic więcej.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek maja 6, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 2
Czemu, kiedy ja włączam TV, to trafiam na hiszpański film o pani, co ją pan właśnie zostawia (a ona mu pizzę przyniosła na kolację i ma ryżego kota) i rodzinie, w której mama karmi wszystkich zieleniną, a reszta na to narzeka, a kiedy pilota przejmuje TŻ, na ekranie pojawiają się "Czterej pancerni i pies"?
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela maja 4, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Śmieszne
- Komentarzy: 2
A poza tym już po weekendzie, nad czym ubolewam, bo krótki taki. Do Krakowa pojechaliśmy na koncert technoszitu (jak to określiła znajoma usiłująca odsypiać kaca na dworcu obok), czyli Underworld. Faunką nie jestem, zimno było okrutnie (na tyle, że gęsia skórka na łydkach bolała mnie jak nie wiem co), ale wzrokowo odwalili kawał dobrej roboty z podświetlanymi i nadmuchiwanymi patyczkami wielkości ładnych kilku metrów. Dodatkowo bardzo wzruszał mnie pan wokalista (51 lat) aka frontmen, biegający po scenie w srebrnej marynarce z cekinami i wyginający śmiało ciało. Mnie by się nie chciało, ale doceniam.
Kraków jest dziwny. Czasem dziwny w fajny sposób - na przykład z typowo austro-węgierskim podziałem na numerowane dzielnice i budapesztańską architekturę. Czasem dziwny zaskakująco - poszliśmy na obiad do Dworku Białoprądnickiego.
Dworek urokliwy, dookoła park i przestrzeń piknikowa, ale schody (szody, jak wyjaśniał dzisiaj w Trójce Mann, bo przecież się nie mówi "s-hengen", tylko "szengen") zaczęły się już przy menu. Po menu trzeba zejść do knajpy w piwnicy, gdzie można się było też dowiedzieć, że kelnerzy niechętnie wychodzą z budynku, więc zamówić i po części transportować do stolika trzeba samemu. Spożywka ciekawa, ceny przystępne w stanach średnich, to, co ludzie opodal mieli na talerzach, pachniało i wyglądało zachęcająco. Zamówiliśmy, uiściliśmy, dostaliśmy do ręki napoje, bo klient z napojami da sobie radę do stolika mimo schodów. Po czym z okienka kuchennego na tyłach parku, gdzie siedzieliśmy, dobiegło donośne "no ale nie ma sernika", co nas nieco zdziwiło, bo jak raz za sernik zapłaciliśmy. Poszliśmy z kolegą poindagować, panie kasowe najpierw twierdziły, że: a) sernika nie ma, b) jak zapłacony, to dla pana jest, c) ale pan to nie u mnie zamawiał, więc nie ma, chyba że u Beatki; Beatka, u ciebie zamawiał? nie? no to nie ma. Po czym znalazła się pani, co to u niej zamawialiśmy i autorytatywnie stwierdziła, że nie ma i może być szarlotka. Ciepło było, okoliczności przyrody urocze (na "b" były bzy i barwinki, na "m" mlecze, a na "s" stokrotki), po okolicy szlajał się czarny gruby kot, więc każdą kolejną krakowską dziwność witaliśmy z niejakim rozbawieniem. Spożywka się pojawiła (szarlotka była na ciepło, więc przyszła z daniami panią kelnerką, bo ciepłe jednak kelnerzy noszą), zjadliwa jak najbardziej, zwłaszcza szarlotka. Ale ogólne poczucie zabawności pozostało.
Otarliśmy się o historię, bo nocowaliśmy w hostelu na ulicy Szlak (w tom tomie występującej jako Szlak Kolejowy, co nas nieco zmyliło) naprzeciwko domu, w którym mieszkał Piłsudski. Pewnie żadna rewelacja, bo znając życie mieszkał w kilkunastu miejscach, ale przy porannej herbacie (kto wymyślił, żeby śniadania dawali do 9) jakoś mnie to pozytywnie nastroiło. Hostel Guesthouse24 taki sobie (da się przespać, ale price to performance ma słaby), poddasze w wyremontowanej kamienicy, śniadania nie dostaliśmy, bo w Krakowie jadają tylko do 9 rano. A że padało, to już nam się nie chciało oglądać więcej dziwnych rzeczy w Krakowie i pojechaliśmy do Hanki. Co było bardzo, mimo niechęci kotów do zacieśnienia z nami jakichś szerszych stosunków i ja bym chciała jeszcze.
Z innych dziwności, nie tylko krakowskich:
I pewnie nikogo nie zdziwi, że nie chce mi się jutro do pracy. No bo nie chce.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela maja 4, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Koty, Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
polska, krakow
- Komentarzy: 5
Po siedmiu (liczbowo: 7) latach przyszedł kryzys. Przyrosło nam sprzętów, kubeczków (czy tylko ja tak mam, że akurat kubeczki obrastają w jakieś wspomnienia, historie i kawałki życia?), naczyń, puszek, pudełek i misek. Wzięło mnie na wprowadzenie jakiegoś ładu i zarezerwowałam sobie wreszcie pana, co to przyjedzie i zamiast brudnej i zatłuszczonej ściany wykona kafelki. Kafelki wybrałam jakieś 2 lata temu, ale jakoś nie miałam okazji i weny, żeby kupić. Cud, nie zniknęły, kupiliśmy (Cersanit Almeria Zefir, nie ukrywam, że między innymi dlatego, żeby przylepić ze dwa dekory z motylkami [2022 - link nieaktualny]). Przy okazji zaczęłam się rozglądać za jakimiś zabawnymi gadżetami do nowoprojektowanej zielonkawo-pistacjowej ściany i podążając za kubeczkiem z Myszką Miki, trafiłam na komplet limonkowy [2024 - strona nie istnieje] (szczotkę sedesową pominę, bo jednak mi do kuchni nie konweniuje). Teraz szukam jakichś sympatycznych pojemników na sól/cukier/mąkę do postawienia na relingowej półeczce. Kolor w zasadzie dowolny (zimna zieleń, biały, czarny), raczej nieprzezroczyste, kwadratowe/prostokątne, zamykane. Półeczka ma 12x23 cm, więc wejdą dwa po 10 cm albo trzy węższe. Jak mnie strasznie zachwyci, to może być i droższy, ale jednak do Villeroya i Bocha to trochę jednak się boję pójść. Podoba mi się taki typ, jak Evva ozdabiała, ale za bardzo nie wiem, gdzie szukać.
Jako że moja kuchnia nie jest aż tak fascynująca, żeby dyskutować o niej z rodzicami przy okazji wizyty, wyprowadziliśmy ich na spacer do poznańskiego Ogrodu Botanicznego. Oprócz cudności w roślinach była też fauna, a konkretnie żaba z gumą do żucia.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek maja 1, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Przydasie, Fotografia+, Moje miasto -
Tag:
ogrod-botaniczny
- Komentarzy: 2
Przypomniał mi się dzisiaj dowcip, jak to mąż idzie z żoną i kłania się nieznajomej (jak się łatwo domyślić, nieznajomej tylko żonie) blondynce. Żona pyta, kto zacz, mąż krótko konstatuje "Moja kochanka". Napięta cisza, idą dalej, mąż kłania się nieznajomej brunetce. Żona, przezwyciężając urazę, pyta znowu, kto to. "Kochanka mojego szefa". Milczenie, idą dalej, po dłuższej chwili żona rzuca: "Nasza ładniejsza". Siedzę sobie więc dzisiaj w knajpce w Starym Browarze (Filigrando, fantastyczne zapiekane bagietki i marchewka jako zakąska do kawy/herbaty) z kołorkerami, mijają nas eleganckie i ładne dziewczęta, w jednej z nich rozpoznaję moją panią Martę od pazurków. S. z niejakim zachwytem stwierdza, że "Zuza, Twoja pani od pazurków ładniejsza od >>naszej<< pani Agnieszki".
Z półki w Piotrze i Pawle rzuciły się na mnie After8 cytrynowe w gorzkiej (85%) czekoladzie. Do gardła mi się rzuciły.
I muszę sprzedać anegdotkę z dzieciństwa, która mi straumatyzowała posiłki w przedszkolu (muszę, bo mnie ciśnie co jakiś czas, a obiecałam TŻ-u, że już jej nie będę opowiadać[1]). Spożywamy ostatnio w domu głównie kanapki, bo z wielu przyczyn w tygodniu ciężko jest cokolwiek gotować. Kupiłam w Tchibo bardzo poręczną tarkę, która przerabia trochę podeschniętą goudę na świeże wiórki. Wiadomo, kanapka z wiórkami jest o wiele smaczniejsza niż kanapka z plastrem sera. I z najwcześniejszego dzieciństwa zostało mi wspomnienie tego dnia w przedszkolu, kiedy to dostaliśmy na śniadanie kanapkę z tartym serem. Byłam dzieckiem słabo i niechętnie jedzącym, więc panie zachwyciły się faktem, że zażyczyłam sobie dokładki i posłały do kuchni po jeszcze jedną kanapkę dla mnie. Po czym poszłam do kąta, bo nie chciałam już tej kanapki, co z kuchni przyszła, zjeść. Na jedną kanapkę się paniom kucharkom nie chciało ścierać sera i kanapka zawierała ser w plastrze.
[1] Nie było mowy o pisaniu.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek kwietnia 29, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Żodyn
- Komentarzy: 3
Po polsku też wyszła pod tytułem "Jest tam kto?", ale ręka mi omskła na Allegro i kupiłam w oryginale. Co się okazało nie takie złe, bo Keyes czyta się bardzo gładko, na tyle, że czasem nie czuć, że nie jest po polsku. I nie czuć, że książka ma ponad 500 stron.
Anna to kolejna z sióstr Walsh, które są bohaterkami kolejnych tomów (Rachel z problemem narkotykowym, Claire, którą mąż rzucił w dniu porodu i Maggie, której mąż ma romans). Zawsze dużo czasu spędzała we własnej głowie, tym bardziej zaskakujące było to, że po latach spędzonych na hippisowskich podróżach zaczęła robić w Nowym Jorku karierę jako PR w koncernie kosmetycznym. I nagle znalazła się z powrotem we własnym domu w Irlandii w bandażach, z poranioną twarzą, uszkodzonym kolanem i złamaną ręką i ogólnie w kiepskim stanie psychicznym. Rodzina ją wspiera na swój specyficzny walshowski sposób, ale Anna chce wrócić do Nowego Jorku, żeby spróbować naprawić swoje życie i znaleźć swoją wielką miłość, Aidana.
Ciężko streścić, bo książka jest napisana w podobny sposób co "Wakacje Rachel" - po kolei Anna opowiada, co doprowadziło ją do tego, że pracuje po godzinach w celu zabicia czasu, a wieczorami płacze i wysyła kolejne maile do Aidana, oczekując nieustannie na odpowiedź. Zamiast odpowiedzi znajduje tylko kolejne e-maile od matki, która zaangażowana jest w prywatne śledztwo, mające wyjaśnić, czemu tajemnicza starsza pani każe swojemu psu sikać (i nie tylko) pod bramą jej domu i siostry Helen, prowadzącej prawdziwą agencję detektywistyczną i spotykającą się z królem dublińskiego półświatka. Mimo poważnego tonu dużo ciepłego, rodzinnego humoru, ciętego języka i humoru sytuacyjnego.
Inne tej autorki tu.
#16
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela kwietnia 27, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2008, beletrystyka, panie
- Skomentuj
Zdecydowanie jestem pogodynką. Słońce za oknem sprawia, że jest lepiej, optymistyczniej i bardziej pod każdym względem. Kot się grzeje na balkonie. Żeby wyjść z domu, wystarczy bielizna, skarpetki, spodnie i koszulka (no, jeszcze przydaje się coś dodatkowo, bo po zejściu ze słońca bywa wietrznie i chłodno). Przyszedł z ebaya lesbijko-gejowski kubeczek, który kupiłam przypadkiem (szukając, czy firma Crown Trent robi kubeczki "dishwasher safe"), budząc chyba niemały entuzjazm u sprzedającej ("Lesbian Woman, Happily Married, Hamster Lover"), bo zachwyciła się faktem, że pisze do niej "guy lady from Poland".
Caffe Weranda daje prześlicznie skomponowane kanapki (śniadania niestety tylko do 13, a ponieważ przekopanie się przez chyba 15 staników w Avocado trochę mi zajęło, to już nie dostaliśmy) - w zestawie wiejskim ciemny chleb, twarożek z ziołami, ogórkiem i pestkami dyni na sałacie z bazylią, we francuskim - trzy sery, ogórki, pomidory na sałacie jak wyżej. Pogonili mnie też z robieniem zdjęć, więc trzeba było robić je dyskretniej (przykro mi, nie zamierzam szanować tego typu zakazów z prostej przyczyny, że nie).
Cały czas fascynuje mnie świat w rybim oko. Mam wrażenie, patrząc przez obiektyw, że świat byłby ciekawszy, gdyby wszystkie linie proste zastąpić zakrzywionymi. Niekoniecznie bardziej uporządkowany i zarządzalny, ale na pewno zabawniejszy.
Przy okazji spaceru po Rynku (krótkiego, bo wiosna oznacza porę na nowe/wyciągnięte po zimie buty, a to oznacza sezon bąbli i pęcherzy na różnych częściach stopy) nieodmiennie fascynowałam się kwestią tzw. Polaków Odzieży Uroczystej. W Ratuszu mieści się USC, gdzie Poznaniacy biorą śluby z różnego stopnia zaangażowaniem w celebrę. Mimo tłumów w okolicznych ogródkach (znowu napisałam "ogórkach", freudowska potyłka?) łatwo odróżnić tzw. gości ślubnych. Po pełnej napięcia minie (niech zgadnę, nowe buty?), po wieczorowym makijażu w sobotnie południe, po ewidentnym nieprzyzwyczajeniu do kroju ubrania, po jakiejś takiej wyczuwalnej uważności w noszeniu ubrania, po innym rodzaju materiałów i kolorach. Rozumiem ideę, w dużej części się z nią zgadzam, ale bez względu na to bawi mnie kontrast między codziennością (bawełna i poliester), a odświętnością (nobliwe płótno czy jedwab).
Idę się przytulić do ciepłego futra.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota kwietnia 26, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 4