Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Zbigniew Nienacki - Pan Samochodzik i tajemnica tajemnic

Listopadowa Praga natchnęła mnie do powrotu do praskich przygód Pana Samochodzika (książki, nie filmu; film pominę wzgardliwym milczeniem mimo udziału w nim Bronisława Cieślaka). Pan Samochodzik jako wzór dla młodzieży i pozytywistyczny bohater dewaluuje się z roku na rok, tutaj jest jedną z najmniej sympatycznych postaci. Apodyktyczny i wiecznie w tonie rozkazującym, najpierw dyryguje grupką młodzieży skoszarowanej, która łyka jego polecenia jak młode pelikany, potem przejmuje dowodzenie sympatyczną praską rodziną. Ma straszliwie szowinistyczny stosunek do młodej czeskiej historyczki i mimo jej wysiłków (no dobrze, niespecjalnie sprytnych) w byciu odbieraną jako fachowiec, a nie atrakcyjna kobieta, uparcie sugeruje, że jego najbardziej interesuje mini, makijaż i obiad na stole. W trakcie tych słownych zabaw cała praska ekipa szuka śladów przemytników ikon i skradzionej ze Złotej Uliczki magicznej blaszki rabina de Loewe, które to dwie sprawy oczywiście się zazębiają.

Po odjęciu nachalnej nienackiej propagandy to całkiem miły przewodnik po turystycznej Pradze - Hradczanach, Złotej Uliczce, Moście Karola i cmentarzu żydowskim na Josefovie (którego nie warto zostawiać do zwiedzania na sobotę, o czym się część listopadowej wycieczki przekonała).

#11

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota kwietnia 25, 2009

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2009, mlodziezowe, panowie - Komentarzy: 10


Jak zaoszczędziłam dzisiaj prawie 600 zł

To proste. Znalazłam prześliczny naszyjnik i bransoletkę, z kamieni półszlachetnych i pereł słodkowodnych, obejrzałam metki z cenami, westchnęłam nabożnie, policzyłam, ile godzin pracy by mnie kosztowało wyciągnięcie wizuchny, przemyślałam te ostatnie przepracowane godziny i wetknęłam wizuchnę z powrotem do portfela, anonsując, że wrócę, jak dadzą premię. Poczułam się tak dojrzale z tą decyzją, że w Empikowej promocji 3 x 2 (na www działa jeszcze jutro, że kupuje się trzy książki, a płaci za dwie droższe) za zaoszczędzone pieniądze kupiliśmy z TŻ dwa albumy Beksińskiego, Nigellę "Ekspresowo", "Złe małpy" Matta Rufa, "Aniołów dnia powszedniego" Viewegha i "Prawo ślimaka" Kurkowa (i dwa prześlicznej urody pudełeczka Oral Fixation, do których mam przeraźliwą słabość, czego i Wam życzę). Czyż to nie przemyślne?

Poza tym mam wiosenne przesilenie. W tę kiepską stronę, w której się wraca z pracy i się kładzie płasko i się emituje, że nie może się ruszyć żadnym członkiem, a co rano rozważa, czy dziś jest na tyle słabo, żeby brać urlop na żądanie. Na razie poczucie obowiązku (bo nie duch ochotny) przeważa nad ciałem mdłym.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek kwietnia 23, 2009

Link permanentny - - Komentarzy: 2


Sue Grafton - C jak cisza

Kinsey Millhone jest byłą policjantką, która znużona ciągłym udowadnianiem za niewielką płacę, że kobiety nadają się do pracy w policji, rozpoczęła pracę jako prywatny detektyw (trochę dowód nie wprost). Czasy są dość przedkomputerowe, więc śledztwo polegają na chodzeniu i zadawaniu pytań, ewentualnie zbieraniu danych w urzędach i biurach Kalifornii. W tym przypadku nie wiadomo, gdzie znaleźć punkt zaczepienia, bo usiłuje się dowiedzieć, czemu ponad 30 lat temu zaginęła matka klientki. Młoda, seksowna i rozrywkowa kobieta wyszła z domu dzień po kłótni z mężem i nie wróciła, zostawiając 9-letnią córkę. Mimo małej liczby tropów Kinsey odgrzebuje upiory przeszłości. Wartością dodaną są smakowite opisy posiłków, jakie Kinsey spożywa podczas śledztwa - liczę, że jest to jej znak firmowy, tak jak opisy kawiarniano-restauracyjne Maigreta czy drinki Phillipa Marlowe'a w barach Los Angeles.

Zapewne książki w cyklu *alfabetycznym* powinno czytać się w takiej kolejności, ale polskie wydania są nie dość, że wyrywkowe (wyszło raptem kilka tomów na 21 obecnie wydanych), to jeszcze tytuły poszczególnych spraw zostały przetłumaczone, co niejako wpływa na kolejność. "C jak cisza" ("S is for Silence") to tom 19 cyklu. Nie wiem, na ile przeszkadza to w lekturze, nie znalazłam zdradzania fabuł poprzednich tomów. Tak czy tak - pewnie warto w oryginale dla zachowania całego smaczku.

EDIT: Okazuje się, że nie tylko ja zauważyłam (i w zasadzie głównie dlatego kupiłam pierwszy tom), że Sue Grafton jest często cytowaną serialowo autorką kryminałów.

Inne tej autorki tutaj.

#10

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela kwietnia 19, 2009

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Skomentuj


Mary Doria Russell - Dzieci Boga

Zdecydowanie nie polecam czytania przed lekturą "Wróbla", przede wszystkim dlatego, że pierwszy rozdział polega na zgrabnym streszczeniu tego, do czego przez kilkaset stron dochodził zarówno czytelnik, jak i ojciec Sandoz. Natomiast jak najbardziej warto czytać po pierwszym tomie, mimo że książka jest słabsza, mniej zaskakująca i bardziej antropologiczno-historyczna niż odkrywcza. Niespecjalnie przeszkadzało mi, że zupełnie deus ex machina została wskrzeszona jedna z osób, które w poprzednim tomie zginęły na planecie Rakhat, natomiast całość jest trochę chaotyczna i nie bardzo wiadomo, na ile ważne jest wysłanie kolejnej, tym razem komercyjnej, wyprawy. Mimo to czyta się gładko i sporo wnosi do pełniejszego obrazu całości.

Inne tej autorki tutaj.

#9

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela kwietnia 19, 2009

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2009, panie, sf-f - Skomentuj


Ambiwalencja

Bo ja tak średnio lubię wiosnę. Bardzo długo trwa ta część błotna, zimna, szaro-brązowa i nijaka. Już się zdążę znudzić, zniechęcić, wkurzyć, jak spadnie okazjonalny śnieg, potem znowu znudzić, zmęczyć i rozczarować. Ale z drugiej strony nagle następuje takie *pac* (zupełnie jak w "W Dolinie Muminków", kiedy Mama Muminka wrzuciła do czarodziejskiego cylindra cebulki bylin i liście) i nagle wszędzie jest zielono i zupełnie dobrze. Tylko czemu nie może być zielono i miło bez tego okresu wcześniej? Ja i tak docenię, nie ma dwóch zdań. Tylko tulipany mi słabo rosną.

A ponieważ mam niedowład intelektualny na wielu polach, to się posłużę wyciągiem ze słów kluczowych:

  • nasadki na penisa co myslicie o tym
  • czy zelki są kaloryczne
  • goldengate cyce
  • jak wyglądają puchacze
  • kazala mi lizac brudne
  • napisy do filmu frywolna lola
  • starty i londowania
  • chinski bazar w pradze churt
  • coś jest sliczne w kilku zdaniach
  • jak nauczyć kota żeby przychodził na kolana [a jak namówić, żeby nie cały czas?!]
  • jakie som boeing
  • jak trzeba otworzyc budke z pieczonymi kurczakami
  • film jak robic gladzie na mokro
  • piosenki sprośne o rybach

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek kwietnia 16, 2009

Link permanentny - Kategoria: Fotografia+ - Komentarzy: 10


Zack and Miri make a porno

Wszyscy pewnie widzieli, bo to tylko ja jestem 100 lat za Afroamerykanami, więc napiszę tylko, że mnie się bardzo. Wielką faunką Kevina Smitha jestem, a "Zack i Miri" wpisuje się w najlepszy nurt jego historii o ryćkaniu i życiowym popapraniu. Oprócz uroczej Elizabeth Banks, która pojawiła się w Scrubsach przez chwilę, jest i Jay (bez Silent Boba, ale za to chociaż pokazuje stukacza) czy Sock (z Reapera, epizodycznie, ale jako że pojawia się w trakcie kręcenia sceny w pornofilmie, to jest urocze).

Zack i Miri znają się ze szkoły, są tylko przyjaciółmi, z oszczędności wynajmują razem mieszkanie, ale między nimi nic nie zachodzi i nie ma szansy, żeby zaszło. Tymczasem w Pittsburgu kolejna zima stulecia, nie ma pieniędzy na rachunki, w mieszkaniu wyłączają po kolei prąd, wodę i inne dobra. Po mało udanym spotkaniu naszej-kllicealnym Zack wpada na pomysł nakręcenia filmu porno w celu zarobienia na pokrycie długów. Łatwo się domyślić, że film porno jest średnio fachowy, ale za to zabawny, a w trakcie kręcenia sytuacja między nimi się zaczyna powoli zmieniać.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek kwietnia 13, 2009

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 2


Jak zrobić sernik w 12 prostych krokach

Krok 1: Znaleźć interesująco i odkrywczo wyglądający przepis, na przykład sernik "Złota rosa" w ostatnim numerze Kuchni.

Krok 2: Kupić składniki. Zapomnieć o mleku, kupić jeszcze raz.

Krok 3: Ugnieść kruche ciasto, poprosić TŻ o wylepienie ciastem formy i wstawić do piekarnika. Formę z ciastem, nie TŻ.

Krok 4: Przygotować masę serową, łapiąc się na tym, że rozpuszczanie 1,5 kostki masła nie jest jednak ekwiwalentem pół szklanki oleju opisanej w przepisie.

Krok 5: W międzyczasie poprosić TŻ o ubicie piany z białek z cukrem.

Krok 6: Zorientować się, że masa składająca się z kilograma twarogu, 3/4 litra mleka, 5 jajek, masła i budyniu nie zmieści się w przygotowanej formie.

Krok 7: Zrobić nową porcję kruchego ciasta na spód, wylepić nową formę i zorientować się, że ciasta jest za dużo, a forma mała.

Krok 8: Poprosić TŻ o wylepienie trzeciej formy.

Krok 9: Zorientować się, że masy serowej nie starczy na trzy formy i zalać dwie, z czego jedną z czubkiem.

Krok 10: Poukładać na wierzchu pianę z białek, która nieco już zdążyła sklęsnąć w czasie rozpaczliwych poszukiwań kolejnych form.

Krok 11: Na cieście w trzeciej formie ułożyć to, co znalazło się w kuchni - rodzynki, orzechy, morele, banany i polać resztą piany z białek, posłodzonej tym razem brązowym cukrem, bo cukier puder wyszedł przy drugiej porcji ciasta.

Krok 12: Po 2 godzinach wyjąć z piekarnika dwa serniki, z czego jeden ze spalonym spodem, a oba z półpłynnym acz smacznym serowym nadzieniem.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela kwietnia 12, 2009

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Komentarzy: 14


She looked good in ribbons

Her eyes were cobalt red / Her voice was cobalt blue
I see no purple light / Crashing out of you
So just walk on in / (flowers on the razor wire) / (walk on in)

Po zimowej ascezie odzieżowej, kiedy jedynym bardziej kolorowym elementem są dodatki, a reszta strategicznie zmierza do czerni, fioletu, fuksji czy wiśni, wiosną nie jestem w stanie powstrzymać drżenia karty w portfelu, kiedy wchodzę do kolejnego sklepu. Pewnie, kupuję i ascetyczny, czarno-srebrny naszyjnik i czarne pantofelki, ale do domu wracam z torbami pełnymi kolorów. Zupełnie nie przemawia do mnie argument, że mam tylko dwie nogi i kilkadziesiąt par butów to objaw pewnego rozpasania, bo czy są jakieś racjonalne argumenty (że "nie ma miejsca w domu" uznaję za całkowicie nieracjonalny; co, ja nie znajdę miejsca?!) przeciwko zakupowi lawendowych balerinek? Nie umiem oprzeć się, kiedy w Villi widzę koszulkę w gustowne paseczki czy pastelową żółto-różową tunikę, mówiącą "lato". Albo w M&S znajduję zielono-brązowo-złotą bluzkę w aksamitno-przezroczyste wzory, która patrzy na mnie z ogromnym wyczekiwaniem, a do tego jest już dwa razy przeceniona z kwoty absurdalnej do całkiem przyjemnej? Nie wspominając o Avanti, gdzie z wieszaka łypie na mnie wiosenna sukienka (wprawdzie granatowo-szara, ale w ładnie geometryczne wzorki). Od G. trafiła do mnie kobaltowo-turkusowo-czerwona[1] tunika, w którą mam ochotę się owinąć i tak siedzieć przez najbliższy miesiąc. Tylko co któreś rano nachodzi mnie taka smutna refleksja, że nie mam co na siebie włożyć. Szczęśliwie, nie każde. Ale i tak nachodzi mnie czasem myśl, że przydałaby mi się garderobiana (nawet wirtualna ;->), która by pamiętała, co i gdzie mam, dyskretnie sugerując, że dzisiaj jest dobry dzień na sukienkę w zielono-błękitne kwiaty.

[1] Która przy każdym spojrzeniu kojarzy mi się z "Ribbons" SOM, zupełnie nie wiem, czemu. Dużo piosenek kojarzy mi się z kolorami, zwłaszcza tymi, które miewam na sobie. Trochę niepraktyczne (bo wolałabym chyba zapamiętywać twarze), ale zabawne.

PS Obiecuję, że nie zrobię tutaj szafiarni. To się nosi, a nie pisze o.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota kwietnia 11, 2009

Link permanentny - Kategoria: Fotografia+ - Komentarzy: 6


Po co pojechałam do Berlina

No przecież nie służbowo na statek, to TŻ. Ja sobie pojechałam towarzysko załatwić kilka nie cierpiących zwłoki biznesów.

Przede wszystkim po to, żeby zwiedzić kulinarnie kilka nowych miejsc. Nie wstydzę się napisać, że uprawiam turystykę kulinarną i na wyjeździe wszystkie zdobyte kalorie liczą się połowicznie. Turek (na Am Köllnischen Park) smakuje uczciwie po turecku, nie skąpiąc warzywek, dolmadakii czy innych marynowanych papryczek. Niemiecki śniadaniowy zakątek na Akazienstrasse 28 oprócz miękkich kanap w niedziele[1] daje szwedzki[2] stół ze wszelakimi dobrymi goodies i książki w bookcrossingu (przeważnie niemieckie, ale da się coś po angielsku znaleźć).

Poza tym pojechałam po wiosnę. W zasadzie zamiast wiosny było takie trochę lato[3], ale nie będę narzekać. Wszystko kwitnie, pachnie, ptaszęta śpiewają, zwierzyna w zoo[4] co krok ma młode - a to słonię, to wydrzę czy inne pawianię, nie wspominając o małych alpaczkach czy innych ptaszętach.

I po miasto. Berlin jest dla mnie kwintesencją miejskości. Z pięknymi zakątkami, doskonale rozwiniętym metrem, którym jeździ się doskonale (aczkolwiek nie jestem pewna, czy dobrze rozumiem ideę biletu 2-godzinnego "w jedną stronę"[5]), z sympatycznymi i kolorowymi ludźmi, których brakuje mi w Polsce. Z malowniczymi ryneczkami. Z pięknie odnowionymi kamienicami, połączonymi z nowoczesnymi domami, z niesamowicie zagospodarowanymi podwóreczkami. Powtarzam się, ale jakby nie ten język (moja niemczyzna jest przeraźliwie słaba i po dwóch słowach przełącza się automatycznie na angielski), to bym pojechała do Berlina mieszkać. Teraz już. W każdym razie każda wizyta w Berlinie to nowy miły zakątek, lista rzeczy, które chciałabym obejrzeć, rośnie.

Pojechałam też na zakupy, ale jakoś nie udało mi się ogarnąć faktu, że jakoś tak się składało, iż powroty z Berlina organizowaliśmy zwykle w sobotę bądź w poniedziałek. I dostałam na twarz pozamykane sklepy, co zapewne było w trosce o mnie, bo nie udało mi się wydać prawie żadnych pieniędzy. A chciałam! Naprawdę! Nie to nie.

[1] Bo w tygodniu dają śniadania z karty. Od 9 do 23. Uwielbiam miejsca, gdzie można bułeczkę z serkiem, tosta z marmoladą czy jajecznicę o dowolnej porze.

[2] J. (Holender) objaśnił mi, że bohater Muppetów, u nas i wśród reszty świata nazywany jest Swedish Chef, w Szwecji jest nazywany Polskim Kucharzem. Ke?

[3] No jakoś nie umiałam mentalnie przeskoczyć faktu, że półtora tygodnia temu sypał sążnisty śnieg i nie wzięłam ze sobą sandałków. Nierozważnie. W każdym razie w aptekach mówią po angielsku, a zmasakrowane paluszki da się obkleić plastrem dla dzieci. W zwierzątka.

[4] Zoo w Berlinie jest zoem wyczynowym, wielkim i rozległym. Po przejściu 2/3 mimo kilku przerw kondycyjnych, polegających na malowniczym zaleganiu na okolicznych ławeczkach, odpadła mi dupa i zwiedzanie akwarium i części zagródek odłożyłam na później.

[5] Zakładam, że dopóki zmieniam linie i nie wracam żadną, którą już jechałam, to jestem w prawie.

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ z Zoo i Berlina.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela kwietnia 5, 2009

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: berlin, niemcy, ogrod-zoologiczny - Komentarzy: 10


Mary Doria Russell - Wróbel

Bardzo mocna, zgrabnie napisana książka o tym, że ciągle nie jesteśmy przygotowani na kontakt z inną cywilizacją, nawet zakładając, że jest oparta na białku, mówi (a nawet śpiewa) używając strun głosowych i oddycha powietrzem o podobnym składzie. W 2019 roku na planetę odległą o kilka lat świetlnych leci wyprawa, dowodzona przez Jezuitów, żeby odkryć inteligentne istoty, na których ślad trafił przypadkiem jeden z astronomów. Po 20 latach wraca asteroid, którym poleciała wyprawa, ale na pokładzie ma tylko jednego z członków oryginalnej wyprawy - ojca Emilio Sandoza, błyskotliwego lingwistę, dodatkowo straszliwie zmasakrowanego i ledwo żywego. Podczas jego podróży na ziemię docierały tylko coraz bardziej drastyczne raporty na temat tego, co pierwsza wyprawa, a potem kolejna, wysłana w celu wyjaśnienia losów pierwszej, znalazła na planecie. Akcja pokazywana jest dwutorowo - Jezuici w celu ratowania dobrego imienia swojego zakonu usiłują przesłuchać ojca Sandoza po jego powrocie w 2060 roku, a jednocześnie w kolejnych odsłonach pokazana jest geneza wyprawy i cała jej historia. Obie spotykają się w środku, kiedy Sandoz ujawnia, również przed sobą, co zaszło na planecie.

Trochę thriller, trochę horror, stosunkowo mało sf, ale dużo rozważań o etyce, nauce i poznawaniu mechanizmów uczenia się. Przypomniał mi bardzo "Mówcę umarłych" O. S. Carda.

Inne tej autorki:

#8

Napisane przez Zuzanka w dniu środa kwietnia 1, 2009

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2009, panie, sf-f - Komentarzy: 7