Aczkolwiek to naprawdę nie jest tak, że jak ktoś do mnie przychodzi, to musi coś przynieść. Pierzasto-motylkowa lawenda, pachnącą miodem, to coś, co chciałabym mieć w domu kwitnące przez okrągły rok (wiem, nie u mnie). Ubolewam, że nie mogę tak jak koty wytarzać się w niej, żeby zapach został na futrze na dłużej. Ani że nie pojadę już teraz zaraz zamieszkać wśród lawendowych pól. Ani że nie pomaluję całego świata na kolor łagodnego fioletu, przetykanego zielenią. A szkoda.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek sierpnia 3, 2009
Link permanentny -
Kategoria:
Fotografia+
- Skomentuj
W słońcu zawsze lepiej widać. Coraz więcej kolorowych kamienic. Nieśmiało pojawiają się mini-ogródki przed restauracjami. I chodniki jakby równiejsze (chociaż może to efekt tego, że z obuwia mam do wyboru sandałki na rzepy). A między budynkami Arsenału kremowy biustonosz z wiszącym talibem.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 2, 2009
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Skomentuj
Bardzo źle jest trafić na zdjęcia z książki, zwłaszcza takie, po których nie wystarczy, że po kilku(nastu) dniach puka do drzwi listonosz (a listonosz puka zawsze dwa razy[1]), tylko się zostaje w ręku z książką i zestawem planów[3] na najbliższą dziesięciolatkę. W albumie są zdjęcia loftów, głównie europejskich, ale okazjonalnie i amerykańskich. Od 80 do 2000 metrów kwadratowych, co dowodzi, że "M3 to duże mieszkanie i starczy dla trzypokoleniowej rodziny" niekoniecznie jest tym hasłem, którym warto się oflagować. Przez ostatnie kilkanaście lat miałam wiele wizji tego, jak powinien wyglądać dom idealny - od sielankowego domku z ogródkiem, umeblowanego w stylu prowansalsko-lawendowym do minimalistycznego apartamentu z antresolą, gdzie jedynym kolorowym akcentem będą książki, a i te przeciwkurzowo zamknięte za szybami. Cały czas jednak chcę przestrzeni, wysokiego sufitu i nietypowych detali architektonicznych (witrażowego okna przy wezgłowiu łózka w sypialni jak w "Kruku" [2022 - link nieaktualny], niskiego parapetu wyłożonego poduszkami przy wysokich oknach, wychodzących na pełen zieleni taras, zabudowanych półkami na książki schodów), które można uzyskać tylko przebudowując stare magazyny, kamienice czy fabryki. Nie zależy mi na betonie i cegle, ale na tym, żeby mieć jakąś namiastkę nieba wysoko nad głową.
Album jest solidną cegłą z pięknymi zdjęciami różnych wnętrz. Dla książkolubnych bądź kolekcjonerów płyt - pięknie zaaranżowane regały ze zbiorami, zawierające ciut więcej niż kolekcję pisarzy XX wieku GW, dla fanatyków kąpieli - wanna bądź basen na środku salonu, dla felinofili - malowniczo upozowane koty (bo wnętrzarski album bez kotów to nie album), nietypowe rozwiązania schodów, sypialnie na antresolach, słoneczne loggie i widok na dachy miast z wyższych pięter. Tak jak użyteczność na razie ma podobną jak pięknie wydana książka kucharska z niedostępnymi składnikami, tak przyjemność z oglądania równie duża. Brakuje mi tylko planów apartamentów, bo zdjęcia niekoniecznie pozwalają sobie wyobrazić rozkład pomieszczeń.
[1] No chyba że w ogóle nie zapuka[2], jak tym razem, tylko mimo warowania przy domofonie zostawi awizo, ale licentia poetica.
[2] A jak puka, to z idealnym wyczuciem chwili. Zapewne musi już uważać, że moja odzież robocza to dwa ręczniki. Albo szlafrok.
[3] Bo na twarde iryski to jestem za nerwowa.
#34
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 1, 2009
Link permanentny -
Tagi:
2009, fotografia, panowie, architektura -
Kategoria:
Czytam
- Komentarzy: 4
A przynajmniej bym chciała. Bo na razie poza pięknymi kamienicami, których tylko mały procent jest odremontowany, na Jeżycach wiele nie ma. Zaniedbane podwórka, osypujące się ślady po prosperity secesyjnych kamienic; łatwiej powiedzieć, czemu nie ma - brakuje małych, klimatycznych restauracji (trochę honor ratują pseudo-cukiernie przy rynku Jeżyckim, ale jednak odczuwam ubóstwo rozwiązania polegającego na wstawieniu trzech stolików do sklepu cukierniczego, nawet bez udawania, że lokalik ma ambicję wystawić stoliki na chodnik), zadbanych ogródków, jakiejś wizji całości pozwalającej przyprowadzać hordy turystów (nie tylko tych zainteresowanych trasą jeżycjadową).
Są za to leniwe koty na parapetach i w trawie, hordy gołębi, lokalny folklor (wczoraj w postaci sympatycznej starszej pani, która zagadnęła naburmuszonego kilkulatka, odymającego się na młodą solarowoblond matkę, przez co sprowokowała rodzicielkę do ochrzanienia nieletniego, że ma nie reagować na zaczepki obcych na ulicy i jak nie przestanie, to mu wtłucze klapkiem na gołą, pozostawiając starszą panią w niejakiej konsternacji), małe przedziwne sklepiki (w których jednak można kupić pasującą do czarnego czajnika z Flo cukierniczkę, bo teraz podobno cukierniczki są nietrendi i się sypie cukier w miskę) czy wreszcie rynek Jeżycki, kopalnię mieczyków w piętnastu kolorach, warzyw i owoców, starych harlequinów czy biustonoszy w jedynym słusznym rozmiarze 75B made in China, przymierzanych na bluzkę. I sklep mięsny Prosiaczek z nabiałem od Cystersów, serem korycińskim i pasztetami domowej roboty.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lipca 30, 2009
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto, Projekt Jeżyce
- Komentarzy: 2
Od razu na początku jedno zastrzeżenie - tak, to książka młodzieżowa/o nastolatce. Ale przyznam bez wielkiego wstydu, że dawno mnie nic tak nie zachwyciło (a wygrzebałam ją z półki, bo anglojęzyczny pamiętnik z trasy po Kanadzie Erica Idle'a ciężko czyta się w łóżku). Może to moje zamiłowanie do mieszanek? Kosmowska wzięła cyniczność i dowcip od Sawaszkiewicza i jego humoresek o Tatku, rodzinną historię od Musierowicz (inteligentna nastolatka, zaniedbywana przez wiecznie zajętych sobą i swoimi karierami rodziców, z kompleksami - wypisz wymaluj "Szósta klepka"), szczęśliwie odartą z moralizatorstwa i przecukrzenia, dodała błyskotliwe dialogi, świetnego dziadka-hazardzistę, całkiem niezłe tło szkolne, zgrabnie poskładała to w zabawną językowo narrację jak u Bożkowskiego w "Mszy za mordercę" (mam wrażenie, że echa księdza Przeogromnego pojawiają się w osobie księdza Korka, pojawiającego się trzecioplanowo) i dołożyła zgrabny happy-end (bo, jak wspominałam, to książka dla młodzieży).
15-letnia Buba czuje się samotna, piękny Adaś nie zwraca na nią uwagi, w nowej szkole jej nie idzie, dziadek przypomina sobie tylko o niej, jak ma ochotę ograć ją w karty, matka jest znaną a afektowaną pisarką, ojciec - celebrytą telewizyjnym (z zepsutą dwójką i w słabych programach, ale jednak celebrytą). Rodzice z dziadkiem bezustannie sobie dogryzają, Buba tęskni za odrobiną uwagi, ale jedyne, co dostaje, to ciepłe słowo od domowej gospodyni, pani Bartoszowej. W tle pojawia się jej bardziej udana siostra, która wyszła już za mąż, ale przychodzi zrzucać na resztę rodziny swoje problemy.
Fabuła niespecjalnie przeszkadza, ale dla mnie największą zaletą książki była przesmaczna warstwa językowa, nad którą chichotałam co kilka zdań.
Idę szukać drugiego tomu, mam nadzieję, że utrzyma poziom.
Inne książki tej autorki tu.
#33
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lipca 28, 2009
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2009, beletrystyka, panie
- Komentarzy: 1
Był taki film, którego wprawdzie nie oglądałam, ale tytuł zapadł mi w pamięć - "Rok niebezpiecznego życia". Od dawna przedkładam krótko nad długodystansowość, powolną turystykę kulinarną nad adrenalinę, pośpiech i odhaczanie zabytków z listy. Bo z jednej strony nie ma się co spieszyć, a z drugiej słyszę nieuchronny szelest piasku przesypującego się w klepsydrze. Dlatego tygodnie zaawansowanej aktywności lubię zamiast zasuszoną lawendą przekładać snuciem bez patrzenia na zegarek. Ostatnio snułam się (wedle sugestii W.) po Ciechocińskiej.
Z jednej strony zachwyt, bo to sielankowe miejsce w zasięgu autobusu (nic to, że idea ławek na niektórych bardziej dzikich przystankach nie mieści się MPK w głowie) - psy biegające po ogródkach, owady unoszące się nad kwitnącymi przy płotach kwiatami, kurki w przydomowej zagrodzie prawie w centrum miasta, prawie że mi brakowało wystającej zza węgła ciekawie zerkającej kozy, pożerającej leniwie wyrzucony wydruk scenariusza i cicho sugerującej, że książka jednak była lepsza. Z drugiej przerażenie, bo nie za wielka działka w tej okolicy kosztuje marne 800-900k zł (ależ oczywiście, że bez domu). W Adsense na jednym z blogów zebrałam w ciągu dwóch lat $91. To nie kupię.
GALERIA ZDJĘĆ.
Tapetę za to bym chętnie (bo akcja z sufitem została zakończona sukcesem, to i się rozbestwiłam). Po obejrzeniu jednego z odcinków dekoratorni zapadłam jaskrawokolorowe meksykańskie pasy. Od paru dni węszę w internecie i nic podobnego w licznych sklepach pieczołowicie wygrzebanych pod odsianiu tapet komputerowych nie znajduję (kilka mniej fajnych typów mam, ale żaden do mnie nie przemawia). Chciałam jak sahib przez przeglądarkę, ale coś czuję, że pojadę w rajd po sklepach naziemnych jak zwierzę. A mówili, że XXI wiek i społeczeństwo zinternetyzowane. Anybody?
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lipca 27, 2009
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 4
W zasadzie wystarczyłoby przekleić recenzję kol. Teklaka [http://radkowiecki.blox.pl - link nieaktywny], ale nie ma co iść na łatwiznę. Twardym trzeba być. Hustle to bardzo brytyjski serial o oszustach z klasą, którzy z naciągania chciwych[1] bogaczy zrobili nawet nie tyle sposób na zarabiane, a sport i sposób na życie. Nawet jak ktoś nie lubi gatunku "film z twistem", to oprócz błyskotliwych sposobów na sprytną zamianę walizki z pociętym papierem na okrągłą kwotę w brytyjskich funtach, serial ma do zaoferowania dużo dobrego. A to przepiękny Londyn, do którego aż się chce teraz-zaraz-natychmiast pojechać. A to sympatyczna grupa bohaterów - śliczna (i zawsze uroczo ubrana bądź przebrana) Stacie[2], między którą a Mike'em (liderem grupy) coś od samego początku iskrzy, Ash - spec od podrabiania, mistrz drobnych ról kurierów i specjalistów od naprawy sprzętu biurowo-komputerowego, Albert - dystyngowany i nigdy nie tracący typowo angielskiej zimnej krwi mózg całej grupy i wreszcie Danny - ciągle aspirujący do przywódcy grupy, nerwowy i pełen kompleksów (w 4 sezonie zamiast Mike'a pojawia się inny sympatyczny ciemnoskóry, a w 5 sezonie - zamiast Stacie i Danny'ego - dość nijakie rodzeństwo). A to sztuczki filmowe, pokazujące istotę oszustwa czy ślicznie zagrane przez bohaterów retrospekcje. A to pechowy barman Eddie, którego na każdym kroku bohaterowie na jego prośbę oszukują. Dużo, dużo dobrego i ładnego, zwłaszcza że i warstwa językowa bardzo udana. Zakontraktowany na 6 sezon, więc jeszcze będzie można (mimo tego, że sezony mają tradycyjnie po 6 odcinków) trochę sobie z nimi wieczorów spędzić.
[1] Oczywiście im dalej w las, tym robinhoodowsko - uczciwa teoria, że grifterzy naciągają tylko oszustów, trochę się rozmywa, bo zdarza im się zwyczajnie okraść przypadkowe osoby, ale jako lejtmotiv serialu się dość sprawdza i budzi zaufanie widza.
[2] O, zdecydowanie bardziej Jamie Murray sprawdza się w roli uwodzicielskiej oszustki z piękną garderobą niż psychopatycznej terapeutki uzależnień z "Dextera".
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 26, 2009
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Seriale
- Skomentuj
"E, pani to taka bardziej wybredna. Nie ma co wybrzydzać specjalnie i tak się znudzi za kilka lat i będzie pani znowu zmieniać." [o tapecie, kafelkach czy innych rozwiązaniach wnętrzarskich]
"A po co większe mieszkanie? Ludzie kupują takie duże, a potem nie wiedzą, co w nich robić..."
"W mieście mieszkać? A nie lepiej ziemię pod Poznaniem i się pobudować?"
"Ile ma pani tych kotów? Trzy? A rasowe? Nie? To jeden nie starczy?"
"Pani, ja to się przy tych remontach to na różne rzeczy napatrzyłem."
"Ludzie są nieodpowiedzialni. Niech pani sobie wyobrazi, robiłem remont u takiej starszej pary i oni wyciągają pieniądze i mi dają, że mam kupić co potrzeba. A jakbym ich oszukał, zabrał kasę i nie wrócił?"
Last but not least, "a pani tak cały dzień przy komputerze? Ja to bym nie mógł."
PS Pomijając to, że pan pracował nieprzerwanie ponad 9 godzin, blokując mi toaletę i gwiżdżąc, to ja bardzo zadowolona jestem. Acz muszę small talk potrenować, bo jednak nie ogarniam.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek lipca 24, 2009
Link permanentny -
Kategoria:
Żodyn
- Skomentuj
Dzisiaj mam taki dzień jak ta baba, co przyszła do lekarza, bo ją wszystko wkurza. Mam wrażenie, że to jednak nie pogoda[1], a przeczytana wczoraj książka. A nawet nie książka jako taka, bo czytało się ją nader, a bohaterka, którą miałam ochotę kopać w tyłek co drugą stronę.
Nan, studentka pedagogiki, opiekuje się dziećmi w celu utrzymania na studiach, a w przyszłości chce pracować z trudną młodzieżą. Trafia do pani X, która za niewielkie pieniądze dostaje nianię w ponad trzykrotnie przekroczonej liczbie godzin w stosunku do umowy, dyspozycyjną 24h/dobę, służącą do załatwiania spraw dowolnych (od zakupów, po kontakty towarzyskie, na prowadzeniu zdalnych kłótni z mężem kończąc) i oczywiście dziewczynkę do bicia. Nan jest odpowiedzialna za to, że 4-letni Grayer nie dostał się do elitarnej szkoły, że mąż nie wraca z pracy, że pani domu ma zły humor, że nie zajmuje się dzieckiem na tyle, żeby nie chciało absorbować swoją nużącą osobą matki i ojca, jak również, że nie poświęca 100% swojego czasu na pracę. Niania każdego dnia grzebie jakąś nadzieję - na premię (mimo że inni dostają), na wolne, na terminowość, zrozumienie, próbę dialogu czy poszanowania jej godności (ba, nie protestuje nawet, jak zostaje wtłoczona w kostium teletubisia, wysmarowana farbą i zabrana na spotkanie z okazji Halloween w firmie pana X, który nawet nie wie, kto opiekuje się jego synem). Mimo przez prawie rok brnie w coraz bardziej chory układ, nie zrażając się kolejnymi kopniakami od pracodawców, którzy wciągają ją w swoje problemy poza i małżeńskie, nie potrafiąc asertywnie wyartykułować czegokolwiek, nawet prośby o przestrzeganie ustalonych zasad, a jedynie zapijając problemy w okolicznym barze, siorbiąc w mankiet znajomym i rodzinie (która - choć sympatyczna - w sytuacji podbramkowej traktuje ją dość olewczo). Każda kolejna sytuacja, kiedy Nan zwiesza głowę i wykonuje kolejne idiotyczne polecenie pracodawczyni, wzbudza we mnie przeraźliwą irytację. Nie jestem jakoś specjalnie wyrywna do rejtanowych akcji z rozdzieraniem koszuli, rozkładaniem się pod drzwiami w modelu "po moim trupie" czy ostentacyjnego zamykania drzwi z drugiej strony, ale Bogini obdarzyła mnie pewną elokwencją i silnym poczuciem nie pozostawiania spraw w postaci dla mnie niekorzystnej. Fakt, ciężko sobie radzę z zatykającą bezczelnością, kłamstwem, przekręcaniem i nadużywaniem ludzkiej przyzwoitości z kamienną twarzą, ale upokarzająca praca za miskę ryżu ma swoje granice.
Kolejnym nadużyciem, wszędzie - bo i w recenzjach, na okładce i przy ekranizacji (bo, a jakże, książka dorobiła się ekranizacji[2]) - stoi, że to świetna komedia. Chyba życie wyprało mnie z poczucia humoru, ale nijak nie czuję elementów komediowych w tym, że nowojorscy karierowicze nie interesują się swoim dzieckiem i traktują służbę domową jako niższą formę bydła.
[1] W międzyczasie wyszło, że dziś była i burza magnetyczna, i zaćmienie słońca. No czemu mnie to nie dziwi?
[2] Jak raz mam wrażenie, że Scarlett Johansson doskonale sprawdziła się w roli niedojdy, którą można pomiatać jak się chce. Tyle że jakoś nie chce mi się sprawdzać, zwłaszcza że - tak - film określany jest jako komedia. Chyba że chcę?
#32
Napisane przez Zuzanka w dniu środa lipca 22, 2009
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2009, beletrystyka, panie
- Komentarzy: 9
Nie mam ręki. Zasuszam, jak wymagają wody. Zalewam, jak wody nie wymagają. Niewyrośnięte cebulki "Queen of the Night" ewaporowały z ziemi, zostawiając jakieś nędzne spleśniawco-zgniłki. Co roku jesienią zasuszam kolejną porcję lawendy, paprotek czy innych przedstawicieli doniczkowej flory za niewielkie pieniądze. Cały czas mam jednak silne przekonanie, że do leniwego życia trzeba mieć miejsce, gdzie o poranku można wyjść bosą stopą (i wliźć w wiadomo co, po czym wydać okrzyk "o żesz..."), zerwać świeże naręcze kwiatów do wazonu, koszyczek okolicznościowych owoców, po czym siąść z książką na fotelu, ze stopami w trawie i nie mieć nic więcej do zrobienia tego dnia. Oczywiście, do takiego ogrodu trzeba kogoś, kto będzie się nim zajmował, bo ja - jak wspomniałam - zasuszę, przeleję i zachwaszczę. Dlatego lubię cudze ogrody. Zwłaszcza jak mi pasują do spódnicy.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lipca 20, 2009
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tag:
trzcianka
- Skomentuj