Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Sucker Punch

Lubię, jak film zostawia mnie z jakimiś myślami. A przy wszystkich swoich wadach, Sucker Punch trochę zostawił. Fantastyczny wizualnie, przemyślany i zaprojektowany do najdrobniejszego szczegółu, postmodernistyczny, posklejany z teledyskowych epizodów w sposób godny Tarantino, z doskonale dobraną świetną muzyką i filmowany tak, że chciałabym połowę kadrów oprawioną i do powieszenia na ścianę. Ale. Nie lubię, kiedy nie umiem powiedzieć, po co - poza tym, że "patrzcie, potrafię" - jakiś film powstał. A tu tak niestety jest.

Kiedy umiera matka Babydoll, jej wściekły o zawartość testamentu ojczym (jak się łatwo domyślić, nic nie dostał) atakuje dziewczynę, ta się broni znalezionym pistoletem, w strzelaninie ginie młodsza siostra[1], ojczym zrzuca na Babydoll winę i zamyka w szpitalu dla psychicznie chorych. Za pomocą zgrabnej łapówki uzyskuje na dokumentach podpis pozwalający na wykonanie lobotomii, dzięki czemu otrzyma niesprawną roślinę, którą się będzie za pieniądze jej nieżyjącej już matki opiekował. Babydoll wchodzi w wymyślony świat, w którym ląduje w luksusowym więzeniu-burdelu, z którego - wraz z pozostałymi dziwkami-więźniarkami - chce uciec. Gromadzi artefakty - mapę, klucz, nóż i zapałki (i piąty, jeszcze nieznany), zyskuje sojuszników i jednocześnie tańczy, żeby odwrócić uwagę oprawców. Tańcząc, prowadzi walki, zagłębiając się w kolejne iluzje: walczy z japońskimi upiorami, w świecie steampunku z okresu I wojny światowej rozwala zombie-germańcówhitlerowców szybkostrzelną bronią, w zamku orków uzyskuje dające ogień kryształy i napada na pociąg z uzbrojoną bombą. I jak fascynujące było obserwowanie, jak przenika się świat urojony z rzeczywistym, wynurzanie się z kolejnych urojeń i wchodzenie w nowe, jak bardzo nieprzyjemne a jednocześnie pięknie nakręcone były niektóre sceny, tak pozostało to poczucie, że reżyser nie wie, co powiedzieć.

I chociaż sylwestrowo byłam nastawiona na film klasy #4morons, tak - chociaż oczywiście można pić pod każdego trupa, obśmiewać orki i każde machnięcie mieczem z jednoczesnym spojrzeniem spod jedwabistej rzęsy - jakoś się nie kwalifikuje do rozrywki prostej.

EDIT: [1] Oglądałam wersję niereżyserską i tak nie było do końca jasne, czy młodszą stuknął ojczym, czy dostała rykoszetem.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 1, 2012

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 1


Miała być jeszcze...

... recenzja #80, ale mi się nie chce, bo łupię w Gardens of Time, oglądam Sucker Punch i przygotowuję wizytówki w moo.com na lans (jest takie modne słowo: "projekt", ale ja się będę zwyczajnie lansować). I tak, o.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota grudnia 31, 2011

Link permanentny - Kategoria: Fotografia+ - Komentarzy: 5


Jak zostać królem

Zupełnie nie jest fajnie być następcą tronu, zwłaszcza jak się człowiek jąka, zacina podczas przemówień publicznych, jest dość nieśmiały, a do tego się czerwieni (a srogi ojciec nie dość, że doskonale sobie z wystąpieniami radzi, to jeszcze wiesza na synu psy). A film wcale nie opowiada baśniowej historii, która działa się dawno, dawno temu, tylko pokazuje epizod z życia księcia Jorku, a potem króla Jerzego VI, który panował w Wielkiej Brytanii od 1936 roku. Bertie dość się przejmuje, bo to jednak obciach, kiedy książę nie umie powiedzieć kilku słów do mikrofonu, ale żaden z logopedów i specjalistów od wymowy nie jest w stanie mu pomóc (nie działa nawet świetna metoda Demostenesa z kamieniami). Ma na szczęście upartą żonę (szerzej znaną potem jako królową-matkę), która znajduje ekscentrycznego acz niespełnionego aktora, nauczyciela wymowy Lionela Logue'a. Dużo kłótni, dużo trzaskania drzwiami, śpiewania, dużo przekleństw ("Bertie, a znasz słowo na "f"? Fff...furnicate!"), zakład o szylinga ("nie noszę ze sobą pieniędzy"), ale - spokojnie, wszystko można przeczytać w wikipedii - przynosi to efekt. I kiedy nagle brat Bertiego, Edward, zrzeka się korony, żeby ożenić się nie dość, że z Amerykanką, to jeszcze z dwukrotną rozwódką, świeżo koronowany król ma kogoś, kto jest po jego stronie i komu zależy, żeby umiał powiedzieć kilka zdań do poddanych.

Nie jest to komedia, wbrew zapowiedziom, ale kawałek niezłego filmu parahistoryczno-kostiumowego. Królowa Elżbieta II i księżniczka Małgorzata pojawiają się jako dziewczynki z loczkami i w podkolanówkach, świetna Helena Bonham-Carter w roli królowej-matki ("uważa mnie za grubą kuchtę!") i Colin Firth, wpadający w furię i czerwony na twarzy, ale jednak pełen godności.

PS Oczywiście polski tytuł jak zwykle od czapy, bo w filmie naprawdę nie chodzi o to, co doprowadziło Jerzego VI na tron, tylko o mozolne przygotowanie do przemówienia.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota grudnia 31, 2011

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 1


Bez tytułu: 2011-12-30

Jest ciemno. Wszystko jedno, czy 7 rano, 9 czy 13. Zapominam aparatu, mimo że idę na lancz na Kwiatową; nie szkodzi, bo i tak jest szaro. Najfajniejsze w tym jest, że jednak dzień się robi coraz dłuższy i już za jedyne 4 miesiące będzie normalniej.

Wypełzliśmy do Cafe Bebe. O jakości lokalu może mówić to, że młodzież nie chciała go opuścić i wyrażała czynny sprzeciw, mimo że w domu czekały balony ("proszę posłuchać, wkładam do balona trochę specjalnego żelu, żeby był dłużej trwały, nie jest toksyczny, ale jeśli pani chce wdychać hel, jak klientki przed chwilą, to nie będę żelu wkładać") i galaretka z truskawkami. Zagroda dla maluchów, sala dla starszych (kredki, tunel, samochodziki, pluszaki i piłki), dla rodziców kawa i ciasto (a porcja jak dla mamuta, więc). Na ścianach hipnotyzująca żaba, róż i biel, zupełnie inaczej niż dookoła. Bo dookoła mrocznie i gotycko, Strzelecka, Rybaki, ciemne bramy, ostre wieżyczki i wspomnienia po studenckich czasach, kiedy z wtedy jeszcze nie-TŻ, ale już coś na rzeczy było, wspinaliśmy się na pewien strych i w całkowitej ciemności słuchaliśmy "Disintegration" The Cure. Do rana.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek grudnia 30, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Moje miasto - Komentarzy: 4


Prezenty

Najpierw logistyka. Co komu by, co w poprzednich latach i przy innych okazjach, co się podobało, co nie, a może o czymś wspominał w rozmowie? A może zapytać i nie usłyszeć "a ja nie wiem". Trudny kawałek.

Potem polowanie. Gdzie znaleźć, niekoniecznie wypruwając dno z portfela. Ten etap lubię. Coś z odwiecznego instynktu łowcy, który wraca do jaskini z mamutem w garści.

Wreszcie pakowanie. Krew, pot i łzy. Papier się drze. Taśma klejąca okleja wszystko, tylko nie paczkę. Kokardka bynajmniej nie jest ładna, zgrabna i z równymi końcówkami.

A potem samo sedno. Nawet u dorosłych ten moment wyczekiwania, chociaż czasem zakończony słabo skrywaną myślą "co, znowu ciepłe skarpetki?".

A Wy, co kupiliście albo dostaliście fajnego?

(Notkę sponsoruje motto: Święta, święta i po świętach).

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek grudnia 29, 2011

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Komentarzy: 19


Toy Story 3

Uwielbiam rezolutnego Chudego (Woody'ego), który wprawdzie ma mniej różnych przycisków niż Buzz Aldrin Astral (i nie da się go zaprogramować na hiszpański), ale nigdy się nie poddaje. Andy, właściciel całego stada zabawek, nagle ma 17 lat, od dawna zabawkami się nie bawi[1], a do tego idzie do koledżu i mama każe mu się pozbyć wszystkiego, czego nie zabiera ze sobą. Chudy ląduje w skrzynce "Koledż", a reszta przyjaciół ma trafić na strych, ale przypadkiem zostaje wyrzucone na śmietnik. I tu zaczyna się wielka ucieczka zabawek - prawie że z czeluści śmieciarki do garażu, stamtąd trafiają do przedszkola, które okazuje się więzieniem, a ostatecznie z przetwórni śmieci. I nie jest pastelowo i łagodnie, chociaż zabawki są miękkie, czasem mają futerko i wydają zabawne dźwięki[2].

Lubię "Toy Story" za świetną obsadę - pana Bulwę, jamnika Długiego, niezbyt błyskotliwego dinozaura Rexa, za doskonałe animowanie czasem niezdarnych ruchów zabawek i za drugie dno[3], które sprawia, że ani ja, ani prawie 2,5-letni Maj nie mógł się oderwać od ekranu (a jest to rzadkość). I za happy end, bo historie o zabawkach muszą się dobrze kończyć.

[1] A wiecie, jakie to jest przykre, taka nie dotykana przez człowieka zabawka? Ja się wzruszyłam. Kilkukrotnie.

[2] Obsadzenie uderzającej w talerze małpki w roli dozorcy więzienia jest szatańskim pomysłem i od teraz nie chcę już nigdy takiej małpki, choćby się nie wiem jak ładnie uśmiechała.

Również językowe, polski dubbing bardzo przyzwoity.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa grudnia 28, 2011

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 6


Tina Grube - Mężczyźni są jak czekolada

[Obiecałam sobie, że wykończę pozaczynane przypadkowo książki, aczkolwiek nie jestem do końca przekonana, że było warto].

Recenzja w merlinie twierdzi, że lepsza, śmieszniejsza i bardziej feministyczna niż Bridget Jones, że kobieta sukcesu, współczesna wyzwolona Niemka itp. Tymczasem w środku: szczytem marzeń Lindy Lano jest zachwyt na twarzy jej kolegów z pracy i klientów, kiedy idzie i kręci odzianym w obcisłe spodnie tyłeczkiem. Sukces zawodowy polega na tym, że się zamyśliła i z głupia frant rzuciła coś, co okazało się trafiać w gust klienta. Idealna impreza to klub, w którym siedzi z koleżankami, a panowie stawiają im drinki (a potem wszyscy się upijają do nieprzytomności). W ramach zabawy wysyła zgłoszenie na rejs na Karaiby z bogatym mężczyzną, daje się zaprosić do ekskluzywnej restauracji, a potem do domu bogacza, po czym daje mu w twarz, jak pan chce wyegzekwować to, za co - wydawało mu się - przez kilka spotkań płacił. Płacze na ślubie siostry. Od niechcenia robi w pracy dwie kampanie, ale bez angażowania się. Chodzi na siłownię. Opiekuje się kotem znajomego, a ten jej trochę dewastuje mieszkanie (kot, nie znajomy). I myśli o mężczyźnie. Więc albo czytałam inną książkę, albo coś się nie skleja. A, i nie jest śmieszne. No chyba że ta scena, jak przyjeżdża do firmy klienta i każą jej (w mini) wejść na stół, żeby zmieniać slajdy na prezentacji, bo nie ma pilota, jest śmieszna. Ale nie jest.

(O fabule nie ma co wspominać - Linda pracuje w agencji reklamowej, spotyka niesympatycznego na pierwszy rzut oka klienta, robi dla niego kampanię, zakochuje się, klient przychodzi z kobietą o tym samym nazwisku, Linda załamuje się, że to żona, obżera się przed TV z romantyczną komedią, uff, to siostra, a nie żona, idą do łóżka, co teraz, kolejne załamanie, kwiaty i happy end).

Mogę oddać.

PS Linda kompulsywnie wydaje, więc na koncie ma tylko debet, a do tego nie umie dojechać z pracy na lotnisko i żeby nie wypaść na idiotkę przed klientem, jeździ pół niedzieli, żeby się nauczyć trasy. Dodatkowo wsiada z koleżankami do pociągu w inną stronę, bo akurat zajechał na peron. Więc recenzowana "niezależność, pomysłowość i intelekt" to nie wiem, gdzie jest. Ale nie u Tiny Grube.

#79

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 25, 2011

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2011, beletrystyka, panie - Komentarzy: 5


Imprint

Nieustająco zazdroszczę ludziom, którzy mają proste recepty na wszystko. Zawsze robię tak, nigdy tak, doskonale wychodzi, wszystkim polecam. Zazdroszczę, bo ja błądzę. Nie mam recept, nie mam planów (a na twarde iryski jestem za nerwowa), wpadam w pułapki własnych oczekiwań, nawet jeśli jestem pełna nadziei, efekt niekoniecznie jest zgodny z naturalnym. W piekarniku brownie według Nigelli[1], chociaż obiecałam sobie, że nie będę piekła. Zawsze sobie obiecuję, że łóżko, książka, leniwe machanie palcem u nogi. A jednak. Mam jakiś przedziwny imprint, zaszyty głęboko w podświadomości, że zaczaruję kolejny rok zapakowanymi w kolorowy papier prezentami. Że choinką i lukrowaniem ciasteczek zapewnię sobie zdrowie i dobrobyt. Że dobrze wykonane według szczegółowej listy zakupy pozwolą na osiągnięcie zen. I mimo że nie wchodzę w rzekę zwaną tradycją, nie ulegam złudzeniu, że 12 potraw rozwiąże kwestię głodu na świecie, a sianko pod obrusem dostarczy powodzenia, sama nie umiem znaleźć przyczyny.

Człowiek potrzebuje rytuału przejścia? Świętowania, że dzień robi się coraz dłuższy? Znajdowania sensu życia w uśmiechu dziecka, dostającego pierwszy świadomy gwiazdkowy prezent? Wigilijnego seansu "Toy story 3"? Chyba tak. Czego i Państwu życzę.

[1] Dla tych, co na diecie: 2 kostki masła, 500 g białego cukru, 4 gorzkie czekolady, 6 dużych jajek (i coś tam jeszcze). To moja definicja "death by chocolate".

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota grudnia 24, 2011

Link permanentny - Kategoria: Maja - Komentarzy: 3


Ryszard Ćwirlej - Mocne uderzenie

1988, Jarocin. Państwo pozwala młodzieży na wentyl bezpieczeństwa w postaci festiwalu "darcia papy", ale oczywiście pod czujnym okiem. Szkoła w Szczytnie wysyła ekipę młodych chłopaków na okoliczność, mają wtopić się[1] w tłum i udawać żądną punkowej muzyki młodzież. Kapral Mariusz Błaszkowski okazuje się być więc właściwym człowiekiem we właściwym czasie i na właściwym miejscu, bo nagle trafia na zbrodnię. W namiocie zostaje znaleziona martwa dziewczyna z głową rozbitą młotkiem i tylko dzięki tupetowi Błaszkowskiego udaje się miejsce ochronić przed dziwnie zachowującymi się esbekami, którzy chcą szybko sprawę zatuszować. Tymczasem w Poznaniu jeden z pracowników starego kumpla Mirka Brodziaka, Grubego Rycha, zostaje napadnięty i okradziony z dziennego utargu waluty uzbieranej od cinkciarzy. Gruby Rychu nie próżnuje, bierze sprawę we własne ręce, do potencjalnego złodzieja wysyła swojego goryla, niestety w efekcie na śmietniku jednej z menelskich kamienic w centrum zostaje znaleziony kolejny trup z dziurą po młotku w głowie.

Teofil Olkiewicz, były funkcjonariusz SB, oddelegowany na stałe do milicji, znawca poznańskich piwiarni, chciałby tylko się spokojnie napić wódki (i żeby żona nie goniła go na działkę do pracy). A tu wloką go do Jarocina, gdzie w śmierdzącej knajpianej toalecie trafia na hippisa, który chce młotkiem stuknąć narkomana, a potem opierdzielają, bo hippisa wypuścił, tylko młotek mu zabrał. Co gorsze, zamiast wracać ze zwłokami dziewczyny, robią na miejscu śledztwo i każą mu na pełnym dziwaków polu szukać narkomana. Nic dziwnego, że kiedy pojawia się kapitan Galaś z SB i nagle zaczyna od Teosia wymagać zapomnianego już obowiązku raportowania, Olkiewicz się irytuje i leje go w pysk, co ma potem spore konsekwencje i dla śledztwa i dla Olkiewicza.

To historia o narastającym podziale i w społeczeństwie, które nie boi się powiedzieć, że nie szanuje milicji (a poderwane przez Błaszkowskiego i Zawadę na Półwiejskiej "mele", kiedy dowiadują się o tym, że chłopcy mają legitymacje, wychodzą bez zastanowienia), i w samych służbach. Tu podział jest na tych "dobrych", którzy prowadzą zgodne z prawem śledztwa, szanują podejrzanych i przesłuchiwanych, może i mają wady, może i czasem wchodzą w szarą strefę, ale jednak pozostają w świetle ideałów i zapisów prawa, i na tych bardzo złych, którzy nie zawahają się zatrudnić ćpuna, żeby zabił kogoś znanego, a do przesłuchań podchodzą z pałką.

Trochę historii jarocińskiego festiwalu, szczegółowa mapa poznańskich piwiarni i malowniczych okolic ulicy Rybaki, przegląd asortymentu na poznańskich rynkach, rzut oka w biznes dolarowy i samochody sprowadzane z Niemiec. I soczysta, poznańska gwara - wszystko, za co lubię Ćwirleja.

Ładną recenzję znalazłam tutaj.

[1] Co jest trochę trudne, bo wszyscy zostali wyekwipowani w takie same namioty, plecaki i śpiwory z logo MSW.

Milicjanci z Poznania:

#78

Napisane przez Zuzanka w dniu środa grudnia 21, 2011

Link permanentny - Tagi: 2011, prl, panowie, kryminal - Kategorie: Czytam, Moje miasto - Komentarzy: 1


Italian Job

Jestem wielbicielką gry "Incredible Machines", gdzie z klocków układa się absurdalnie do siebie nie pasujące rzeczy, a na końcu - czasem po wielu próbach - kula dociera tam, gdzie miała dotrzeć. Tak samo uwielbiam filmy o skokach. Nie ważne, co jest kradzione (czy odzyskiwane), ważne tylko, jak ładnie układają się klocki intrygi, jak poszczególne elementy skoku układają się w całość (a jeśli jeszcze do tego gdzieś w środku jest twist, to już cała jestem szczęśliwa).

Ekipa (spec od wybuchów, drugi od szybkiej jazdy, trzeci od komputerów i czwarty - mózg całej operacji) prowadzona przez starego i doświadczonego kasiarza (Donalda Sutherlanda) dokonuje brawurowego - i teoretycznie ostatniego w karierze - skoku w Wenecji i kradnie kasę pancerną z 35. milionami dolarów w sztabkach złota. Ale nie wszystko idzie dobrze, więc muszą uszykować się na jeszcze jeden skok, żeby swoje złoto odebrać. Dołącza do nich córka kasiarza (śliczna jak cukiereczek Charlize Theron), która - jak tatuś - zna się na sejfach.

Dużo pościgów kolorowymi Mini Cooperami, głównie ze Stathamem w roli głównej, zgrabnie zaplanowana akcja, trochę niezbędnego technicznego żargonu i sprytnego klikania po klawiaturze, sporo żartów popkulturowych (w jednej ze scen pojawia się człowiek w kostiumie Spidermana, a spec od komputerów twierdzi, że to on wynalazł Napstera), ruska mafia i bardzo gruby Azjata. Uprzedzając komentarze, film powstał na bazie brytyjskiej komedii z lat 60. o tym samym tytule i zarysie historii, ale został nakręcony z innym scenariuszem. Oryginał i tak warto obejrzeć, bo jest uroczy.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek grudnia 19, 2011

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 9