Z pointą
Jak się oddaje samochód do wypożyczalni, to warto sprawdzić za siedzeniem, zwłaszcza kierowcy. Można tam znaleźć na przykład portfel. Kurtyna.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Jak się oddaje samochód do wypożyczalni, to warto sprawdzić za siedzeniem, zwłaszcza kierowcy. Można tam znaleźć na przykład portfel. Kurtyna.
[19/23.08.2013]
Do Castro Marim, średniowiecznego zamku na wzgórzu, poczyniliśmy dwie próby. Jedną nieudaną, bo upał był taki, że nie tylko młodzież odmówiła wskrobania się na samą górę oraz drugą, również - haha - nieudaną, albowiem w zamku odbywał się jarmark średniowieczny. Okazało się, że jarmark odbywał się po godzinie 18, a w ciągu dnia zamek był zamknięty. Gustownie odziani w stroje z epoki odwiedzający tajniaczyli się po kawiarniach ze swoimi smartfonami, co nie jest specjalnie dziwne, bo było gorąco. Miasteczko pod zamkiem było należycie urocze, więc też taki mały sukcesik. I były wielbłądy w zagrodzie, ale niechętne do kontaktu. Chyba im było gorąco. Niestety, skutkiem ubocznym jarmarku były okryte brezentem stragany na wszystkich uliczkach, co nieco ograniczało widoki.
PS G.N.R. to nie Guns'N'Roses, tylko Gwardia Narodowa. Tam się zgłasza kradzież/zagubienie dokumentów i płaci 13 euro za stronę wydruku. GALERIA ZDJĘĆ Castro Marim tu.
Tavira z kolei również ma zameczek nad miasteczkiem, tyle że mniejszy. Obok gustownego zameczku ogród, sądząc po gościach - miejsce ślubów (to tam gratulowałam druhnie, a Maj lansował się na schodach w pozach niedbałych). Poza tym marina, deptak, stare centrum handlowe z suwenirami i restauracje. W restauracji na wejściu zwykle dostaje się czekadełka, często to malutkie foremki z pastą z sardynek, pieczywo, masło, takie tam. Pasta smakuje jak paprykarz szczeciński, tylko bez rob^Wryżu. Bardzo miłe, wprawdzie doliczają do rachunku, ale to groszowa sprawa.
Czego mi zabrakło tym razem? Czasu na spokojną wędrówkę po miasteczkach (Lagos, Silves, Sagres czy innej Albufeirze), handlu lokalnego (wiem, nie w miejscowościach typowo letniskowych), winnic z degustacją i odrobinę niższych temperatur. I zamków (bo o samej Lizbonie i Sintrze opodal wspominałam już).
Gdzieś między Vilamourą a Albufeirą.
O Lizbonie marzyłam od lat. Kolekcjonuję zdjęcia wąskich uliczek, równie liczny zbiór mam chyba tylko z okolicznej Sintry. Miałam mieć plany na Lizbonę, angażujące apartamencik z kuchnią, szczegółową mapę restauracji i ryneczków, pierwszego dnia bukiet kwiatów i bilety na tramwaj skośną uliczką, te sprawy. Ale tak miało być później, nie teraz. Później, bo chciałam Lizboną podzielić się z Mają, starszą, cierpliwszą i bardziej przyciąganą przez detal w architekturze i twórcze zastosowanie geometrii w mieście.
Dygresja więc, zanim przejdę do tego, że jednak znalazłam się w Lizbonie (wymawianej przez lokalnych "liż-boła", co przez pierwsze kilka dni bawiło mnie nawet). Jak wiadomo, jestem w stanie zgubić wszystko, aczkolwiek chlubię się, że zwykle gubię coś raz, potem pilnuję (albo już nie mam). Wczoraj pojechałam na kraniec świata (o tym niebawem) z aparatem bez karty pamięci, co słabo rokowało w kwestii zdjęć; szczęśliwie na drodze wtem stanął mi chiński supermarket z japońską kartą SD. Saved the day. Po czym okazało się, że TŻ wygrał w kategorii "a gdzie ja to miałem", albowiem okazało się, że nie ma portfela. Portfela, dodam, zawierającego prawo jazdy, karty kredytowe oraz, haha, komplet dokumentów rodziny K., w tym nieletniej. Po kilkunastu gorączkowych wyszukiwaniach w google'u pt. "skradziono dokumenty, co robić, jak żyć" oraz gorącej linii z miłą panią rezydent (pozdrawiam, dziewczyna się przejmuje pracą!) okazało się, że żeby wrócić do macierzy, musimy udać się najpierw do Gwardii Narodowej w celu spisania protokołu[1], a potem do Lizbony w celu pani konsul[2], która jako jedyna w Portugalii ma moc generowania nowych dokumentów[3] dla Polaków w podróży. Jeśli czytaliście uważnie, to zapewne zapamiętaliście, że w portfelu TŻ-a było jego prawo jazdy, więc pewnym zaskoczeniem dla mnie było, kto wsiada za kierownicę wypożyczonego diesla i pomyka chyżo autostradą 600+ km tam i z powrotem.
Tak, to ja.
Wnioski dla mnie są następujące: nie lubię diesli, nie lubię renaultów megane, w życiu nie pojadę do Lizbony samochodem, chyba że z prywatnym kierowcą, odstawianym razem z samochodem na parking i że takie liź-nięcie Liz-bony to jak pokazać dziecku czekoladę i zabrać. I chcę do Lizbony, bo mam jedno szmatławe zdjęcie spod ambasady. I przerażające zdjęcie w paszporcie, albowiem pragnę uspokoić, że mam już jak wrócić. TŻ wygląda jak mafiozo ze wschodniego kartelu, tylko Maj trzyma poziom estetyczny.
Poproszę już bez przygód.
[1] Biurokracja w Gwardii Narodowej #wtf. Nawet biorąc poprawkę na nasze rodzinne personalia.
[2] Konsul honorowy emitujący się bliżej, bo w Albufeirze, nie ma mocy. Serio, płacimy[4] (ja, Ty, pan, społeczeństwo) komuś za to, że organizuje koncerty Anny Marii Jopek przy plaży oraz gości pisarzy na raucie? A głupiego paszportu nie machnie człowiekowi w potrzebie?
[3] Dziś dowiedziałam się, że przetwarza mnie system Cewiup. Oraz jakby co, to wójt mojej gminy potwierdzi moją tożsamość. Dziękuję, panie wójcie/pani wójt.
EDIT [4] No dobrze, nie płacimy, doczytałam, czemu jest honorowy. Ale paszport mógłby.
[20.08.2013]
Wysunięty najbardziej na południowy zachód punkt Europy, koniec świata przed okresem wypraw na daleki zachód, kiedy jeszcze panowało złudne przekonanie, że się dopłynie do Indii, jeśli się będzie odpowiednio długo płynąć. Must have. Pojechałam głównie dla latarni, aczkolwiek ostatecznie wylądowaliśmy - poniekąd celowo - na zachód słońca, kiedy latarnia była już zamknięta do zwiedzania. Wzdłuż drogi na koniec półwyspu, po obu stronach stały sznury samochodów, z których - wiem, że lemingi nie skaczą, ale nic nie poradzę na to, że skojarzenia mam wdrukowane - do krawędzi klifów wychodziły kolejne osoby. Wyznam, że brzegi powinny mieć barierki, albowiem jestem nieco strachliwa i jak zerknęłam w dół, stojąc całkiem daleko od krawędzi, to jednak w środku coś mi podskoczyło.
Miało dramatycznie wiać, konieczne bluzy; na miejscu okazało się, że owszem, z codziennych 35 stopni temperatura zjechała do 24, ale najmniejszego podmuchu. Tylko światła fleszy, szum fal, mewy i latarnia błyskająca oczkiem. Pewnie rzecz do jednorazowego zobaczenia, ale taka z gatunku, że zostaje w człowieku. Dodatkowo bardzo wzrusza mnie, że mogę zabrać córkę w takie miejsce i nie będzie to dla niej kolejny punkt na mapie. Owszem, największa frajda była z tego, że pełnia księżyca, że jedziemy po całkiem ciemku i że potem były frytki, ale i tak. Wzrusza mnie to bardzo, bo cudownie mieć w sobie taką łatwość, że bierze się świat jak garść piasku na plaży. Cały jest Twój ten świat, żuczku.
Wprawdzie na mapie pojawiła mi się informacja o ostatnim miejscu z kiełbasą przed drogą do Ameryki, ale zjedliśmy w pobliskim Sagres. Nie można opuścić restauracji, która reklamuje się jako Best Burger Ever [2021 - restauracja zamknięta]. Może nie były najlepsze, ale całkiem dobre.
Więcej o półwyspie, a tu GALERIA ZDJĘĆ.
Ponieważ pakuję się zawsze z planem, dokładnie i przez kilka dni, tym razem udało mi się nie wziąć góry od kostiumu kąpielowego. Mojej. Dół mam. Na szczęście mam też kostium jednoelementowy (tutaj trudno nie dopakować stanika).
Bardziej problematyczne okazało się założenie, że mleko modyfikowane dla młodzieży da się kupić w każdym sklepie na rogu. Dziecko me odmawia mleka klasycznego, takiego pochodzącego od krowy, a nie z fabryki. TŻ wymyślił nawet chytry plan, że od września przestawiamy zstępną na szklankę białego w formie klasycznej, ale nie wróżę sukcesu, albowiem. Portugalia turystyczna, bogato wyposażona w restauracje, bary i lodziarnie, ma mało sklepów, a już zwłaszcza ma mało sklepów z szerszym asortymentem. Bez trudu zlokalizowaliśmy Intermarche, niestety poza słoiczkami z jabłkami, co do których mam podejrzenia, że pochodzą z Polski, znaleźliśmy gotowe mleko w tetrapakach. Modyfikowane, owszem, ale budzące u Mai delikatnie mówiąc niechęć. W proszku było jedynie mleko zwykle, efekt podobny. Wypożyczyliśmy samochód (nie tylko, że po mleko) i pojechaliśmy zwiedzać okoliczne wsie. Lidl - są moje ulubione pieluchy, mleka nie ma (jest za to holenderska gouda). Long story short, mleko modyfikowane można kupić za srogą cenę w aptece. Bebilon dodatkowo w każdym kraju nazywa się inaczej - w Irlandii chyba Aptamil, a w Hiszpanii - Almirón. Kryzys zażegnany, a ja wyjadam zwykłe mleko w granulkach na sucho, bo lubię.
Poza tym jak to na wakacjach - piasek w pościeli, lepię się od kremu z filtrem 50 (Mai jest brązowy jak foczka mimo grubej warstwy smarowidła), ocean, błękitne niebo, mewy i szyszki pinii zdradziecko trzeszczące wysoko nad głową, jak się leży w hamaku. Opracowaliśmy system nagradzania restauracji - kiedy przychodzimy ponownie, rozpoznawani ze względu na najmłodszą, która z wdziękiem mówi "Obligade! Jol łelkam!", obsługa się profesjonalnie cieszy i wszyscy mamy udział w zyskach.
Vila Real de Santo António * Ayamonte * Isla Cristina
[19.08.2013]
Nieustająco bawi mnie, jak bardzo Portugalczycy (i Hiszpanie) podkreślają, że to, co mają, jest prawdziwe. A to Vila Real, a to Basilica Real. Może dlatego, że mają jakieś sztuczne?
Bardzo lubię miasteczka z mariną. Nieduże, z uporządkowaną starówką (przewodniki zeznały, że to miasteczko odbudowane pokazowo po trzęsieniu ziemi w XVIII w., żeby pokazać graniczącej z nim Hiszpanii, że można), biało-błękitne. W wodzie w porcie wesoło baraszkują ryby, w sklepach niestety lokalna wersja plażowego deptaka.
[19.09.2013]
Podstawową różnicą między Portugalią a Hiszpanią jest to, że się mówi gracias zamiast obrigade oraz że w Hiszpanii nikt nie próbuje mówić po angielsku (chyba poza panią w aptece, pozdrawiam). Wzruszyła mnie też troska o sprawiedliwość społeczną, albowiem w godzinach 14-16 były nieczynne sklepy, a 16-18 - restauracje. Ayamonte zachwalane było jako miejsce na zakupy obuwia (shoe shopping!), ale wyznam, że z niespecjalnie chętnym Majem wolę przechodzić przez zakupy internetowe niż naziemne. Poza tym - marina, kafelki, palmy, doskonała lodowato zimna miętowa herbata i słabo stosowane tosty w jednej z przypadkowych kawiarenek.
Przez Isla Christina w zasadzie przejechaliśmy, albowiem nie było gdzie zaparkować, a najmłodszy uczestnik odmawiał spaceru w upale. Ładne, białe miasteczko, piękny port i popołudniowy upał.
Nieustająco mnie cieszy, jak łatwo jest przejechać z kraju do kraju. Bez granic, kontroli, czasem nawet bez zmiany waluty. Tu akurat zmieniał się czas (Hiszpania - jak u nas, Portugalia - godzina do tyłu; co zapewne wyjaśnia ten jet-lag, jaki miałam w sobotę po powrocie), ale poza tym te same czerwone skały, drzewa i mewy. I ta sama zatoka na horyzoncie.
Jasno, biało, oślepiająco. Od oceanu bryza, ale oszałamiający skwar. Drzewa, które roboczo nazywam baobabami, chociaż pewnie to zupełnie co innego.
Wszystko jest dobrze do wieczora, kiedy pada pytanie "A teraz wracamy już do domu?". Córka ma ten sam gen, co my oboje z TŻ, chociaż umiemy sobie wmówić, że i poza domem jest komfortowo. Ona jeszcze nie.
A sopa de peixe to nie jest zupa z groszku, tylko rybna. Ale i tak była dobra.
[Aktywność zastępcza.]
Cała rodzina Romanowych wyjeżdża do Miami, tak bez problemu - Katia dostaje pracę w klinice, reszta rodziny (Sierioża i Julia) w agencji reklamowej, Kiriusza będzie się uczył w amerykańskiej szkole (o jakże niskim poziomie w porównaniu z moskiewską). Nic to, lecą trzy psy i kot (jednym samolotem!), a żaba - której nie wolno opuścić Mateczki Rassii - jedzie przemycana w kieszeni najmłodszego. Na tę okoliczność Lampa, która jednak wizy nie dostała, bo jest bezrobotna, ląduje jako opiekunka domu znanego pisarza kryminałów, Konrada Razumowa. W domu wyfiokowana któraś z kolei żona, Lena, jej 4-letni syn i 13-letnia Liza (z poprzedniego związku Razumowa), nastolatka, która nie jest w stanie zagotować wody oraz rozpuszczona służba - kucharka kradnie, a pokojówka niedwuznacznie się pręży przed autorem w odzieży frywolnej. Lampa wprowadza porządki, tyle że chwilę, bo któregoś wieczora podczas zabawy z synem Razumow pada martwy. Okazuje się, że jeden z pistoletów, którymi się bawił z 4-latkiem, nie był atrapą. Lena wysyła dziecko z nianią na Cypr, po czym zostaje aresztowana, bo pistolet jest zarejestrowany na jednego z jej kochanków. Eulampia zostaje z domem i córką zmarłego oraz - jak się łatwo domyślić - śledztwem, ponieważ okazuje się, że morderstwo odbyło się dokładnie według ostatniej, nieopublikowanej powieści autora. Ponieważ w poprzednich opisywał pikantne historie ze swojego otoczenia, tak może być i tym razem. Lampa zaczyna śledzić potencjalnego mordercę, człowieka pozbawionego zasad, doprowadzającego kochające go kobiety do ruiny, tyle że... nieżyjącego. Czy rzeczywiście umarł w pożarze w więzieniu - do wyjaśnienia tego potrzeba wycieczek pod Moskwę, uczynnego sąsiada oraz dużo uporu, bo tym razem znajomy milicjant jest na urlopie w Dubaju, a pozostali na komendzie odsuwają Lampę od śledztwa.
Elementami rozrywkowymi są: edukacja 13-latki, która nie umie zapalić gazu i zagotować wody, ale przynajmniej jest chętna i angażuje się w gospodarstwo domowe (nawet kosztem tego, że usiłuje wykonać sodę gaszoną za pomocą zapalania i moczenia), próba nauczenia młodego mafiozo porozumiewania się elegancką mową zamiast grypsery oraz wychowywanie w domu kociaka, kupionego pod giełdą zwierząt (poruszony problem nielegalnych hodowli z 12 miotami w ciągu roku) i szczeniaka (który potencjalnie jest mastiffem, porzuconym w zaspie).
Inne tej autorki tu.
#62