Wymyśliłam sobie objazdówkę. Głównie chodziło o to, żeby zapytać w Starczanowie, czy aby nikt nie znalazł Majowego parasola, zostawionego tydzień temu. Najpierw Owińska, gdzie w Parku Orientacji nic się nie zmieniło, dalej jest niesamowicie, sprzęty do wyszalenia młodzieży dobrze utrzymane, dodatkowo odkryliśmy mikro kurnik oraz zagródkę z kolorowymi i chętnymi na kontakt królikami (najpiękniejszy był biszkoptowy z różowymi wnętrzami uszek!). I jeszcze niespodziewanie wpadliśmy na C. z chłopakami na A., bo w Poznaniu mamy do siebie za blisko i nie możemy się spotkać.
W Starczanowie parasol się odnalazł. Za to dla odmiany w Wełnie nie trafiłam na ruiny pałacu, chociaż może i dobrze, bo skoro był do kupienia za niespełna 500 tysięcy, to może bym chciała mieć (jak już wygram w Lotto)?
W pobliskim Jaraczu wjechaliśmy rzutem na taśmę tuż przed 16 do Muzeum Młynarstwa. Można obejrzeć modele wiatraków (już wiem, czym się różni koźlak od wieżowego), pokręcić wiatrakowym skrzydłem i wejść do wnętrza wiatraka. Miłe miejsce na niedługi spacer, jest dodatkowo plac zabaw. Majutowi udało się dotknąć interaktywnej zabawki dokładnie w tym momencie, kiedy w restauracji pod muzeum włączył się alarm przeciwpożarowy i mimo braku związku pojawiła się taka pewna niepewność.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 27, 2015
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
polska, owińska, jaracz, starczanowo
- Komentarzy: 2
Motto PRL-u: smutny jak bar mleczny w Częstochowie.
Zaskakująco, najważniejszy dowód w śledztwie uzyskano, ponieważ pani Boleckiej, pracownicy pralni, zsunęła się pończocha i musiała wejść w przypadkową bramę, żeby poprawić garderobę. Dlatego mogła zaobserwować, że ktoś podchodzi do mężczyzny wysiadającego właśnie z samochodu i tłucze go czymś ciężkim w głowę. Denat nie przeżył, a przestępca wpadł, bo nie wyrzucił dżinsów z charakterystyczną plamą na nogawce, co zauważyła spostrzegawcza dama.
Denat, inżynier budownictwa, miał wielu wrogów - i w pracy, bo był skrupulatny i ostry, i w domu, bo żonie z Targówka nie chciał dać rozwodu, a wedle ówczesnego prawa sama (jako strona niewierna) nie mogła o taki wystąpić. Rodzice denata potwierdzili, że syn uparty jak osioł i nawet lanie paskiem nie pomagało, jak się uparł.
Spiritus movens śledztwa to nieco roztargniony podporucznik Antoni Szymanek, wiecznie się spóźniający, jeśli żona nie pilnuje rozkładu dnia oraz kochliwy porucznik Andrzej Ciesielski. Od razu zaiskrzyło, kiedy zobaczył piękną wdowę:
Za chwilę w drzwiach stanęła wysoka kobieta. Rude włosy, duże zielone oczy, rysy twarzy jakby żywcem skopiowane z jakiejś kamei renesansowego malarza. Figura i nogi bez zarzutu. Nikt, kto opisywał oficerom milicji Irenę Stojanowską jako piękność, nie skłamał ani nie przesadził nawet na jotę.
Z kolei z inspektorką kontroli od razu chciał iść na wódkę, chociaż została zlustrowana bardziej ostro:
Po chwili w drzwiach stanęła przystojna blondynka, włosy krótko obcięte według ostatniej mody, jasnoniebieskie dżinsy i taki sam sweter z mohairu. Dziewczyna była ciut, ciut przytęga. „Przydałoby się - pomyślał porucznik - zrzucić z pięć kilogramów.”
(sama o tym wiedziała, dlatego odmówiła wspólnego picia wódki z porucznikiem Ciesielskim).
Finansowo milicja wypada gorzej od kleru:
Mój Boże - zauważył podporucznik - gdyby mnie ojciec posłał do seminarium duchownego, nie martwiłbym się dzisiaj, skąd wziąć trzy tysiące pięćset złotych na nowe dżinsy. Takie, jakie wczoraj widziałem na Bazarze Różyckiego.
W tle pojawia się wątek małżeństwa z rozsądku - młoda dziewczyna dysponująca tylko urodą jako kapitałem wychodzi za mąż za znacznie starszego mężczyznę, tylko żeby wyrwać się z dotychczasowego środowiska (Targówek, święte się tu nie rodzą, brat i ojciec z przeszłością kryminalną, a matka z sugerowaną konduitą). Pozytywistycznie - udaje się jej, mąż - wprawdzie niekochany - kształtuje z niej damę, dzięki czemu może jak równa myśleć o związku z wykształconym porucznikiem.
Się pali: sporty, zefiry (i po raz kolejny milicjant zwierza się, że trzy razy próbował rzucić, ale bez efektu), zagraniczne morrisy.
Się pije: ciepłą coca-colę w milicyjnej kantynie i wódkę, nawet w czasie pracy.
Się nosi: modny mężczyzna powinien mieć garnitur w najmodniejszym brązowym kolorze, wiśniowe lub ciemnozielony kawat oraz skarpetki w kolorze krawata.
Się załatwia: książki (zapisy w księgarni), cement (zwłaszcza budowniczowie szklarni) i sproszkowany kwarc (wytwórcy kosmetyków). Żadnej z tych rzeczy mimo dużego popytu nie można było kupić na wolnym rynku, bo się go nie sprzedaje - niesamowity paradoks gospodarki uspołecznionej. Kraść też nie było prosto, bo nawet jeśli udało się odsypać cementu z kilkunastu ton na wywrotce, to i tak nie było worków, żeby przesypać.
Inne tego autora tu.
#59
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek czerwca 26, 2015
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2015, panowie, kryminal
- Skomentuj
Wychowałam się na rogu Bukowej, w innym mieście wprawdzie, na Bukowej chodziłam do przedszkola. Stare, dwupiętrowe bloki z lat 50., z wąskimi, ciemnymi schodami, z lamperią obmalowaną farbą olejną. Otoczone krzakami trawniki i mikre ogródki, społecznie obrabiane zwykle przez "tych z parteru". Zrujnowane ławki, na których spędzało się letnie wieczory, kręcąc się dookoła starszych, którzy pewnie rozmawiali, acz nie pamiętam o czym (kolejki? co na obiad? polityka? proces zabójców Popiełuszki relacjonowany w radio?), pewnie raczej milczeli razem. Zardzewiałe drabinki i skrzecząca, pokrzywiona huśtawka obok wiecznie brudnej piaskownicy. Śni mi się czasem ciemna, klaustrofobiczna klatka schodowa w bloku obok, który - jako pierwszy od ulicy - miał z boku oficyny. We śnie zawsze jestem młoda, młoda, ale już dorosła. I uciekam, chociaż ciężko uciec, jeśli jest jedno wyjście.
Czemu przypomniała mi się ta Bukowa z innego miasta? W taką samą Bukową weszłam dzisiaj na poznańskim Dębcu, kilka kroków od przyszłej szkoły Mai, kilkaset metrów od naszego przyszłego domu. Zaraz za rogiem. Bukową wilgotną od deszczu, pełną starszych ludzi na małym ryneczku; na straganach owoce, warzywa, punkt dorabiania kluczy. I wszystko pachnie lipą, wzmocnioną przez deszcz. Nawet kolory jak z późnego PRL-u - zgaszona zieleń, brąz, szarość. Świat nieotagowany na google maps.
Mam dziś poczucie, że zatoczyłam spore koło. A wszystko pewnie dlatego, ze zmarzłam. 24 czerwca, 12 stopni celsjusza.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa czerwca 24, 2015
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto -
Tag:
debiec
- Komentarzy: 5
Wyobraź sobie Berlin, podzielony na dwa, ale bez namacalnego Muru. Mur powstał w głowie ludzi, mieszkających w podzielonym mieście, a w zasadzie windukowany przez strach. Strach, bo zachowania pilnuje "Przekroczeniówka", która internacjonalnie ingeruje szybko i sprawnie w każdą próbę przejścia między miastami. Jeśli mieszkasz w Besźel, widzisz tylko ludzi i budynki, które są w Besźel, nawet jeśli ulica na zmianę jest zabudowana budynkami mieszczącymi się w Ul Qomie. Jeśli jesteś Ulqomiańczykiem, nie widzisz nawet kątem oka ludzi z Besźel, idących "przeplotową" ulicą, nie słyszysz ich rozmów, nie zwracasz uwagi na samochody jadące wspólną ulicą (o tyle, żeby pod nie nie wpadać). Jeśli chcesz odwiedzić sąsiednie miasto, musisz przejść przez specjalne szkolenie, wymazujące dotychczasowe nawyki - należy nauczyć się patrzenia na miasto od nowa, unikając zwracania uwagi na "swoich", "swoje" ulice i budynki. Potem z wizą przechodzisz przez Halę Łącznikową i już jesteś po drugiej stronie, mimo że wszedłeś i wyszedłeś w tym samym mieście. Bez względu na to, co się w książce dzieje, to właśnie miasta są bohaterami, a nie dość anonimowi ludzie.
Na tym tle rozgrywa się akcja - po stronie Besźiel zostają znalezione zwłoki młodej kobiety. Prowadzący śledztwo odkrywa, że została zamordowana po tej "drugiej" stronie, w Ul Qomie. Władze odmawiają włączenia w sprawę "Przekroczeniówki", twierdząc, że jeśli zwłoki zostały przewiezione, to legalnie. Detektyw besźańskiej policji udaje się na "drugą" stronę, gdzie usiłuje wytropić zbrodniarza, współpracując z lokalną militsyą. Na to wszystko nakłada się tajemnica przestrzeni "pomiędzy", mitycznego miasta Orciny, które zajmuje przestrzeń między i tak już nachodzącymi na siebie Besźiel i Ul Qomą.
Co mnie zachwyciło, to język i kreacja świata. Rzecz dzieje się postmodernistycznie tu i teraz, gdzieś na Bałkanach. Są amerykańskie korporacje, korzystające z rozdzielenia niegdyś jednego kraju; walka biznesowa korzysta z faktu nakładania embarga przez jedną czy drugą stronę. Jest Harry Potter i Power Rangers, jest Internet (choć gdzieniegdzie ostro cenzurowany i dający różne wyniki w zależności od tego, gdzie się aktualnie człowiek znajduje); rzeczywistość równoległa mocno osadzona w naszej, aluzyjna i pozwalająca na samodzielnie wchodzenie w paralele ludzkiej umiejętności niezauważania tego, co niewygodne.
Polonica: książka inspirowana jest "Sklepami cynamonowymi" Schulza (nie tylko w tym miejscu, ale w dusznym, psychodelicznym klimacie całej opowieści: Stanąłem w miejscu między domem opieki oznaczonym klepsydrą a sklepem z przyprawami. W powietrzu unosił się zapach cynamonu), z czasów licealnych pamiętam już tylko schizofreniczny karnisz.
Dees mi pożyczyła, chcę więcej Miéville'a, ale nie ma w ebookach, smuteczek.
Inne tego autora:
#58
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek czerwca 22, 2015
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
panowie, sf-f, 2015
- Skomentuj
Inne miejsce tym razem i wielki foch wśród kilkorga rodziców, że termin, znany od września, jednak nie pasuje. Sądząc po frekwencji, jednak pasował. Mimo nagłych ataków ulewnego deszczu, owocujących przemoczeniem odzieży i obuwia niektórych, ale boso też dało się po mokrej trawie biegać; wyjątkowo chłodny czerwiec tego roku. Wprawdzie nie było przedstawienia, ale mama A. zorganizowała setkę kłębków wełny i wtem cała okolica okazała się plątaniną kolorowych nitek, które atakowały znienacka, zahaczały i czasem zwalały z nóg, zwłaszcza mniej sprawnych w chodzeniu.
Pierwotna chęć współdzielenia kawałka chleba (ciasta drożdżowego, kanapki z jajkiem i małosolnego), wspólne plucie pestkami czereśni, płacz 6-letniej H., która jednak chciała odzyskać wianek właśnie wrzucony w zarośniętą glonami strugę. Lokalny rudy kot, pół pers, bardzo się polubiliśmy, odwołuję wszystkie nacechowane negatywnie opinie o persach i okolicach, są cudownie mięciutkie i pięknie mruczą, nawet jeśli im zbywa na inteligencji z wyglądu.
Kiedy wracałam do domu, na horyzoncie zamajaczył jeden filar tęczy.
Poprzednie świętojanki: 2013 i 2014.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek czerwca 19, 2015
Link permanentny -
Kategorie:
Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ -
Tag:
starczanowo
- Komentarzy: 1
Zbiór cynicznych, trafnych, choć nieco onirycznych (chociaż raczej należałoby napisać "owianych mgiełką promili i innych używek") felietonów (chociaż raczej należałoby napisać "paszkwili") z podróży autora po Europie. I tej bliskiej - okolicach Krakowa, po Mazowszu czy z Dworca Zachodniego do Grójca, i tej dalszej - Krymie, Słowacji, Niemczech. Na początku bawiłam się setnie, bo obserwacje, chociaż nie najlepiej o Trupolakach świadczące, są do dna samego prawdziwe. Jednak dość szybko poczułam przesyt - wulgaryzmami, jednostajnością obserwacji i formą, która z felietonu ewoluuje w stronę pijackiej maligny.
Inne tego autora:
#57
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek czerwca 18, 2015
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2015, felietony, panowie
- Skomentuj
Irlandia, Dublin. Po dłuższym researchu, wzbogaconym rozmową z lokalesami w sobotę (lokalesów miałam na wynos na pikniku pod Poznaniem, bardzo mi się podobało) ustaliłam, że to, co jeździ w Dublinie, to jednak nie jest metro jako takie. I że metra w Dublinie raczej nie będzie. Ale, ponieważ już się nastawiłam oraz mam zdjęcia, w ramach przerywnika o różnych szynowych instalacjach, w roli metra w Dublinie wystąpi gościnnie DART, czyli Dublin Area Rapid Transit. Ma tory? Ma. Ma stacje w mieście? Ma? Seems legit. I ma śliczne, ażurowe stacje oraz - czasem - piękne widoki na wodę.
(2010, 2011)
Dotychczas: Berlin * Budapeszt * Buenos Aires * Dublin * Praga * Lizbona * Porto. Niebawem: San Francisco * Taipei * Paryż * Londyn.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek czerwca 16, 2015
Link permanentny -
Tagi:
2011, metro, 2010, irlandia, dublin -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+
- Komentarzy: 1
To nie tak, że w PRL-u wszyscy pracowali 7-15 i bez nadgodzin. Otóż pan wiceprokurator Kur nie wracał do domu wcześniej niż późnym wieczorem, ba, zapomniał, jak wygląda kino, teatr czy kawiarnia, bo miał do zakończenia sprawę "białego gangu". Biały gang sprzedawał za granicę ekskluzywny szybkoschnący cement (który i tak był produkowany tylko na eksport) z pominięciem MHZ, za to za dewizy. Na szczęście w czujnym społeczeństwie socjalistycznym wpadł (bo nieostrożni członkowie gangu a to kupowali telewizor, radio czy nawet nową "Jawę" oraz - oczywiście - alkohol). I pewnie by sprawę udało się zakończył, gdyby nie to, że tuż przed rozpoczęciem procesu ktoś napadł na aplikanta, stuknął go lekko w czaszkę i ukradł akta sprawy, które to nieostrożny aplikant zabrał do domu, żeby poprawić, hehe, paginację. Akta jak akta, mrówczą pracą dało się jej odtworzyć, gorzej z czekiem, jaki milicja przechwyciła - okaziciel, posiadający pełnomocnictwo głównego oskarżonego mógł pobrać z wiedeńskiego "Donaubanku" niebagatelną kwotę 80 tysięcy dolarów, co na ówczesne nasze przekładało się już na miliony. Na szczęście do akcji włącza się major Krzyżewski, który nie zawaha się kupić pół kilo krówek, żeby uzyskać zeznania od młodzieży oraz potrafi tak inteligentnie podejść przesłuchiwanego, że dowiaduje się bez problemu, kto zlecił unieszkodliwienie aplikanta (a przy tym wyprowadza na dobrą drogę złodziejaszka Rękawka). Uzyskuje nawet oficjalną zgodę na postępowanie niekoniecznie zgodne z regulaminem. Do rozwiązania sprawy wydatnie przydaje się jeden z ulubionych przez Edigeya podstępów, czyli pozostawienie w areszcie kogoś niewinnego (i to jednego z pracowników wydziału sprawiedliwości) w celu zmylenia prawdziwego przestępcy.
Ale może to nawet lepiej, że przyszły prokurator poznał życie z tej drugiej strony barykady. Tego nie uczą ani na uniwersytecie, ani nawet na kursach dla aplikantów. Takie doświadczenia mogą być przydatne w przyszłej karierze prokuratorskiej. Ostatecznie pan (...) stracił zaledwie 17 dni. Dla młodego człowieka to nic nie znaczy. W zamian uzyskał nominację, na którą musiałby czekać jeszcze co najmniej pół roku.
Się zarabia: kupuje się garnki aluminiowe i się przerabia na pięciozłotówki z kilkusetprocentowym przebiciem.
Się robi: w więzieniu nóż z łyżki z pomocą kaloryfera.
Się kradnie: bo się ma córki i trzeba je wydać za mąż, a wesele kosztuje.
Się wyjeżdża: na wyraj, po ang. na weekend.
Wiem, macie dość Edigeya, ale to takie quick winy dla higieny umysłu.
Inne tego autora tu.
#56
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela czerwca 14, 2015
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2015, panowie, klub-srebrnego-klucza, kryminal
- Komentarzy: 1
Wczoraj WTEM moje dziecko zakończyło zerówkę. Moja malutka, puchata córeczka, która jeszcze przed chwilą była nieopierzonym pisklakiem. A tu zerówka i za progiem szkoła. Trochę zapomniałam się wzruszyć ze względu na zabieganie; chaos, przedstawienie o Koziołku Matołku z gromadą beczących (prawie) 6-latków w maskach niebezpiecznie blisko ocierających się Ku-Klux-Klan. Po części oficjalnej część z ciastem, zaczepia mnie mama M., wyrażając żal, że to z galaretką już wyszło. W drodze na zaplecze, gdzie miałam kawałek, który się nie zmieścił na półmisek, dowiaduję się, że jej syn (lat 6) zakochał się w mojej córce na tyle, że poza notorycznym pożyczaniem kocyka na drzemkę, chciał ją zabrać na wesele. Wprawdzie Maj odmówił, twierdząc, że nie zamierza wychodzić za mąż, ale to jakby czyni z nas teściowe.
Za młoda jestem na teściową.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 13, 2015
Link permanentny -
Kategoria:
Maja
- Komentarzy: 7
Koniec XIX wieku, gorączka złota w Australii, szlachetnie urodzeni, cwaniaczkowie, biznesmeni, politycy i dziwki. Do Hokitiki przypływa młody Szkot, Walter Moody, który planuje szukać złota. Zamiast złota początkowo i przypadkiem wpada w sam środek spotkania 12 mężczyzn, pragnących wyjaśnić kilka tajemnic - zaginionych kufrów, nie podpisanego dokumentu, złota, która wzięło się prawie że znikąd i wielokrotnie zostało wykorzystane przez różne osoby, śmierci, zaginięcia oraz prawie śmiertelnego przedawkowania opium przez lokalną kurtyzanę. Spotkanie relacjonowane jest przez kilkaset stron, przez kolejne kilkaset - jego reperkusje.
Znęcona mnóstwem superlatywów pożyczyłam od dees i zmęczyłam się strasznie, przedzierając przez kolejne rozdziały. To doskonały przykład, jak forma zabija całkiem ciekawą historię. Każdy z bohaterów jest starannie i dokładnie przedstawiany (a jest ich kilkunastu), historie z przeszłości są najpierw relacjonowane, czasem przez kilka osób i dopiero całość relacji pozwala na poskładanie wszystkich elementów układanki. Język jest kwiecisty, dygresyjny i bogaty, co pewnie jest zaletą, ale gubi się w tym płynność narracji i buduje komplikacja. Do poszczególnych rozdziałów doklejone są diagramy astronomiczne, chociaż kompletnie nic nie wnoszą. Rozdziały, początkowo długie, skracają się, im dalej w książkę, dochodząc na końcu do absurdu, gdzie tytuł rozdziału ma kilkadziesiąt wyrazów i bywa dłuższy niż właściwa treść.
#55
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek czerwca 12, 2015
Link permanentny -
Tagi:
2015, obyczajowy, panie, australia -
Kategoria:
Czytam
- Komentarzy: 1