Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Sycylia - Syrakuzy

Nie umiem powiedzieć, które miejsca na Sycylii są a must have, bo - zaskoczenie - wszędzie jest pięknie. Syrakuzy są jednym z większych miast, ale komfortowo dla zwiedzających taką typową starówkę mają wydzieloną na wyspie Ortigii. Całość można obejść wybrzeżem wolnym krokiem w niecałą godzinę, ale warto zacząć błądzić w labiryncie wąskich uliczek. Uroczy jest konglomerat kultur - tu starożytna grecka świątynia Ateny została zaadoptowana na chrześcijańską bazylikę, tam obok nowożytna grecka twierdza Maniace (do której spóźniliśmy się o 15 minut, bo przecież 13:00 to najlepsza pora na zamknięcie muzeum). Mnóstwo sklepów, restauracji, obiecujące (ale obietnicy nie dotrzymujące[1]) muzeum lalek, fantastyczny widok na zatokę, zwłaszcza w okolicy Źródła Aretuzy, jednego z niewielu miejsc w okolicy, gdzie rosną papirusy. Już poza wyspą jest podobno wielkie i ciekawe muzeum archeologiczne oraz dobrze zachowany grecki amfiteatr, następnym razem.

Widok na zatokę Wszechobecny oleander / Źródło Aretuzy Kościół Św. Jana Chrzciciela Marionetki, te są całkiem estetyczne Pozostałości świątyni Apollina Posadzka w bazylice #ihavethisthingwithfloors / Bazylika Marina Źródło Aretuzy, to pierzaste to papirus

GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Muzeum jest płatne (niedramatycznie, ale i nie groszowo), składa się z dwóch salek, w których jest kilkadziesiąt marionetek, z czego niektóre mocno kwestionowalne estetycznie. Całość ogląda się w minut 10, a za dodatkową opłatą odbywają się przedstawienia po włosku. Można ominąć, młodzież 8-9 lat nie była zachwycona.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek sierpnia 24, 2017

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: sycylia, syrakuzy, wlochy - Skomentuj


Sycylia - jak (nie) wejść na Etnę

[23.08.2017]

Jest wiele sposobów, żeby wejść na sam szczyt Etny. Zwykle podjeżdża się autem albo autobusem do schroniska Rifugio Sapienza (1900 m n.p.m.), gdzie się parkuje[1] i wychodzi na lokalny odpowiednik Krupówek (mnóstwo sklepików z badziewkiem i standów z lokalnymi specjałami[2]). Stąd można iść piechotą do góry po osypującej się ścieżce z drobniutkiego żużlu (co wyjaśnia sugerowane wszędzie buty za kostkę[3], długie spodnie i rękawiczki), wjechać terenówką czy innym busem albo podjechać kolejką linową, Funivia dell'Etna. Ostatnia opcja ma zdecydowany wow factor dla młodzieży płci dowolnej mimo dość słonej ceny (ok. 30 euro w górę i w dół). Z górnej stacji (2500 m n.p.m.) można iść piechotą (jeszcze stromiej) lub w ramach droższego biletu przesiąść się na busik do góry. Ponieważ nasza wesoła wycieczka składała się z jednego dorosłej osoby ze szwankującym kolanem oraz dwóch kapryśnie chętnych lub niechętnych do wspinania się dzieci, ograniczyliśmy się do spaceru po księżycowej okolicy i powrotu ostatnią kolejką w okolicach 17.

(obowiązkowe pamiątki lepiej kupować niżej / wagonik kolejki)

Umówmy się, że - poza pięknymi (choć często mglistymi) widokami - warto na Etnę ogromnie, bo jest tam w sierpniu chłodniej niż na reszcie wyspy. Z 30 stopni (a czasem i upiornych ponad 35) i pełnego słońca wchodzi się w absolutnie przyjemne 15-18 stopni, można skorzystać z bluzy, którą się wlekło pół Europy ze sobą (oraz kupić bluzę z sycylijską sówką dziecku, bo się nie spakowało odzieży dla dziecka, bhawo ja).

Z pewnym zażenowaniem przyznam, że Etna nie zrobiła na mnie aż takiego wrażenia jak pobliski krater Silvestriego, który można obejść w kilkanaście minut, zejść na dół i wrócić bez zadyszki. W przeciwieństwie do Etny, która jest czarno-szara (aczkolwiek porośnięta tu i ówdzie), krater jest raczej kolorowy - zielonkawo-rudy, porośnięty mchami, trawami i drobnymi kwiatuszkami. Na dole ktoś ułożył z kamieni spiralę, przedni pomysł, kosmici mają gdzie lądować. Dodatkowo na zdjęciach widać, jak często zmienia się pogoda - od szaroburej mgły do błękitnego nieba bez śladu chmur.

(ludzie fotografujący NIC)

GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Pozdrawiam uczynnego dżentelmena, który stwierdził, że właśnie odjeżdża i bez sensu, żebyśmy płacili za parking, skoro już jest prawie 16, więc oddał nam swoją kartę parkingową.

[2] Jak niechętna jestem kupowaniu dla samego kupowania, tak ogromnie mnie ujął sprzedający na stoisku z miodami, biegle operujący w wystarczającym zakresie ponad 10 językami. Proszę, łyżeczka, krem z pistacji, dobre, dobre, bardzo dobre? Miód z castagna! Dobre? Bardzo dobre? W efekcie wyszłam ze słoiczkiem kremu z pistacji i miodami (cytrynowym, eukaliptusowym, pomarańczowym i kasztanowym). Zupełnie nie żałuję, jak i reszty mojego nadbagażu, o czym niebawem.

[3] Czy weszłam na kawałek Etny w sandałach? Ależ. Bez skarpet, ale miałam w zanadrzu[4], jakby co.

[4] Nawet nie swoje, podkradłam parę skarpetek Majowi, z Anką i Elzą.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa sierpnia 23, 2017

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: sycylia, etna, wlochy - Komentarzy: 3


Sycylia - Taormina 1/2

Jeśli Giardini-Naxos to Mielno (zachowując proporcję), to Taormina to połączenie Sopotu i Międzyzdrojów, bogato okraszone dobrze zachowanymi pozostałościami po starożytnych Grekach[1]. Do Taorminy się wjeżdża serpentynami, albowiem w większości jest na górze[2], co gwarantuje z jednej strony mnóstwo schodków, zaułków i ukosów, z drugiej - obłędny widok z klifów na turkusową wodę zatoki. Pierwszego dnia pokręciliśmy się po starówce, leniwie i bez przygód po dość burzliwym poranku, gdzie to zaliczyliśmy kryzys wynikający z przegrzania i kapiących lodów.

O tym, czemu Taormina była obowiązkowym punktem wycieczki, napisała już Dees. Ja tylko mogę dodać nieśmiertelne - obraz wart 1000 słów.

Widok na wschód / Trinacria - symbol wyspy / Widok na zachód Malowniczy zaułek / Lokales ze sklepu z wyborami glinianymi Funivia Detale Widok z kolejki Porcelanki

GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Nie padło pytanie, choć paść powinno, czemu nie Włochach. Albowiem pierwsi byli Fenicjanie (Palermo), ale po nich niewiele zostało, potem Grecy, po których zostało dużo (Syrakuzy, Katania, Mesyna i wszystko, co na wschodnim wybrzeżu), następnie Kartagińczycy (zachodnie wybrzeże), aż wreszcie na to wszystko weszli starożytni Rzymianie, którzy zagarnęli całość (oprócz małej wioski w Galii, ale to inna opowieść). Potem byli Wandalowie, Ostrogoci, Arabowie, Normanowie, Hiszpanie, Niemcy i Francuzi, a na końcu mafia.

[2] Za pierwszym razem kilkukilometrową drogę wąskimi serpentynami, wzdłuż których radośnie parkują sobie mieszkańcy, a autobus[3] pokonuje czasem zwisając kawałkiem na kilkudziesięciometrową przepaścią, pokonuje się chyba na jednym wdechu. Następnym razem już się częściej oddycha, nawet wyrażając zachwyt widokiem. Za kolejnymi nawet wyrabia się pewną blazę, dopóki się nie spojrzy w dół. W sumie do Taorminy wjeżdżaliśmy trzy razy (raz tranzytem), zjeżdżając o raz mniej, bo skorzystaliśmy z kolejki wagonikowej[4].

[3] Lokalne autobusy na Sycylii to oddzielna historia. Rozkład jazdy jest delikatną sugestią, albo przyjedzie, albo nie. Jeden autobus z właściwą miejscowością na tablicy podjechał, zatrzymał się, wysiadł rosły ciemnoskóry i machając rękami oraz mówiąc głośne "NONONONO" zatarasował wejście, po czym autobus odjechał. W kolejnym autobusie okazało się, że ponieważ na tym konkretnie przystanku są sprzedawane bilety w budce, kierowca ich nie sprzeda (mimo że na przystanku bez budki by sprzedał); mimo emitowania "SI SI" na propozycję, że ja podejdę, kupię i wrócę, kierowca zamknął drzwi i odjechał. Dla odmiany na szczycie góry z Castelmola[5] kierowca wjechał, wydał pasażerów, ale nie pobrał nowych, tylko oznajmił, że ma przerwę i pusty zjechał na dół, informując, że "będzie następny". Niewypada niepolecić.

[4] Wagonikami (Funivią) zjeżdża się z Taorminy górskiej do Taorminy na poziomie morza, gdzie luksusowe hotele, plaże i Isola Bella, o której w następnym odcinku. Kolejka kosztuje podobnie jak autobus, więc jak kto wrażliwszy, mniej strasznie się wjeżdża wyciągiem niż zakrętami. Jak przystało na #nieustającepasmosukcesów, kiedy weszliśmy na stację kolejki, okazało się, że aktualnie nie jeździ, bo lata helikopter medyczny, co transport linowy czemuś zawiesza. Po półgodzinie całość ruszyła, ale co się młodzież namarudziła, to ich.

[5] Castelmola obowiązkowo, ale o tym - a jakże - w następnym odcinku. I o teatrze greckim.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 22, 2017

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: sycylia, taormina, wlochy - Komentarzy: 5


Andrzej K. Bogusławski - Świetliste ostrze

Zaczyna się jak "Pamiętnik Laury Palmer" z epoki PRL-u. W małym mieście od noża wbitego w serce ginie piosenkarka estradowa, a nad jej zwłokami klęczy niedoszły narzeczony (awanturujący się i po wyroku), który potem ucieka w Polskę. Malownicza obława (a po drodze chytry staruszek, kradzież luksusowego auta zagranicznemu turyście i skok autem do rzeki) kończy się złapaniem młodzieńca i, absurdalnie, kontynuowaniem śledztwa, bo porucznik Uriasz nie jest przekonany o jego winie. Dodatkowo pamiętnik solistki, w którym denatka egzaltowaną poezją opisywała swoje życie, wskazuje, że tajemniczy On jest kimś innym od zakochanego recydywisty.

Uriasz z majorem Zglinickim z komendy stołecznej prowadzą na zmianę nocne Polaków rozmowy (a konkretnie stary wyjadacz pokazuje młodemu, że musi się jeszcze wiele nauczyć) i śledztwo, w którym odkrywają, że sprytnie zrzucone na młodzieńca morderstwo piosenkarki jest tylko krokiem w wielkim planie zemsty po tragedii sprzed lat. Szybko zaczynają wyodrębniać grupę podejrzanych, pomaga oczywiście maszyna licząca, w pięć dni wyszukująca zbiór wspólny wśród kilkuset osób (programista płakał, kiedy 10 godzin układał program) i wreszcie z zaangażowaniem wielu ludzi[1] z całej Polski, masowy morderca zostaje złapany. Nie jest tajemnicą od połowy książki, że przez dziesięciolecia układał precyzyjną zemstę na trzech kolegach, którzy przez laty cbovyv wrtb żbaę j mnnjnafbjnarw pvążl, cbjbqhwąp wrw śzvreć v śzvreć oyvźavąg, xgóelpu avr hqnłb fvę hengbjnć (przy okazji zabijając milicjanta w celu kradzieży służbowej broni i dziewczynę, bo widziała go podczas zabójstwa).

Społecznie: major je kolację w hotelu i popisuje się znajomością nazwiska przedwojennego właściciela, pytając kelnera, czy przed wojną pracował u Habera. Ten odpowiada zimno, że jest jego synem (pozostawiając wnikliwemu czytelnikowi wyjaśnienie nagłego oziębienia atmosfery). Sędzia surowo ocenia w procesie, bo przed laty jego córka została zgwałcona i "biedaczce po tym szoku coś na mózg padło". Milicjantów dziwi wykształcona żona "przy mężu", ale szybko tłumaczą sobie, że "zajmująca się wyłącznie domem żona będzie bardziej akceptowana przez tutejszą opinię publiczną". Przechowująca uciekiniera programistka maszyn cyfrowych wyjaśnia pochodzenie maszynki do golenia, "z filuternym uśmiechem (...) uniosła wysoko jedno ramię. Była w letniej bluzce bez rękawów. - Depilowanie jest bardzo higieniczne - szarżowała". Rakieta została prostytutką po tym, jak w maturalnej klasie uciekła z "hipami", ale "rzuciła zarośniętych brudasów, śliniących się za prochami".

[1] Nawet angażując się w pracę undercover - rozkręcając kramik ze świeżymi(!) warzywami pod blokiem, w którym ukrył się podejrzany lub udają ekipę z wodociągów.

Inne tego autora.

#53

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 19, 2017

Link permanentny - Tagi: 2017, prl, panowie, klub-srebrnego-klucza, kryminal - Kategoria: Czytam - Komentarzy: 2


Instapoznan Photowalk - Collegium Altum

[11.08.2017]

Pogoda nie dopisała - po słonecznym poranku tuż przed rozpoczęciem sesji w Collegium Altum, jednym z najwyższych budynków Poznania - zachmurzyło się, ale nie tak ładnie, że obłoczki, ale na szaro-buro i zaczęło padać. To wpływało tylko na widoczność, bo na galeryjce 18. piętra nie padało, a dodatkowo było upiornie duszno i gorąco. Słońce wyszło po godzinie, dziękuję bardzo, ale proszę popracować nad timingiem.

Oba razy - pierwszy i jedyny - byłam w budynku Akademii Ekonomicznej chyba w 1996 roku, na studenckiej imprezie, która odbywała się na działającej wtedy kawiarni na jednym z wyższych pięter budynku. Nie pamiętam opcji wyjścia na powietrze, widoki można było przez szybkę. Galeryjka, którą krążyliśmy dookoła budynku, to kratownica; udało mi się wyłączyć poczucie, że za chwilę spadnę, może dlatego, że starałam się przede wszystkim unikać gołębich odchodów, którymi całość - mimo osiatkowania - była gęsto usiana. Widoki i klimat nieustająco niesamowite. Do Korony Poznania brakuje mi Bałtyku i wieży telewizyjnej na Piątkowie.

GALERIA ZDJĘĆ. Dodatkowo, jeśli chcecie zobaczyć zdjęcia zrobione przez resztę uczestników, a warto - przejrzyjcie tag #poznajpoznan4 na instagramie.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek sierpnia 11, 2017

Link permanentny - Tagi: korona-poznania, photowalk, instapoznan - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Skomentuj


American Gods

Cień wychodzi z więzienia tuż przed terminem, co go nie cieszy, bo jedzie na pogrzeb ukochanej żony, Laury. Na miejscu dowiaduje się, że żona jednak nie była zbyt wierna, bo zginęła w sytuacji niedwuznacznej z jego (niegdyś) najlepszym przyjacielem. Świat mu się zawalił, więc jest mu wszystko jedno - zaczyna pracować dla tajemniczego pana Wednesdaya, który okazuje się być bogiem, a konkretnie Odynem. Świat poznawany w towarzystwie Odyna jest zupełnie innym światem niż znany do tej pory; dodatkowo zmarła żona Cienia nie jest do końca nieżywa, chociaż nie pachnie za ładnie i czasem odpadają jej kończyny.

Oglądanie serialu na bazie książki (a tym bardziej na bazie książki na tyle niedawno przeczytanej, że jeszcze nie zapomniałam treści) przenosi punkt zainteresowania z "co" (fabuła wszak raczej nie zaskoczy[1]) na "jak"[2]. Jakość obsady jest od dobrych (Cień, chociaż zupełnie nie wizualizowałam go sobie jako ciemnoskórego) do doskonałych (Czernobog, Wielkanoc, Zoria Wiecziernaja, Anansie, Bilquis, Mad Sweeney czy wreszcie Odyn, Media i Ifryt). W pierwszym sezonie w zasadzie dopiero zawiązuje się akcja - pokazano bohaterów, jest zarysowany konflikt między starymi bogami a nowymi bogami, obie strony usiłują przeciągnąć Cienia na swoją stronę i pada iskra zapalna przyszłej wojny. Bez znajomości książki trochę nie wiadomo, dokąd dalej, więc czas do drugiego sezonu może się dłużyć.

[1] Może i nie zaskoczy, ale tempo pierwszego sezonu jest nieco rozczarowujące. Przede wszystkim napięcie psują wprowadzenia historii kolejnych bogów, które w książce były krótkimi przerywnikami między akcją właściwą, a w serialu potrafią zająć i pół odcinka. Owszem, są bardzo malownicze, ale nie posuwają akcji do przodu. Po drugie rozwijane są wątki poboczne i retrospekcje (np. historia Laury, żony Cienia zajmuje cały odcinek); jak wyżej -- malownicze, ale to są rzeczy, które w książce są zarysowane jednym zdaniem.

[2] "Jak" podoba mi się nader, mimo braku zaskoczeń oglądam z dużą przyjemnością.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 8, 2017

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 3


Doris Lessing - Lato przed zmierzchem

45-letnia Kate Brown stoi w drzwiach własnego domu na przedmieściach Londynu i szykuje się do podania kawy gościowi swojego męża. Przez ostatnie 25 lat jej życie było wypełnione przyjemną, powtarzalną krzątaniną - czwórka dzieci (już prawie wszystkie dorosły), dom pełen ich gości i mąż, wzięty lekarz, zwykle w rozjazdach. Okazuje się, że za chwilę zapadnie decyzja (w zasadzie zostanie podjęta przez męża Kate), która zmieni resztę życia kobiety. Znajomy męża proponuje jej posadę na wakacje - organizacja rządowa pilnie szuka tłumaczki konferencyjnej z i na portugalski, a Kate zna ten język doskonale (ojciec był Portugalczykiem). Kate się waha, ale dzieci rozjeżdżają się na wakacje, mąż planuje 4-miesięczną praktykę w USA, a dom będzie wynajęty. Oczywiście, mimo początkowych wątpliwości, świetnie sobie radzi w roli profesjonalnej tłumaczki, dostaje więc propozycję dłuższej współpracy w organizacji, co finalizuje przygotowanie kolejnej konferencji, tym razem w Stambule. Po konferencji Kate decyduje się na wakacje w Hiszpanii z przygodnie poznanym, młodszym od niej Amerykaninem. Po różnych dziwnych zdarzeniach, bardzo chora wraca do Londynu, gdzie po rekonwalescencji dojrzewa do powrotu do domu.

Doceniam wnikliwość tej książki - Kate nieustannie analizuje siebie i świat wokół pod kątem roli kobiety. Wyłapuje frazy i wzorce, których ona sama (świadomie i nieświadomie) używa do określenia ról; do pewnego momentu traktuje je jak pewnik, od pewnego - zaczyna kontestować porządek świata, który bez słowa protestu wtłoczył ją wprost z bycia najbardziej pożądaną dziewczyną w okolicy w rolę gderającej, wiecznie krzątającej się matki i zdradzanej żony. Gorzko uśmiecha się, relacjonując rozpad swojego małżeństwa, które jednocześnie traktuje jako bardzo dobre i pełne zrozumienia. Z drugiej strony książka jest przeraźliwie przegadana - autorka wkłada w relację bohaterki moralitet na kondycję ludzkości lat 70. - bezsensowność działań organizacji międzynarodowych i aktywistów, płytkość kontaktów międzyludzkich, zatrucie środowiska, biedę i na tym tle miałkość jest własnych rozważań o negowaniu swoich potrzeb (#problemypierwszegoświata). Dodatkowo przez 3/4 powieści przewija się powracający motyw proroczego snu Kate i jej umiejętności wpływania na fabułę śnienie, w którym niesie umierającą fokę przez zmrożoną krainę. Zapewne ma ogromne znaczenie symboliczne, ale jest męczący i niczego nie wnosi.

#51/#10

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 6, 2017

Link permanentny - Kategorie: Słucham (literatury), Czytam - Tagi: 2017, beletrystyka, panie - Skomentuj


Legion

David, stały bywalec szpitala psychiatrycznego, leczony na schizofrenię, czuje się bezpiecznie, bo leki działają i nie ma okropnych wizji, prześladujących go od dzieciństwa. Zmienia się to, kiedy w szpitalu pojawia się Sid, dziewczyna, która nie cierpi dotyku. Kiedy przypadkiem się dotykają, okazuje się, że Sid potrafi przenieść się w ciało osoby dotykanej. Konsekwencje są niespodziewane - personel i pacjenci szpitala zostają teleportowani lub zabici, David odkrywa, jak to jest mieć piersi (srsly), a Sid - że David jest mutantem obdarzonym niesamowitymi umiejętnościami telepatii i telekinezy, skutecznie blokowanymi przez leki. Po przesłuchaniu przez tajemniczą organizację militarną (FBI? CIA? CBŚ?) i brawurowej ucieczce, David trafia do domu pani Bird, która wraz z innymi mutantami (umiejącym czytać w pamięci Ptonomym, rozdwojonym Carym/Kerry oraz Sid) usiłują nie dać się pojmać napadającej na nich tajemniczej organizacji oraz wyjaśnić tajemnicę tego, co się dzieje w głowie Davida.

Rzecz się dzieje w continuum Marvela, stąd nie dziwi nikogo istnienie mutantów (i plotki o pochodzeniu adoptowanego Davida). Nie będę się kłóciła, że fabuła ma absolutnie logiczną konstrukcję, bo nie dla logiki ten serial warto obejrzeć, a dla fantastycznego klimatu (bogato wspomaganego doskonałą muzyką). Wizualnie to crossover filmów Wesa Andersona i rodzeństwa Wachowskich, klimatycznie - połączenie "Incepcji" z "Lotem nad kukułczym gniazdem". I muzyka; nie wiem, czy wyżej cenię odcinek z Dark Side of the Moon, czy ten oparty na "Bolero" Ravela (z napisami w klimacie starego kina).

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 6, 2017

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 2


Wielkopolska w weekend - Muzeum Sztuk Użytkowych

[5.08.2017]

W ramach leniwej rodzinnej soboty, w upalne sierpniowe przed- i popołudnie przeszliśmy przez Poznań znany i mniej znany. Po śniadaniu w Republice Róż (nieustająco polecam) zdążyliśmy na południowe Koziołki na Ratuszu, gdzie - wśród zwyczajowych tłumów - po raz pierwszy słyszałam, że rozentuzjazmowana publiczność klaszcze na widok figurek jak nie przymierzając w Ryanairze (również polecam, acz wcześniej nie słyszałam, żeby ludzie klaskali). Maj zaciągnął nas przy okazji do Fotoplastikonu w Galerii Arsenał, gdzie za 10 zł (bilet rodzinny, indywidualne taniej) przez chyba 20 minut przekrzykiwaliśmy się, jaką akurat dioramę z pamperkami Lego kto widzi (gorąco polecam, mój ulubiony był nurek w słoiku z kiszonymi). Po krótkiej wizycie w kościele Franciszkanów, gdzie Maj ze zblazowaniem bywalca objaśnił nam, jakie są obrazy na suficie, że smok przy ołtarzu i organy na galeryjce ("bo my tu byliśmy na półkoloniach i ja wszystko pamiętam"), dotarliśmy do Muzeum; cały czasu oczywiście poruszaliśmy się w obrębie Rynku, więc nie były to jakieś dramatyczne odległości, w końcu to letnia leniwa sobota.


(Koziołki)

(Kościół Franciszkanów)

Sztuka użytkowa (z frazami-wytrychami "estetyka" i "funkcjonalność") to chyba moja ulubiona dziedzina sztuki. Muzeum nie jest duże - w sumie dwa piętra plus dodatkowa mała sala w piwnicy, ale dobrze pomyślane i pełne takich fajnych i ciekawych rzeczy. Ubrania, biżuteria, meble, naczynia (sporo sakralnych, ale też i sporo takich codziennych) ładnie poukładane, dobrze opisane (czasem etykiety na gablotce, czasem wirtualna galeria na standzie) i dobrze oświetlone; co najlepsze - sporo rzeczy można dotykać, wziąć do ręki albo przymierzyć, sala z ubraniami była hitem. Niechcący Maj został bohaterką sesji zdjęciowej "nos-ręka" przy zgadywance z wiktoriańskimi zapachami, zgadłam mncnpu eóżnal, zvtqnłbjl nie przypominały nic, a xjvng cbznenńpml coś, ale zupełnie nie do skojarzenia (idźcie wąchać!). Bardzo miłe, kompaktowe muzeum, a do tego wieża widokowa, tego nie warto opuścić, zwłaszcza że w cenie biletu (a we wtorki darmo).


(Muzeum Sztuk Użytkowych)

Na koniec weszliśmy do Cafe Szop, gdzie tym razem były tłumy, a szop został aresztowany na zapleczu za nielicencjonowaną próbę opuszczenia lokalu (poprzednio spał przy routerze), więc ostatecznie wylądowaliśmy w Republice Cacao na kawie, lodach i cieście czekoladowym (jeden kawałek na trzy osoby, a i tak nie daliśmy rady).


(Republika Cacao)

(Cafe SZOP)

Adresy:

GALERIA ZDJĘĆ oraz archiwalnie o tym, że MSU w remoncie (2011) oraz po otwarciu wieży widokowej (2015).

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 5, 2017

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Tagi: korona-poznania, sztuka, muzeum - Komentarzy: 3


Connie Willis - Blackout / All Clear

Nie spodziewałam się, że po doskonałej, przez kilkaset stron trzymającej w ciągłym napięciu "Księdze Sądu Ostatecznego", dostanę drugi taki emocjonalny rollercoster. A jednak. Oxford, 2060[0]. W laboratorium podróży w czasie jak zwykle ogromny nieład, dezorg[1], nikogo nigdy nie można zastać[2], a do tego szef projektu, Dunworthy, zaczyna zmieniać historykom terminy powrotów w przeszłość; brak logiki i brak możliwości negocjacji terminów nie wpływa dobrze na i tak już nerwową atmosferę. Kilkoro młodych historyków wybiera się w czasy II wojny, żeby obserwować codzienność - Michael (Mike) udaje amerykańskiego dziennikarza, przeprowadzającego wywiady z przypadkowymi ludźmi, wyrwanymi z codziennych połowów, żeby ratować żołnierzy z Dunkierki[3], Merope (Eileen) na swoją pierwszą wyprawę wybrała obserwację dzieci ewakuowanych z Londynu, zaś Polly rusza w rok 1940, żeby przez kilka tygodni zrozumieć codzienne bohaterstwo Londyńczyków podczas Blitzu. Po przejściu okazuje się, że trafiają w zupełnie inny czas niż zamierzony (a poślizg jest znacznie większy niż zwyczajowe kilka minut), zaś punkt powrotu przestaje działać. Na początku każde z nich próbuje sobie radzić z sytuacją, uspokajając narastającą w głowie panikę i starając się nie wpływać na żadne istotne wydarzenia, w pewnym jednak momencie (Mike ląduje w szpitalu poważnie ranny podczas niezamierzonego udziału w ewakuacji, Eileen zostaje zamknięta w posiadłości z powodu kwarantanny, zaś Polly przestaje się zgadzać zapamiętana historia z rzeczywistymi wydarzeniami). Od pewnego momentu jednak nie da się opanować paniki, bo wszak ekipa ratunkowa z przyszłości powinna czekać na nich następnego dnia po ich przejściu w przeszłość, skoro nie mają technicznej możliwości powrotu. Brak ratunku może oznaczać, że ich drobne akcje przechyliły szalę wojny na korzyść Nazistów i historia została zmieniona, co w dalszej perspektywie może sugerować brak istnienia w Oxfordzie AD 2060 instytutu podróży w czasie, prowadzonego przez Dunworthy'ego.

Nie mam siły znęcać się nad setkami sytuacji, w których miałam ochotę potrząsnąć bohaterami, podejmującymi nerwowe czynności; wszak nie zrozumiem, jak to jest nagle zostać bez przyszłości, bez możliwości ratunku, nie dosypiając (naloty co noc!) i nie dojadając, patrząc na śmierć wokół. Przestałam zwracać uwagę na irytującą manierę każdego z bohaterów, którzy - oczywiście dla dobra innych - ukrywali swoje obserwacje i spostrzeżenia, opóźniając akcję, nie słuchając nigdy do końca rozmówców i biegnąc na oślep. Wybaczam, chociaż książce nie zaszkodziłoby przycięcie części wątków i powtarzających się sytuacji. Warto mieć oba tomy pod ręką, podział jest sztuczny; ogromnie się cieszę, że nie przeczytałam "Blackout" w 2010, czekając rok na "All clear".

Zgrabniejsza i wnikliwsza recenzja u dees.

[0] Uwielbiam Willis za doskonale opisy machiny biurokratycznej, umiejętne wyłuskanie elementów komediowych i obserwacje cudownego bezsensu tej bieganiny. Wadą jest złe zbilansowanie nastroju książki (identycznie rzecz się miała w "Księdze" - po dość zabawnym chaotycznym początku bohaterowie skaczą w epokę i już do samego końca dzieją się rzeczy dramatyczne. Brakuje kontrapunktu na końcu, wypoziomowania, powrotu do normalności[4]. Akcja kończy się nagle, zostawiając zawieszenie.

[1] Jest to jedna z typowych dla Willis cech narracji, która jednak w epoce zintegrowanych narzędzi do zarządzania aktywnością projektową (wiem, wiem, w 2010 roku było takich narzędzi mniej niż w 2017, ale były i to niezłej jakości) trochę irytuje. Jakże mniej problemów mieliby bohaterowie, gdyby korzystali z jakiegokolwiek narzędzia do zamawiania odzieży z Garderoby czy załatwiania pozwoleń (jedno kliknięcie szefa, będącego w dowolnym miejscu świata, zamiast ścigania go po całym Oxfordzie w celu analogowego podpisu na papierze!).

[2] To jeden z tych błędów fabularnych, który mi chyba najbardziej przeszkadzał. Dunworthy jest nieuchwytny, ma sekretarza-idiotę, nie wyjaśnia nikomu celu swoich poleceń, po czym - żeby ratować historyków - przeprawia się w przeszłość sam, spontanicznie, nie zostawiwszy żadnych dyspozycji dla nikogo w laboratorium. To jest ten jeden moment, kiedy Willis używa sztuczki "nadludzkim wysiłkiem", wprowadzając upartego 17-letniego Colina, który naprawia to, na co Dunworthy swoją bezmyślnością pozwolił.

[3] No ale serio, zaczynam czytać, przeczytałam kilka pierwszych rozdziałów, idę do kina, a tam reklama "Dunkirk" z hollywoodzkim rozmachem. Przypadek? Nie przypuszczam.

[4] Alejakto, że historycy nie mają żadnej rodziny? Nikt na nich nie czeka? Szef się interesuje, wiadomo, ale poza tym nikt? Przyszłość sobie płynie, Garderoba wydaje odzież, a Badri uwija się, żeby zorganizować przeskoki w dowolne epoki?

Inne tej autorki tutaj.

#49-50

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 1, 2017

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2017, panie, sf-f - Skomentuj