Berlin, dzień 4
50 metrów od ziemi. Fajnie było do momentu, kiedy mój wagonik zatrzymał się akurat w zenicie, żeby wypuścić tych, co w nadirze. I usłyszałam wiatr. WIATR. Wiatr, co bujał. I duł. I wiał. Sooo not cool. Raz do roku wytrzymam.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
50 metrów od ziemi. Fajnie było do momentu, kiedy mój wagonik zatrzymał się akurat w zenicie, żeby wypuścić tych, co w nadirze. I usłyszałam wiatr. WIATR. Wiatr, co bujał. I duł. I wiał. Sooo not cool. Raz do roku wytrzymam.
Pierwszy raz o królikach wspomniał sympatyczny pan w windzie, w porannym small-talku. Że nie spodziewał się w Berlinie. Tymczasem spora populacja królików, zamieszkująca pod berlińskim murem, na ziemi niczyjej, dalej zasiedla okolice Muru Berlińskiego i nawet jest o tym polski film. Potem króliki widziała moja H., a dopiero dziś, wracając po spacerze z mżawce do Bramy Brandenburskiej[1] i z powrotem, zobaczyłam i ja. I Maj. Maj zachwycony, planował już wyprawę po świeżą marchewkę, żeby króliki tą marchewką zbawić do pogłaskania.
A wcześniej dałam się wielokrotnie oszukać. Najbardziej dojmujące było oszustwo o dźwięcznej nazwie Hexenhause, polegające na tym, że się siadało na nieruchomej ławce, a dookoła, w osi poziomej, obracał się dom. Sufit nagle był pod stopami albo ławka przechylała się na podłogę, co groziło wypadnięciem. Tyle że nie. Przezorni Niemcy wyposażyli nawet ławkę w panic button (albo proponowali zamknąć oczy). Że niby iluzja. Po tym te wszystkie drobne oszustewka, że jak się kręci bączkiem z czarno-białymi paskami, to nagle pojawiają się kręgi czerwone, zielone i granatowe albo że mały odważnik wydaje się lżejszy od dużego, tyle że nie, były do zaakceptowania. Całe Science Museum Spectrum to miejsce głośnych okrzyków radości, że po raz kolejny udało się mózg oszukać. Albo mózgowi oszukać człowieka.
[1] Unter den Linden dalej rozkopana. Pierwszy raz szłam tamtędy w 2007 roku i od tamten pory nic się nie zmieniło. No, wtedy pod Bramą nie było manifestacji ukraińskiej, a dziś i owszem.
Adresy:
Do Muzeum Techniki i Centrum Nauki Spectrum można wejść na jednym bilecie (dzieci do lat 6 nie płacą), ale obydwie instytucje mieszczą się w innych budynkach. Spectrum mieści się przy Möckernstraße 26, Muzeum - tuż obok, przy Trebbiner Straße 9.
Obiad: wprawdzie pojechaliśmy szukać pożywienia na Unter den Linden, ale wróciliśmy do świetnej greckiej restauracji przy Tempelhofer Ufer 12. Taverna Athene serwuje ouzo w ramach aperitifu, dla młodzieży błękitny sok chyba z granatów.
Dwa lata temu w trakcie poprzedniej wizyty groziłam aresztem domowym do momentu opanowania całek; teraz było o niebo lepiej. Udało nam się przejść przez całe akwarium, chociaż oczywiście metodą ruchów chaotycznych i dość szybko (za to niektóre miejsca po trzy razy). Zdecydowanie warto. Cudowne akwaria z meduzami, krokodyl wystający nieco nad wodę, mrówki z systemem rurociągów obiegających salę, pająki z łapkami wielkości małych kotków (i pająki, i łapki), płaszczki robiące selfie.
KaDeWe jest przerażająco wielkie, ale da się nabyć obuwie zastępcze i skarpetki, jak nagle wpadnie się w gradową burzę.
U-bahn zachwycał po poranku, zwłaszcza że część trasy U2 prowadzi po powierzchni, wieczorem na jarmark przy Kościele Pamięci dojechaliśmy autobusem piętrowym. Da się wyczyścić od środka calutką zaparowaną przednią szybę, nawet jak się ma bardzo małe łapki. Gedächtniskirche robi oszałamiające wrażenie - częściowo zrujnowany, otoczony witrażowymi wieżami, z krzyżem - jak doczytałam - zrobionym z metalu ze zniszczonej katedry w Coventry. Ładna metafora.
EDIT: Adresy:
Zoo Aquarium, Budapester Str. 32. Do Akwarium można wejść niezależnie (bez wchodzenia do Zoo), ale można i w ramach wizyty w Zoo, ze zniżką na bilet. Dzieci do lat 5 nie płacą za bilet.
KaDeWe, Tauentzienstraße 21-24, tuż obok stacji Wittenbergplatz.
Jarmark przy Gedächtniskirche (przy Breitscheidplatz)
Obiad: Trattoria Sotto Sopra, Friedrichstr. 209 [2021 - zamknięte]
Do niedawna miałam domyślnie jeden język zagraniczny - angielski. Oczywiście w krajach nie należących do eks-Imperium Brytyjskiego wspinałam się na wyżyny lingwistyczne, próbując lokalnie i myląc co drugie słowo z angielskim. Teraz dodatkowo doszedł mi hiszpański, którego uczę się wypierając angielski jako naturalną reakcję, kiedy ktoś mówi do mnie nie po polsku. Więc zamiast ja, natuerlich czy innych danke schoen oczywiście wydobywam z siebie gromkie si i gracias!
Światełka. Choinki, gwiazdy, lampki. Mikołaje, sanie, renifery. Wracamy z jarmarku, trzymam przeraźliwie lepką od waty cukrowej łapkę. Podoba Ci się Berlin? Podskok. Bardzo, jestem zachwycona. Tylko dlacego wsyscy mówią w innym języku?
Kolacja: Maredo - steki, tradycyjny Wiener Schnitzel, bar sałatkowy. Friedrichstraße 68, tuż przy jarmarku na Gendanmenmarkt.
EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.
[18.10.2014]
Do tej pory Dziewicza Góra była dla mnie memem z pewnego fabrycznego nawracającego żartu, kiedy jeden kolega, nastawiony poznawczo, proponował drugiemu koledze, nastawionemu znacznie mniej, że zabierze go na rower właśnie na tę górę, przy czym drugi kolega wyrażał absolutne obrzydzenie. Teraz już nie, bo - korzystając z ostatnich podobno promieni słońca (które wprawdzie wyszły dopiero jak kończyliśmy obiad, ale zawsze) - poszłam w plener z rodziną. W Czerwonaku skręca się przy znaku, a potem już prosto na parking. Najpierw się wspina na górkę. Niby niewiele, jakieś 100 metrów w górę, ale po wąskiej ścieżynie. Wspinaczka była przerywana, albowiem Majut, obdarzony przez TŻ-a lornetką po dziadku i latarką co jakiś czas kazał się zatrzymywać, lustrował okolicę, nadawał sygnały świetlne, sprawdzając, czy nie ma wilków, po czym pozwalał iść dalej. Wieża. 172 schody w górę, 172 schody w dół[1], przezornie nie patrzyłam pod nogi oraz starałam się nie wychylać za barierkę. Niestety, rzadka mgła oraz gęsta krata na górze, więc widoki były, ale takie bardziej do podomyślania się, a nie że podane wprost.
Więzy pilnuje współczesny latarnik od 10 do 18, ma batoniki i może zrobić kawę/herbatę dla spragnionego wędrowca za umiarkowaną opłatą (oraz odpowie na sms-a, czy można wejść na wieżę, bo jak mgła/deszcz, to się nie wchodzi). Można też wypić coś i zjeść doskonałe ciasta albo coś konkretniejszego w Dziewiczej Bazie u stóp ścieżki. Przytulne, ciepłe miejsce, sporo się tam dzieje również dla dzieci, sądząc po rękodziele rozsianym po okolicy, nie tylko dla dzieci. Aktualnie można obejrzeć wystawę zdjęć Włodzimierza Puchalskiego, np. z takim uroczym gryzoniem). Oraz zrobić ognisko i piknik.
Wejście na wieżę kosztuje 5 zł/dorosły, 3 zł/dziecko powyżej 3 lat. Nie ma windy.
[1] Moje łydki.
[21.09.2014]
Ponieważ jeszcze dopadły mnie powidoki po #oktawie urodzin Majuta, a konkretnie w przedszkolu musiały się odbić oficjalne, choć opóźnione urodziny, zamiast pisać produkowałam z TŻ-em filcowe potworki z możliwością zapinania na zatrzask dla całej czeredy przedszkolnej (oraz ciasto ze śliwkami, już bez zatrzasków). Nauczyłam się przy tym, że koperta jest na planie kwadratu, a puchate ogonki jednak lepiej przyszyć niż przyklejać, za to filc-filc się skleja dość przyzwoicie. Ale ja nie o tym, tylko o Pierwszych Piastach Protoplastach.
Kompleks dookoła jeziora jest bardzo rozbudowany - w Dziekanowicach znajduje się Wielkopolski Park Etnograficzny, gdzie na sporej przestrzeni można wybiegać nieletnią (tym razem z przyjaciółką w podobnym wieku, co oznacza dwa razy więcej biegania). Wprawdzie ostatnio hasłem sztandarowym jest fraza "nuda, nuda, nuda", ale w skansenie były wiatraki (typu koźlak), które służyły do radosnego obiegania i wspinania się po schodkach, ślimaki ("ja chcę wziąć go do domu" - wyemitowała starsza H., co nie wzbudziło radości jej rodziców), kołyski i łóżka w ładnie wyposażonych domach z różnych epok (na które z kolei atak przypuszczała młodsza H., lat niespełna dwa), kozy i owce (wiadomka) oraz studnia. Studnia okazała się hitem - wprawdzie starsza H. wydawała okolicznościowe piski przy zaglądaniu do studni, że wpadnie i się boi, ale mimo to obie kilkakrotnie kazały dokonywać pobrania wody wiadrem w celu rytualnego wylania. Nie wiem, jakim cudem były w miarę suche. A, i kot był, ale nietowarzyski. Na terenie jest restauracyjka, można herbatę, żurek, pyrę z gzikiem i chyba niezłą - sądząc z reakcji współjedzących - lokalną smażoną rybę.
Kawałek dalej, w stronę Ostrowa Lednickiego znajduje się barak z zabytkowymi artefaktami, ale ominęliśmy go, bo najpierw chcieliśmy zdążyć na jeżdżący co pół godziny prom, a potem byliśmy głodni (i nawet bez łgarstwa, się zjadło nawet nieco pomidorówki i kotlet). Prom na Ostrów płynie dosłownie przez kilkaset metrów, co uspokoiło fobię TŻ-a, że jakby co, to dopłynie wpław). Sam Ostrów jest do obejścia w przewidziane pół godziny - trochę kamiennych ruinek, kilka domków, dużo zieleni i parę przeraźliwych rzeźb z metaloplastyki. Nie ma specjalnie poczucia, że się obcuje z duchem przodków, ale to miłe miejsce na wczesnojesienny spacer.
Aktualne ceny (dzieci do lat 7 - darmo) tu, podobnie godziny otwarcia - w tym roku do końca października z nieco okrojonymi godzinami. Oprócz tego są jeszcze dwa obiekty nieco dalej od jeziora - gród w Gieczu i gród w Grzybowie, ale to na następny raz. Bo, jak wspomniałam, wybiegane dziecko było głodne.