Grupa znajomych z liceum spotyka się co roku od kilkunastu lat i obserwuje, jak siwieją i wypadają im włosy, jak rozstaje się najładniejsza para w klasie, jak układa się życie dwóm najbrzydszym dziewczynom i jak odpadają kolejne osoby ("biorą z naszej półki"). Powieść rozpisana na role, z historii poszczególnych bohaterów, a i czasem z autobiograficznych zapisków autora, składa się obraz dojrzewania, wczesnych miłości i obowiązkowego niezrozumienia kogo przez co w Pradze lat 80. Myszowata jest brzydka i przez całe liceum fabrykuje rozwijającą się historię o swoim kochanku, Liborze, a Maria ją sprawdza na każdym kroku, bo nie wierzy. W ślicznej Ewie kocha się Tom, Jeff i Skippy. Najbrzydsza jest Gałąź. A autor miał nieprzemakalną kurtkę z napisem "Grundig", import z NRD.
Czesko melancholijny kontrast między marzeniami i potencjałem wieku lat kilkunastu a kryzysem 40-latka, ze smutną pointą, że dorosłe życie to taki sama gra w "zbijanego" jak na wuefie.
Inne tego autora:
#1, chociaż awansem z poprzedniego roku.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek stycznia 4, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2011, beletrystyka, panowie
- Skomentuj
Film jest dość stary i zakładam, że dawno obejrzany. Ale jak kto nie widział, a chce, to lepiej sobie obejrzeć niż czytać, bo film ładnie odsłania po kolei całą historię.
Można zniszczyć dowody, ale nie można zniszczyć wspomnień. ESotSM to najładniejszy film o miłości, jaki znam (no, jeden z ładniejszych). O tym, czy gdybyśmy się spotkali w innych okolicznościach, to byśmy się pokochali. Czy nowa szansa z czystą kartą pozwala na uniknięcie tych wszystkich błędów, które popełniliśmy wcześniej?
W Lacuna Inc. można sobie wyczyścić pamięć po związku nieudanym albo bez przyszłości. Wystarczy wyrzucić wszystko, co przypomina o drugiej osobie, poprosić znajomych o nie poruszanie tematu i odbyć krótką nieinwazyjną procedurę, usuwającą wszystko, co związane z byłym partnerem i już. Nie ma, nie boli. Joel po dwóch latach życia z Clementine dowiedział się, że po ostatniej kłótni Clementine wytarła jego ślady ze swojej głowy. Wprawdzie chciał ją przeprosić, ale zdecydował, że lepiej będzie o niej zapomnieć. Ale w trakcie znikania kolejnych wspomnień dotarło do niego, że wcale nie chce. Chce zachować w głowie wszystko, co miało z nią związek - pierwsze spotkanie, kolor włosów, kłótnie, ciepłe momenty.
Świetny, melancholijny i tragiczny Jim Carrey, szalona i uczuciowa Kate Winslet, drugoplanowo naiwnie czysta Kirsten Dunst i nieco psychopatyczny manipulant Elijah Wood. Oniryczny i symboliczny Gondry, podobnie w "Jak we śnie" wchodzi w podświadomość, wspomnienia i sny. I mimo tego, że świat w głowie się rozsypuje, to jednak da się na gruzach poskładać całość i zacząć od nowa, trochę mądrzej, cierpliwiej i rozważniej. Optymistycznie, bo mówi, że są drugie szansy.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek stycznia 3, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 2
Zawsze na przełomie roku fascynuje mnie, że według większości ludzi tolerancja polega na tym, że należy nie przeszkadzać im w hucznym obchodzeniu. Owszem, jestem w stanie się domyślić, że będzie głośno, nie potrzebuję wizyty sąsiada, uprzedzającego, że może być hałas (i tak naprawdę na co mi to uprzedzanie, nie jestem w stanie wygłuszyć mieszkania, żeby nie słyszeć kłótni i łomotów pijanej pary na klatce schodowej o 3 nad ranem). Nie ogarniam natomiast, czemu nagle się ludziom wyłącza jakakolwiek przyzwoitość, muzyka łupie tak, że ściany drżą, a pijane bydło pali na klatce schodowej, co chwila otwierając drzwi i wypuszczając jeszcze głośniejszą muzykę, prowadząc wrzaskliwe dyskusje oraz biegając z łomotem po schodach, a próba pacyfikowania starcza krótkofalowo na 3 minuty, a długofalowo może się najwyżej skończyć tym, że wesołki będą łomotać w moje drzwi, wychodząc z imprezy do domu (BTDTGTT). Uprzedzając pytania, zdarzało się, że bywali u nas goście, ale muzyka nie wyła do wczesnych godzin porannych, a jak ktoś wychodził, to bez dodatkowych atrakcji typu stado słoni na schodach. Chciałabym zacząć promować inną wersję tolerancji, konkretnie "Jestem tolerancyjny, nie wszyscy muszą uczestniczyć w mojej imprezie". Ale to chyba niepopularny pogląd.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota stycznia 1, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Żodyn
- Komentarzy: 13
Steven Russell był doskonałym ojcem, mężem i bogobojnym katolikiem. Miał też jedną malutką wadę - trochę kłamał. Bo oprócz tego był zdeklarowanym gejem oraz oszustem. Z krótkiego epizodu pracy w policji wyciągnął umiejętność pozyskiwania danych i nagle się okazało, że może być kim tylko zechce - prawnikiem, specjalistą od finansów, a przede wszystkim troskliwym partnerem. Kiedy po raz pierwszy trafia do więzienia, poznaje uroczego blondynka, Phillipa Morrisa i się zakochuje. Jim Carrey i Ewan McGregor są duetem uroczym, chociaż bardzo jaskrawym (i jak ktoś dostaje gęsiej skórki na myśl o tym, że dwóch panów się całuje, to jednak nie polecam), ale film głównie opowiada o pomysłowych ucieczkach Stevena z więzienia. Tym bardziej zabawne jest, że powstał w oparciu o fakty i że po ostatniej ucieczce zapadł wyrok w sumie na 144 lata pozbawienia wolności. Sympatyczna, niezobowiązująca słoneczna komedia, którą bym umieściła między "Skazanymi na Shawshank" i "Gangiem Olsena".
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek grudnia 31, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Skomentuj
Upalne skandynawskie lato, komisarz Martin Beck jedzie na taki trochę oszukany urlop, bo żonę z dziećmi zostawia w domu, a sam udając sprawę służbową popija i wędkuje z kolegą po fachu. Po czym wraca i trafia w sam środek przykrej sprawy, w której mordowane (oraz molestowane) są 8-9- letnie dziewczynki, a potencjalnymi świadkami jest sprytny rabuś, napadający ofiary w parku w celach pozyskania mienia oraz 3-latek. Sprawę udaje się rozwikłać tylko dlatego, że pewna obywatelka zadzwoniła na policję w sprawie mężczyzny, który stał na balkonie.
I jak uważam tę serię za niezłą, tak książka ma kilka słabo klejących się i niedokończonych wątków. Irytuje mnie zamykanie akcji w momencie wiezienia złapanego przestępcy na komisariat, bez słowa wyjaśnienia, dlaczego to robił. Dziwne jest wprowadzenie rozwiązłej studentki, którą przesłuchuje Kollberg i wspomnienie o jego dylematach, bo z jednego strony seksowna panna bez majtek, z drugiej w domu żona w 9. miesiącu ciąży. Nawet życie prywatne Becka nie nadaje powieści tonu, ot - pokłócił się o coś z żoną, żona ma za złe, że nie jeździ samochodem, a mógłby, bo dostawałby dofinansowanie za każdy przejechany kilometr, nijako.
Inne tych autorów: tu.
#50
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek grudnia 31, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2010, kryminal, panie, panowie
- Komentarzy: 1
Jak bardzo jestem fanką w zasadzie każdej książki Terry'ego Pratchetta, tak nie dałam rady obejrzeć ekranizacji "Koloru magii". Wszystko było jak trzeba - świetny Vetinari (Jeremi Irons), doskonały Trymon (Tim Curry), fantastyczna scenografia, cameo Pratchetta, tylko... nudne. Odpadłam w okolicy walki na magiczne miecze na Zmokbergu. W zasadzie to nie jest nawet wina ekranizacji, bo sam "Kolor" to zbiór gagów, luźno zahaczający o fabułę. Pewnie nada się dla kogoś, kogo trzeba na czytanie "Świata Dysku" namówić, bo nie ma wartości dodanej w stosunku do książki, tym bardziej, że w filmie pratchettowy język zupełnie nie gra. Nie mam działu "Nie oglądam", ale nie chce mi się obejrzeć do końca.
Inne książki tego autora tu.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek grudnia 30, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 5
Lubię wspominkowe książki, w których akcja dzieje się w kuchni, zwłaszcza jak w historię wplecione są przepisy. Niestety, mimo że pani Capponi pochodzi z włoskiej szlachty, a dzieciństwo we Florencji i okolicach miała barwne (zwłaszcza jak na standardy PRL-u), jakoś całość nudzi. Dzieci w "nursery", a utytułowani rodzice na balach, dieta dzieci w wieku szkolnym, przemknięcie się przez potencjalnie interesujący czas wchodzenia w dorosłość, winnica i oliwki, machnięcie przygodą w Stanach i kilka stron o dzikim PRL-u. Miałkie jakieś to, może kwestia opisu i języka. Dodatkowo dość ubawiłam się przy przepisach, bo nawet biorąc pod uwagę, że książka wydana została w roku 1994, wolałabym wersje oryginalne przepisów, a nie ciągłe dopiski typu "z braku świeżej bazylii i pinioli pesto zrób z pietruszki i orzechów włoskich, a parmezan zastąp dowolnym ostrym serem" bądź "nie zastępuj selera naciowego selerem korzeniowym, bo to nie to samo, lepiej nie dawaj wcale".
#49
Napisane przez Zuzanka w dniu środa grudnia 29, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2010, kulinarne, panie
- Komentarzy: 4
Za każdym razem, kiedy jestem na placu Kolegiackim, zachwycam się detalem. Okiem w piramidzie na szczycie jednej z kamienic. Na błyszcząco wygładzoną setkami dziecięcych rączek rzeźbą poznańskich koziołków. Łagodnym pięknem biało-różowego budynku Urzędu Miasta z kuszącą, choć zastawioną szlabanem bramą. Zdobieniami na kamienicach. Konsekwentnie różanym wystrojem Republiki Róż. Kwiatami na klombach (to wiosną, latem i jesienią). Tym dziwnym spokojem miejsca, gdzie - owszem - ludzie przechodzą, mają jakieś sprawy, ale wyglądają, jakby równie dobrze mogliby teraz zatrzymać się i przestać spieszyć.
Po czym nagle obejmuję wzrokiem całość. I widzę miejsce, które mogłoby żyć, ale nie ma po co. Wiem, są dwie kawiarnie (i chyba jedna arabska restauracja, ale możliwe, że już zamknięta), ale nie ma nic więcej. Nie ma sklepów poza jakimś przypadkowym. Kawałek dalej, na rogu Garbar, jest mikro-ryneczek z kwiatami i warzywami (i kiosk). Nie ma ławek, jest za to bałaganiarski parking z samochodami parkującymi skośnie.
I smutno mi, bo chciałabym, żeby takie miejsca przyciągały ludzi, zwłaszcza że można by to zrobić łatwo - zaraz obok jest kościół farny, ważny punkt na turystycznej mapie Poznania. Dosłownie dwa kroki dalej. Za każdym razem, kiedy staję pod kierunkowskazem, który pokazuje, jak daleko jest do różnych egzotycznych zakątków na świecie (ot, do Chin ponad 8 tysięcy kilometrów), myślę sobie, że chciałabym, żeby tu pojawiło się miejsce, do którego ktoś gdzieś tam postawi kierunkowskaz.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek grudnia 28, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Skomentuj
Jedyne, co dobrego o tej książce można powiedzieć, to że opisane jest kilka kawałków przedwojennego Poznania. Niestety, nic więcej. Może to efekt tego, że przyzwyczajona do genialnych rekonstrukcji Poznania sprzed lat u Ćwirleja przy jednocześnie wciągającej i spójnej akcji, oczekiwałam za dużo. Ale jeśli chcę przeczytać kryminał, to niech to będzie kryminał, a nie zbeletryzowany reportaż obyczajowy, oparty dodatkowo bardzo luźno na prawdziwych wydarzeniach. Zaczyna się klimatycznie, bo od znalezienia trupa drobnego złodziejaszka, zabitego i zamurowanego 6 lat wcześniej w piwnicy Starego Browaru (tego oryginalnego, na miejscu którego powstało współczesne centrum handlowe). Dziennikarz Żukowski i komisarz Jakubek zaczynają najpierw konkurencyjnie, potem już razem węszyć, kto przed sześcioma laty tak poprowadził śledztwo, żeby szybko zostało umorzone. Niestety, zamiast solidnie przeprowadzonego śledztwa jest mozolna historia o poszukiwaniach, życiu osobistym dziennikarza i jego kolegów z policji, wyprawach do Wilna i do małego francuskiego miasteczka, gdzie dziennikarz w zasadzie nie szuka prawdy, tylko tematu do gazety, a na końcu procesu.
Przyznam, że po latach czytania kryminałów różnego typu przyzwyczaiłam się, że nadrzędna jest w nich dobrze opisana intryga, a nie zgodność z prawdą (zwłaszcza że i tak historia mówiła zupełnie co innego), która - zwłaszcza tutaj - rozczarowuje nieumiejętnością podania. To nie tak, że to zła książka, bo napisana jest zgrabnie, czyta się gładko, ale gdyby nie to, że akcja dzieje się w Poznaniu, straciłaby w zasadzie wszystkie atuty.
#48
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek grudnia 27, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Czytam, Moje miasto -
Tagi:
2010, kryminal, panowie
- Skomentuj
Wystarczy promień słońca, żeby wydobyć się z głębin mikro-depresji zimowej, powodowanej szarością i kolejnym przeraźliwym katarem, od którego wybucha mi mózg (a lubię swój mózg). Wprawdzie mróz był przeraźliwy, ale deszcz, który padał w Wigilię, zamarzł na wszystkich liściach, jagodach, gałązkach i igłach i miałam powód, żeby ze zmarzniętymi paluszkami przebijać się przez śnieg po kolana i zastygać w dziwnych pozycjach przy żywopłotach, krzewach i pod drzewami. Ciekawa jestem, czy jednym z pierwszych wspomnień Maja będzie mama, która czasem staje na jednej nodze, wydaje z siebie donośne słowo uznawane ogólnie za obraźliwe, kiedy spada jej aparat z ramienia i trafia w nos, kuca przy płocie czy kładzie się na trawie (tę część z expressis verbis wolałabym, żeby zapomniała, zresztą nos już mnie wcale nie boli). W każdym razie to był dobry dzień, zwłaszcza że kolejny skok rozwojowy ostatnimi czasy dał się nieco we znaki. Dzień budowania piramidy z klocków Duplo, mieszania kolejnej herbaty łyżeczką, szeroko zakrojonego głaskania kotów, uśmiechania i klaskania. Lukier. Dużo lukru.
GALERIA ZDJĘĆ (również z listopada).
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 26, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+
- Skomentuj