Najzupełniej mi wszystko jedno, czy był to zorganizowany na facebooku flash-mob, czy byli sponsorzy i czy całość była komercyjna. Lubię bańki mydlane. I wprawdzie poszłam dziś na Rynek jak Turek z nożem na strzelaninę, ale nadrobiłam zaniedbanie kupując gizmo do baniek na straganie. Nie tylko ja zresztą.
Miasto dziś w ogóle było w formie - oprócz baniek i murali pokazało mi makietę Starego Rynku, stojącą przy wylocie Paderewskiego. Poproszę tak co dzień. a jak nie, to ostatecznie co tydzień. Z góry dziękuję za pozytywne rozpatrzenie mojej prośby, kreśląc się z poważaniem.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota maja 21, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto -
Tag:
murale
- Komentarzy: 4
Lubię szukać. Wychodzę, śledzę, podążam za tropami (czasem tylko wysyłając rozpaczliwe sms-y do tych z googlem, gdzie konkretnie). Dzisiaj tak sobie krążyłam i szukałam tego, co po Alternaliach zostało na ścianach do niedawna nijakich i podniszczonych kamienic. Zrobiłam nawet mini-wywiad z przypadkowo spotkaną parą młodych mieszkańców Poznania - Natalią i Staszkiem. Zapytałam o wrażenia i usłyszałam, że "Ogólnie to im się podoba". Staszek rzekł nawet, że "Całkiem, całkiem".
Oczywiście trzeba być mną, żeby nie zauważyć murala na najbardziej widocznej i odsłoniętej kamienicy na Taczaka, ale wrócę tam, nie ma obawy (dawno nie byłam w "Soli i Pieprzu", zresztą).
I tak:
Kantaka 8/9
Garbary 41
Grobla 16
Woźna 13
Woźna 13, podwórze za Cafe Mięsna
GALERIA ZDJĘĆ.
EDIT: mural przy Taczaka 11.
Więcej o festiwalu w prasie:
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota maja 21, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto -
Tag:
murale
- Komentarzy: 2
Połączenie dwóch rzeczy czasem przynosi wartość dodaną, ale nie zawsze (nie, nie padnie tu modne słowo, ale i tak wiecie, do czego aluzja). Tak niestety jest z książkami Böcklera - to połączenie słabego kryminału i przewodnika po regionie. Umiera sędziwa Otylia Barkow i w pozostawia w spadku swój niebagatelny majątek wnukom - snobującemu się handlarzowi wina, Rudolfowi oraz lekkoduchowi zajmującemu się fotografią mody, Markowi. Rudolf nie dostaje prawie nic, a Mark - willę nad jeziorem Garda, 4,5 miliona marek niemieckich i lokatorkę, piękną przewodniczkę po Wenecji - Laurę. Niedługo potem ktoś porywa Marka i żąda okupu w wysokości odziedziczonego majątku.
I wszystko byłoby ok, gdyby nie była to nieco egzotyczniejsza i bardziej rozerotyzowana wersja przygód Pana Samochodzika. Jeździmy, spacerujemy i jemy z bohaterami w Wenecji i okolicach, słuchając szczegółowych wykładów Laury o weneckich zabytkach, czytając rys historyczny miast, willi, kurortów i winnic oraz poznając biografie znanych ludzi, którzy się o te miejsca otarli. I owszem, klimat magicznej Wenecji czuć, ale widać ślady kleju, którym jest sklejony z fabułą. 1/4 książki to dodatek zawierający alfabetyczną listę ciekawostek - miejscowości, zabytków, postaci historycznych i przepisów kulinarnych. Mój zmysł porządku burzy się na widok skorowidza, w którym obok siebie znajduje się notka o biegu rzeki Pad, przepis na polentę i pole golfowe Pra' delle Torri.
#34 (mam jeszcze dwie tego autora, ale chyba sobie podaruję).
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek maja 20, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2011, kryminal, panowie
- Skomentuj
Któreś z kolei czytanie nieco rozczarowuje. Nie w warstwie językowej czy w kreacji postaci, ale widać, że fabuła klejona była trochę na kolanie. Śmierć zostaje odwołany ze stanowiska w trybie nagłym, albowiem Audytorzy i nadzorujący ich Azrael uznali, że Śmierć stał się zbyt ludzki. Jak to w dużych organizacjach bywa, wymówienie wręcza się szybko, tylko potem się okazuje, że nie jest łatwo znaleźć zastępstwo, więc przez jakiś - zwykle dłuższy czas - panuje rozgardiasz i bezhołowie. W Świecie Dysku wzbiera siła życiowa, a magowie i spora grupa bardziej magicznych stworzeń przestaje umierać. I z jednej strony emerytowany Śmierć podejmuje tradycyjną akcję żniwną na farmie panny Flitworth, a z drugiej nieumarły mag Windle Poons z gromadą przedziwnych stworzeń - nieśmiałym banshee, strachem, parą nietypowych wilkołaków, Bibliotekarzem i chyba najbardziej przerażającą panią Cake - usiłują rozprawić się z rozpasaną siłą życiową.
Tom sponsoruje hasło "Dumny, bo z trumny". Przyjemne jest to, że widać zarys przyszłych bohaterów - Casanundy, drugiego najlepszego kochanka na Dysku, zombiego Reg Shoe czy pierwowzoru Anguy - Ludmiły.
Inne tego autora.
#33, czytam, bo pożyczałam P. (jeszcze innemu P.) i mi się pałętało po torbie, a jak już zaczęłam, to wiadomo.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek maja 20, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2011, panowie, sf-f
- Skomentuj
Przychodzi, jak siedzimy w piaskownicy. Poza tym czytam pięć książek naraz. I głowa mnie boli.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek maja 19, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Koty, Maja, Fotografia+
- Komentarzy: 9
Jeszcze nie razem, jeszcze tylko dla mnie. Jeszcze za dużo wbiegania na rozłożone na poziomie ziemi rzeczy, konieczności odciągania i odnoszenia na z góry upatrzone pozycje. Ale już wyciągam portfel nie dla siebie, tylko po to, żeby kupić "kokka" i szklane kryształki do powieszenia na szybie ciągle jeszcze już-niebawem-jej-pokoju, dawniej znanego jako biblioteka.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek maja 16, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 3
Z przykrością muszę stwierdzić, że jak uważam, że Laurie jest świetnym aktorem, tak pisarzem - niekoniecznie. Sensacyjna historia o eks-żołnierzu Gwardii Szkockiej, wplątanym w międzynarodową intrygę bogatych ludzi, handlujących bronią i nie wahających się w obronie własnych interesów sprzątnąć kilka bądź kilkanaście niewygodnych osób, jeśli im to tylko przyniesie odpowiedni profit, przypomina w klimacie historie o Bondzie, Jamesie Bondzie i zapewne świetnie da się zekranizować, ale czytanie jej męczy. Mam taki problem ze wszystkimi książkami pisanymi pod Hollywood, pod które można podczas czytania podstawić sobie głosy aktorów z potencjalnej obsady. To się sprzeda, bo Thomas Lang, najemnik z niewyparzoną gębą, przyciągnie do kin panie, z kolei panowie dostaną kilka pokazów jazdy na szybkim motocyklu, sporo bijatyk, zaawansowany technologicznie śmigłowiec oraz trzy piękne panie - córkę bogatego przemysłowca, uroczą pracownicę galerii sztuki i egzotyczną terrorystkę, co to nie zawsze nosi majtki, jeśli wiecie, co chcę powiedzieć.
#32
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota maja 14, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2011, kryminal, panowie
- Skomentuj
Poprzednio węgierski pisarz i podróżnik kupował dom we Włoszech, zaprzyjaźniał się z sąsiadami, jadł i pił i oglądał skąpane we włoskim słońcu krajobrazy. Teraz zdecydował się kupić zrujnowane opactwo wraz z przynależną do niego winnicą, wyremontować średniowieczne domostwo (i to jeszcze tak, żeby wyglądało odpowiednio staro) oraz zapuścić kilka szczepów winorośli i produkować doskonałe wino. Sądząc z umieszczonych na końcu książki recenzji z prasy fachowej - udało się.
Jest sielsko i zabawnie - fachowcy remontujący hacjendę to mili, różnorodni i pracowici ludzie, zdarza się mała demolka traktorem czy złe rozplanowanie, ale wszyscy się lubią i jedzą sobie wspólnie toskańskie specjały (lista kilku dość rozbudowanych przepisów na końcu książki). Máté ciepło i często autoironicznie opowiada o tym, że tworzenie od podstaw winnicy, planowanie zakupów, wybór szczepów winorośli, sadzenie, podlewanie i winobranie to ciężki kawałek chleba, ale warto. Mimo poczucia pewnego chaosu w opisywanej historii, dygresyjności, wplatania opowieści o rzeczach codziennych, znajomych i rzeczach przypadkowych, przez co książka robi wrażenie zbeletryzowanych notatek z życia, a nie przemyślanej powieści, zostawia takie miłe ciepełko po przeczytaniu.
I jak ostatnio narzekałam na tłumaczenia, tak ta jest przetłumaczona świetnie, z żywym językiem, zgrabnymi frazami i zwyczajnie gładko.
Inne tego autora:
#31
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota maja 14, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2011, panowie, podroze
- Skomentuj
Kiedy zadzwoniłam wczoraj do TŻ-a, żeby pochwalić się, że tym razem wracam z tarczą, zza słuchawki rozległy się owacje jego kołorkerów (tu pozdrawiam). Owacje zapewne miały niejaki związek z tym, że TŻ często przychodził do pracy później, wyjaśniając, że zajmował się dzieckiem, bo "Zuza miała jazdy".
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota maja 14, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Moje prawo jazdy
- Skomentuj
Suspensu nie będzie, bo wiadomo, że już.
Zajęło mi to rok, bo specjalnie wyrywna nie jestem. Nie chce mi się wywlekać z czeluści notek, które pisałam w trakcie kursu, więc w skrócie. Najpierw popełniłam błąd, idąc do Babskiej Szkoły Jazdy, której, a szczególnie właścicielki w roli instruktorki, serdecznie nie polecam, chyba że ktoś chce posłuchać w ramach 30 godzin teorii o tym, jak źle jeżdżą mężczyźni, że żona jeździ tylko wtedy, kiedy mąż pijany wraca z imprezy i że lepiej z mężem w roli pasażera nie jeździć, bo szykanuje i krytykuje itd. (kupa śmiechu z przewagą kupy).
Pół części praktycznej zmarnowałam na jazdę z panią E., która wsiadała przeraźliwie wściekła i czekała tylko na pierwszą okazję, żeby wybuchnąć, szarpnąć kierownicą bądź uderzyć mnie po ręku, bo źle skręcałam. Albo coś. Wytrzymałam chyba 14 godzin, licząc, że jeżdżąc z analogiem niestabilnej nauczycielki matematyki w szkole podstawowej z linijką w gotowości nie będzie mi straszny żaden egzaminator. Szczęśliwie zmieniłam instruktora na panią M., przemiłą kobietę, z którą dojeździłam do trzeciego egzaminu (konsekwentnie uwalanego na łuku, albowiem nie umiałam zmieścić się w kopercie albo mi gasł silnik przy ruszaniu, albo wiatr, wilki, wiadomo). Niestety pani M. się rozchorowała (zdrowia życzę) i trafiłam z polecenia do pani I., która po wstępnym obwąchaniu wydawała się kompetentna i sympatyczna, ale po niezdanym egzaminie zaczęła powtarzać metody pani E., wciskając za mnie sprzęgło, tłumacząc, jaka to ja głupiutka jestem i opowiadając historie o byłych krnąbrnych kursantach, których to ona wyprowadziła swoim uporem a wbrew ich oślemu uporowi na ludzi. Podziękowałam. Najsympatyczniejszy był epizod z R., eks-policjantem z niesamowitym oldskulowym placem manewrowym (tak, to na Promienistej), który spokojnie mi wyjaśniał, co zjebałam tym razem oraz że jeżdżę nieźle, ale po poprzednich instruktorkach mam skurwiałe nawyki.
W efekcie kilkunastu godzin z R. (i kilku z jego współpracownikami) przejechałam dziś łuk, na górce mi zgasł, bo zapomniałam ustawić luzu i zdjęłam nogę ze sprzęgła, w mieście raz czy dwa zapomniałam o kierunkowskazach, ale udało mi się nikogo nie rozjechać, więc po niecałych 40 minutach i porcji kręcenia nosem, że jeszcze dość szarpię, jak ruszam (no halo, jak wciskałam sprzęgło, to czułam, że mi się pół samochodu i szyna tramwajowa przesuwała!), dostałam świsteczek oznajmujący, że POZYTYWNIE. Czy muszę mówić, jak bardzo mnie ten fakt napawa radością?
Między 12. maja 2010 a 13. maja 2011 poznałam mnóstwo uroczych zakątków Poznania, o których nie miałam wcześniej pojęcia, kilka malowniczych ruinek, parę restauracji ("Pani Małgosiu, podobno dobra") i przegadałam mnóstwo godzin z pasażerem. Nie powiem, żeby była to rozrywka tania i niestresująca, ale warto było. Dziś róbcie dla mnie hałas (© ^cashew).
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek maja 13, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Moje prawo jazdy
- Komentarzy: 18