Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Przez ostatnie trzy dni nie wychodziłam z domu, irytując się czekaniem bądź patrzeniem na czynności Złotych Rączek (i zupełnie serio chcę niniejszym pochwalić firmę SPAW, która już po raz kolejny czyni cuda, ratując mnie przed zimnem i zarośnięciem brudem, a do tego zatrudnia sympatycznych i kompetentnych pracowników, którym zależy), więc tym bardziej ucieszyłam się po pierwsze z dnia wolnego od zamieszania związanego z pracami budowlanymi, po drugie z tego, że na Rynku trwał Festiwal Rzeźby Lodowej. Jakoś zrósł mi się z grudniowymi świętami na tyle, że bez chociaż jednego rzutu oka na cudności wycinane piłą, nożem, tasakiem czy przygrzewane żelazkiem mam poczucie niekompletności w grudniu. Tym bardziej się cieszę, bo wygrała jesienna rzeźba z liśćmi, która mi się podobała najbardziej.
Mimo że zimno było obrzydliwie, a śnieg zmienił stan skupienia z iskrzącego puchu na szarobiałą breję, Rynek zimą jest miejscem uroczym. Tłum uśmiechniętych ludzi, stoiska z pajdą chleba ze smalcem ("z dodatkami?", po czym nagle się orientuję, że na chlebie ląduje smażona kiełbacha, cebula i ogórki kiszone), grzanym winem, pasiastymi sweterkami z Ameryki Południowej, dużo dzieci i miłych psów (tu pozdrawiamy panią od trochę większej Mai i biszkoptowej Bezy). I zaciszna Cafe Behemot z nowym szyldem (kot mruga oczami!), gdzie dziecko moje rozpostarło swój urok i pozyskało misia od właściciela (boję się myśleć, co będzie pozyskiwać za parę lat, mrugając kilometrowymi rzęsami i zarzucając złotymi loczkami).
RED, czyli "Retired Extremely Dangerous", to stempel jaki agent Frank Moses ma na swojej teczce w CIA. Jak większość emerytów hoduje z pestki awokado, ustawia przed świętami przed domem świecące renifery i dzwoni co jakiś czas do przemiłej urzędniczki, Sarah, w sprawie emerytury, po czym nagle orientuje się, że został przeznaczony do odstrzału, bo w środku nocy w jego domu pojawia się kilkunastu srogo uzbrojonych komandosów. Zgarnia Sarah, której grozi niebezpieczeństwo, i razem z nią i pewnym zapasem srebrnej taśmy (nie dziwmy się zaskoczeniu Sarah, kiedy w jej mieszkaniu pojawia się łysy starszy pan) objeżdża kawałek Stanów, kompletuje ekipę i rozwiązuje tajemnicę zlecenia na uciszenie grupy zaangażowanej w jedną akcję sprzed lat.
Trochę się rozczarowałam. Wprawdzie i klimat świąteczny, fantastyczna obsada, bo i wiecznie sprawny Bruce Willis, psychopatyczni John Malkovich i Richard Dreyfuss, perfekcyjnie (jak dobre wino) starzejący się Morgan Freeman, królewska Helen Mirren i Mary-Louise Parker (o tym jak jest seksowna nie muszę nikogo, kto widział "Weeds", przekonywać), ekranizacja komiksu Warrena Ellisa i spory budżet powinny w efekcie dać zapierający w piersiach wielbiciela strzelanek z przymrużeniem oka spektakl. A nie dały. Jest zabawnie, aktorzy świetni, z wystrzelonych łusek można by usypać gustowny kurhanek dla zabitych agentów, są pościgi, walki na sprzęty biurowe i nie tylko, mały wyścig zbrojeń, ale jest to film do jednorazowego obejrzenia.
I już po trzech dniach mam z powrotem ciepłą wodę, ogrzewanie w kaloryferach, a piękną dziurę pomiędzy sypialnią a przedpokojem TŻ pieczołowicie wypełnił na razie starym prześcieradłem i położył równo szczątki paneli, żebyśmy mogli poudawać przez chwilę, że nic nie zaszło. Radosne walnięcie z wiertła kosztowało nas na razie tyle, ile robocizna przy montażu drzwi, ale nie udaję nawet przed sobą, że to koniec, bo rura jest zaklejona tymczasowo i bez gwarancji sukcesu z gorącą sugestią, że trzeba wymienić część albo całość instalacji. Nie mam nawet siły myśleć o naprawie paneli w sypialni, które były położone wyjątkowo solidnie czy o innych rozrywkach typu malowanie i inne czynności z użytkiem młotka bądź wiertarki. I w roli wisienki na czubku zdjęcia o niewielkich walorach artystycznych, ale warte tysiące słów:
Disclaimer: Wiem, że są fachowcy dobrzy, słowni, punktualni i odpowiedzialni. Kilku miałam nawet okazję spotkać. Pozdrawiam niniejszym. Tych innych nie pozdrawiam.
Disclaimer 2: Chętnie bym "Złotą Rączkę" zamieniła na bardziej pasującego mi mentalnie Wesołego Romka, ale mi się rodzina obrazi ;-)
Za każdym razem, kiedy mam wpuścić do domu pracownika fizycznego, żeby położył tapetę, kafelki, malował, zamontował drzwi, podłączył urządzenie czy cokolwiek innego, jestem chora. Wczorajsza akcja, kiedy jeden idiotyczny ruch wiertarką spowodował w moim domu kataklizm, owocujący na razie[1] brakiem ogrzewania, ciepłej wody i rozwalonym kawałkiem podłogi, dowodzi, że nie bez podstaw.
Złote Rączki irytują mnie wszechstronnie.
Niepunktualnością. Jeszcze nie zdarzyło się (raz), żeby jeden z drugim przyjechał na umówioną godzinę. "Będziemy o 11" to taki teaser rzucony na odczepnego, oznaczający, że może o 12, ale równie dobrze i 4 godziny później. Albo wcale.
Bezmyślnością 1. Tylko wyjątki nie mylą mojej ulicy z osiedlem, mimo że nauczona smutnym doświadczeniem za każdym razem wyraźnie powtarzam, że chodzi o osiedle. Co drugi jedzie na ulicę i przy dobrych wiatrach[2] dzwoni z pytaniem, gdzie to ja mieszkam. Rekordzista wysłany sms-em adres przepisał na kartkę i zamienił małe "d" na 0 (słownie: zero), przez co szukał bloku powiedzmy 40d na osiedlu z 10 blokami.
Niekomunikatywnością. Bo rzadko która Złota Rączka zadzwoni sama, jak jest problem. Dzwonię ja i słyszę [2] "No bo ja tu krążę po okolicy i nie mogę znaleźć", "Właśnie miałem do pani dzwonić" czy najweselsze "A wie pani, właśnie o pani pomyślałem", rzucane najczęściej kwadrans po umówionym terminie.
Bezmyślnością 2. Taka małpia ciekawość, co to będzie, jak walnę tu młotkiem albo wsadzę wiertło i puszczę udar. Przyzwyczajona do ostrożnego TŻ-a, który oznacza na wiertle, na ile się można wwiercić, sprawdzając grubość ściany, nie spodziewałam się, że można wpaść na pomysł wsadzenia zamiast 5 cm, potrzebnych na kołek, 15 cm stali (czy z czego tam robią) w przestrzeń między panelami, a potem po "bzzz, psss" spróbować tej sztuki jeszcze w dwóch miejscach, żeby się przekonać, "czy jakbym wiercił tu i tu, to bym trafił na rurę"...
Gadatliwością. Ja rozumiem, że panowie nie dla przyjemności tu przychodzą, ale niestety panowie nie rozumieją, że ja nie siedzę z nimi, bo mam taką fanaberię. Chętnie dostarczę kawy, herbaty, kanapkę, włączę muzykę, podam nóż, wiadro na gruz, worek na śmieci, ścierkę[3] czy szufelkę. Nie. Muszę wysłuchać raportu o stanie dróg, finansach, polityce, zdrowiu ze szczególnym uwzględnieniem nowotworów (bo pan miał), chorób dróg intymnych i powikłań przy porodzie [4], wychowaniu dzieci itp., nawet jeśli z mojej strony dobiega "uhm" bądź nic nie dobiega[5]. Dwóch pan jednocześnie też nie rozwiązuje problemu, bo rozmawiają głośno między sobą. O tym trzecim współpracowniku, który by to spieprzył, a poza tym nie ma dziewczyny i popija co wieczór. O rodzinach. Wspólnych znajomych. Byłych, obecnych i przyszłych miejscach pracy ze szczególnym uwzględnieniem ściągalności należności oraz egzekwowaniem tego typu spraw przez telefon w trakcie.
Węszeniem. Przypadkowym otwieraniem drzwi, zaglądaniem i wyceną w oczach. Mam bałaganiarskie mieszkanie, pełne rozmaitych rzeczy, które lubię bądź mam z jakiegoś powodu. Źle się czuję, kiedy w moje życie wchodzi ktoś w brudnych butach.
Wścibskością. Pani, a po co pani tyle książek/ubrań/płyt? Pani, a kto pani kładł te panele? Pani, a tak pani cały dzień przy tym komputerze? Pani, a po co aż trzy koty? Pani, a kiedy następne? ([4] to mnie szczególnie ubawiło, bo zadane zostało na tydzień przed terminem porodu aktualnego, kiedy brzuch mnie zasłaniał ze wszystkich stron).
Mundrością. Bo po powyższych pytaniach pada nieodmiennie "Bo ja to bym". Wyrzucił te książki, ubrania oddał na wieś, zmywarkę kupił mniejszą, dziecku zabrał smoczek, panele położył inaczej, szafę zamontował odwrotnie. Co zrobił z kotami to tak oczywiste, że już nie muszę nawet pisać.
Seksizmem. To męża Złota Rączka chce pytać, na jakiej wysokości umieścić klamkę, czy wybrać taki czy inny materiał ("pani zadzwoni i spyta męża").
Besserwisseryzmem. No nie wiem, czy tak to będzie dobrze, bo myśmy u Niemca tak nie kładli. Te dekory to się pani znudzą i będzie pani kuć kafle, żeby się ich pozbyć. Ja to bym przestawił.
Sprytkiem i obrotnością. [3] Pani, nie chciałem przeszkadzać, a mi tu ciekło, więc wziąłem te ścierki, żeby wytrzeć. Stał sok, to wypiłem (no że też trafiło na nieco przeterminowany, nominowany do wyrzucenia).
Dlatego stanowczo odmawiam jakichkolwiek więcej zmian w domu. Nie ruszać, jak działa. To moje ostatnie słowo. Na dziś.
[1] Na razie, bo w opcjach jest zrywanie całej puli paneli z przedpokoju, sypialni, demontaż szafy wnękowej i drzwi do garderoby, połączony z kuciem podłogi. Albo gustowne miedziane rury puszczone pod sufitem. Rustic style. Na teraz mam grzejnik, zmywarkę i czajnik z wrzątkiem.
[5] Pan Z. aż wychodził z łazienki sprawdzać, czemu nic nie mówię.
Myślałam, że po tym, jak pan monter patrząc na moją 15-miesięczną córkę zaczął opowiadać, że była afera z pedofilami, którzy krzywdzili, wie pani jak, takie dzieci, i co to on by z takim pedofilem na budowie zrobił, gorzej być nie może. Ale nie. Kiedy już w głowie układałam sobie, jak ładnie umyję podłogę po ich wyjściu, popatrzę na śpiące dziecko i zrobię sobie świeżej herbaty, usłyszałam syk, a chwilę potem: "Pani, a pani nie mówiła, że tu jest ogrzewanie podłogowe". Ogrzewania jak żywo nie było, była za to rura doprowadzająca wodę z pieca do kaloryferów.
Teraz oprócz trzech nowych ościeżnic i dwojga nowych drzwi mam przebitą rurę w podłodze, brak ogrzewania i ciepłej wody, a o 19-20 w planach zrywanie paneli, rozmontowywanie części założonych właśnie drzwi oraz skuwanie wylewki między sypialnią a przedpokojem, żeby naprawić rurę.
I jest mi wszystko jedno, kto za to zapłaci (bo oczywiście, że ja, ależ; skąd monter miał wiedzieć, że tam idzie rura, a administracja domu obwinia montera), bawi mnie tylko zdanie rzucone przez pana montera: "A pani mąż to się bardzo zdenerwował?".
Ostatnio po domu krążą balony. Te nadmuchane nie budzą jakoś entuzjazmu, za to te płaskie i owszem, bo można je nadmuchiwać i nimi piszczeć bądź dawać do ręki, żeby dmuchały albo puszczać i patrzeć, jak lecą. Streszczam dziś rano TŻ-u sytuację na froncie balonowym, a konkretnie że są totalnie zaplute od ciągłego dmuchania. TŻ precyzuje: "Mamy w domu zaplute balony reakcji".
Opowiadam bajkę (serio! z pamięci!). Że Czerwony Kapturek, las, wilk, babcia. A dlaczego, babciu, masz takie wielkie zęby? Babciu, dlaczego w ogóle masz zęby? Skojarzenia to przekleństwo.
Jak wspomniałam, sanki przyszły. I owszem, połowicznie sukces. Maj uśmiechnięty, pomrukiwał otulony kocykiem, tylko raz przygrzmocił w zaspę (ale wyszedł z uśmiechem i czerwonymi policzkami), za to ja po naprawdę krótkiej rundzie po wsi (niecałe 2,5 km) czułam się jak po rajdzie Paryż-Dakar, spocona i jednocześnie zmarznięta, z obolałą szyją od patrzenia, czy dziecko jeszcze siedzi na sankach i cała w stresie, co będzie, jak zleci. Nie jestem fanką sanek.
Dima Malanow wysłał żonę i syna na letnisko do Odessy, a sam mimo panujących upałów rozwija swoją astronomiczną teorię M-kawernów, krążąc po mieszkaniu w slipach (upał!) i rozmawiając z kotem Kalamem. A przynajmniej próbuje, bo co rusz mu ktoś przeszkadza - dzwonią znajomi z dziwnymi sprawami, kurier przynosi drogą paczkę z Delikatesów (a przypominam, że jest to Leningrad i lata 70.), pojawia się nie widziana od wielu lat seksowna znajoma żony ze studiów, wpada z niespodziewaną wizytą sąsiad. Po czym do drzwi dzwoni prokurator, bo sąsiad zostawił o poranku atrakcyjne zwłoki. I nagle z tego chaosu zaczyna wyłaniać się cała seria zastanawiających wydarzeń, o której dyskutuje sobie Malanow z przyjaciółmi przy kawiorze (paczka z Delikatesów, pamiętacie), wódce i mocnej herbacie.
Niesamowicie słowiańska w wymowie, a przy tym prawie klasycznie spójna (bo rzecz się dzieje prawie że wyłącznie w mieszkaniu Malanowa, z krótkimi spacerami najpierw do Sniegojedowa drzwi obok, a potem kilka pięter wyżej, do Wieczorkiewicza), powieść o męskich dyskusjach o nauce i istocie wszechświata, o strachu i odwadze. Jak to u Strugackich, miejscami absurdalna, nie aż tak w "Poniedziałku".
Notka specjalnie dla I., żeby wiedziała.
#45
Sanki przyszły. O 19. Yay, normalnie.
Dziś jest 6 grudnia, czy wiesz, gdzie są prezenty, które masz kupić na święta? Jak zawsze miałam zamiar być czujna tak od połowy września i gromadzić ładne i kolorowe, żeby w grudniu unikać sklepów czy handlu internetowego, który z roku na rok coraz wcześniej ogłasza ostatecznych krach systemu w związku z nadmiarem sprzedaży i niemożnością wysłania paczek jeszcze przed świętami. I owszem, pewne sukcesy na tym polu mam, bo 33% zamierzonych prezentów kupiłam, co jednak nie oznacza, że mogę usiąść i delektować się pyszną zupką z soczewicy i pomidorów, do której znowu wrzuciłam za dużo ziarenek, przez co uzyskałam efekt stojącej łyżki. W każdym razie dla podreperowania weny poszłam wczoraj na Targi Sztuki i Rękodzieła Artystycznego, ale przyznam, że - jak to mówi znajomy - dupy nie urywało. Dla każdego coś miłego - i ciekawa biżuteria, i trochę kiczowatych bab z wielkimi wystającymi, i haftowane szaliki, i ręcznie malowane naczynia. Dość mało jedzenia, nad czym ubolewam, bo to planowałam kupić w prezencie dla siebie (o, jakże łatwo jest coś mi kupić!), wróciłam tylko z bułgarską pieczoną papryką w słoiczku, konfiturą z róży i morelami w syropie. Przyznam, że liczę pod tym względem trochę na jarmark na Starym Rynku i niezawodne bieganie w ostatniej chwili po Starym Browarze z płonącą głową i obłędem w oczach.
PS Tak się zastanawiam zawsze przy takich okazjach, czy powinnam za każdym razem prosić o pozwolenie na robienie zdjęcia. Jak proszę, czuję się niekomfortowo, jak nie proszę, chyba jeszcze bardziej. Kotom łatwiej.