Z lodu i czerwieni
Sanki przyszły. O 19. Yay, normalnie.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Sanki przyszły. O 19. Yay, normalnie.
Dziś jest 6 grudnia, czy wiesz, gdzie są prezenty, które masz kupić na święta? Jak zawsze miałam zamiar być czujna tak od połowy września i gromadzić ładne i kolorowe, żeby w grudniu unikać sklepów czy handlu internetowego, który z roku na rok coraz wcześniej ogłasza ostatecznych krach systemu w związku z nadmiarem sprzedaży i niemożnością wysłania paczek jeszcze przed świętami. I owszem, pewne sukcesy na tym polu mam, bo 33% zamierzonych prezentów kupiłam, co jednak nie oznacza, że mogę usiąść i delektować się pyszną zupką z soczewicy i pomidorów, do której znowu wrzuciłam za dużo ziarenek, przez co uzyskałam efekt stojącej łyżki. W każdym razie dla podreperowania weny poszłam wczoraj na Targi Sztuki i Rękodzieła Artystycznego, ale przyznam, że - jak to mówi znajomy - dupy nie urywało. Dla każdego coś miłego - i ciekawa biżuteria, i trochę kiczowatych bab z wielkimi wystającymi, i haftowane szaliki, i ręcznie malowane naczynia. Dość mało jedzenia, nad czym ubolewam, bo to planowałam kupić w prezencie dla siebie (o, jakże łatwo jest coś mi kupić!), wróciłam tylko z bułgarską pieczoną papryką w słoiczku, konfiturą z róży i morelami w syropie. Przyznam, że liczę pod tym względem trochę na jarmark na Starym Rynku i niezawodne bieganie w ostatniej chwili po Starym Browarze z płonącą głową i obłędem w oczach.
PS Tak się zastanawiam zawsze przy takich okazjach, czy powinnam za każdym razem prosić o pozwolenie na robienie zdjęcia. Jak proszę, czuję się niekomfortowo, jak nie proszę, chyba jeszcze bardziej. Kotom łatwiej.
Tegoroczna zima jest łaskawą panią. Są miejsca, w których jest głęboki, nietknięty ludzką stopą śnieg, gładko układający się i lśniący mroźnymi drobinkami w słońcu. Jakoś tak wychodzi, że do B. i G. jeździmy w okresach klęsk żywiołowych - w maju oglądaliśmy u nich powódź podchodzącą pod próg pracowni, teraz jechaliśmy przez odśnieżane przez nich 80 metrów stromej drogi, żeby patrzeć na poldery Warty pokryte lodem i śniegiem (ale tym razem nie wleciałam w nic malowniczo, jak poprzednio, to na plus). Uwielbiam ich oszklony dom z ciepłą białą podłogą, białą kuchnią i widokiem na świat.
I to są te rzadkie chwile, kiedy chciałabym mieć dom pośrodku niczego. Jeść szarlotkę z lodami i pić kawę w wygodnym fotelu z książką na kolanach, obok trzaskającego ognia w kominku, z kotami owiniętymi w różnych okolicach, oczywiście pod warunkiem, że nie musiałabym zimą wychodzić z domu, ewentualnie na krótki spacer połączony z rzucaniem śnieżkami czy cotygodniową wycieczkę do miasta na zakupy. Niestety, zapomniałam wczoraj kupić kupon na 25 milionów, więc opcja spędzenia reszty życia pod kocykiem bądź na słoneczku niebezpiecznie się oddala.
PS Sanek dalej nie ma. Kolejny sprzedawca objaśnił (nie że sam, musiałam zapytać), że kurierzy nie dochodzą. Do niego. I może dojdą w poniedziałek.
Chociaż z zachwianiem proporcji.
Nienawidzę zawodzić. A przez pazernego sprzedawcę z Allegra, który po trzech dniach milczenia oznajmił, że wprawdzie sanki miały być od zaraz, ale będą za 10 dni (nie precyzując, od kiedy liczy i czy chodzi o normalne, czy robocze), mogę dziecko powozić w miednicy. Więc zamiast opowieści o tym, jak to poszłam z dzieckiem na sanki, pokażę[1] produkt zastępczy z czasów, kiedy ludzie sprzedawali to, co mieli, a nie to, co mieli mieć (a że był to rok chyba 1989, to mieli niewiele). Czytałam sobie wtedy uroczy kryminał Grodzickiego o mordercy na statku, posługującym się trucizną i szczurami z ładowni. Pojawiała się tam urocza młoda kobieta, zdaje się o imieniu Janet, podzwaniająca bransoletką zrobioną z obiegowych monet. Byłam dziewczęciem przedsiębiorczym i zgromadziłam małe stadko monet[2] (a łatwo nie było, bo jak wspomniałam, był rok 1989) i z pomocą taty, który wywiercił w monetach otworki, zrobiłam sobie przeraźliwie brzęczące cudo, którym irytowałam nauczycieli w szkole, bo miałam fantazję nie zdejmować. A teraz, 21 lat później, nie chce mi się iść do sklepu po sanki.
[1] Tak sobie ponownie zużytkuję zdjęcia zrobione na potrzeby serwisu z ładnymi rzeczami.
[2] To zabawne, jak na takim drobiazgu widać upływ czasu. Mam monety z krajów, których nie ma (10 dinarów z Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii na przykład), monety z krajów, w których jest już euro (zamiast na przykład półfranków francuskich, belgijskich centów czy austriackich groszy) czy monety, które i dziś są egzotyczne (faliste egipskie 5 millemes). Teraz mogłabym zrobić bransoletkę z eurocentów z poszczególnych krajów. Chyba dorzucę współczesną monetkę jednogroszową, bo za kolejne 21 lat może już ich nie być, tak jak nie ma starej jednogroszówki, którą uznałam za zbyt oczywistą, żeby nosić na nadgarstku.
Przez zmierzch zapadający w porze obiadu mam poczucie przemieszczania się po świecie nocą, mimo że jest w okolicach 18, czyli jakby nie było środek popołudnia. Sklepy otwarte, przez ulicę przechodzą piesi, tramwaje iskrzą i dzwonią na zakrętach. Powietrze pachnie mrozem. Piernikowa latte i maślane ciasteczka z imbirowym lukrem to taki prezent dla mnie samej już prawie świąteczny, zwłaszcza że z sali obok w Sweet Surrender dobiegało głośne "Jingle Bells". A potem musiałam przejść 500 metrów i zmarzłam jak nie wiem, przewiał mnie lodowaty, zacinający śniegiem wiatr. Nie lubię. I nawet historyjki o tym, że Hobbit to taki przedwstęp do "Władcy pierścieni", bo tam wszystko wyjaśniają oraz gdzie można pojechać na taką wiejską imprezę, ale fajną, bo nie dostaje się po ryju, mnie nie cieszą.