Wrzuciłam trochę absolutnie nieprzebranych fotek - posprzątam, jak wrócę do domu. Na razie mam lenia ;-)
Ławica i lot Poznań - Monachium - GALERIA ZDJĘĆ. Mały samolot, może ktoś pozna po śmigle, jaki. Niestety głównie było zachmurzenie, więc niewiele poza białymi chmurkami było widać. Już nad Niemcami ciut się poprawiło, więc było widać takie maciupkie domki, pola i highwaye. Zdjęć kobylastego lotniska w Monachium nie mam, takoż z lotu Airbusem, bo w zasadzie co za fun robić fotki w samolocie, jak się nie ma dostępu do okna. Inna rzecz, że żal, bo zachód słońca był prześliczny.
Hotel Holiday Inn Express. Pewnie straszne beleco, ale mnie się podoba. Mydełka uzupełniają jak w dowcipie o Włochu, co to miał własne, ale i tak mu przynieśli. Tutaj rozpakowaliśmy jedno i następnego dnia - bach, rozpakowane zostawili, ale dołożyli świeżutkie. Tsd, widać, skąd Amerykanie mają takie ładne zęby - do pokoju przysługują dwie pasty do zębów, guma dentystyczna do żucia (po smaku sądząc, pewnie z fluorem) i inne cuda.
San Mateo - GALERIA ZDJĘĆ; przedmieścia SF, tutaj jest Wikia HQ, w pasażu handlowym. Śliczne uliczki, zagłębie knajpowe, Citibank, który twierdzi, że mogę gotówkę bez prowizji i pokazuje mi zarówno przelicznik wypłaty, jak i stan konta w PLN! Wot United World. Tak, właśnie jest wiosna i wszystko kwitnie.
W Wikiowym ofisie strasznie bawią mnie stickety w różnych miejscach. "Sauna" na pomieszczeniu, w którym jest klimatyzator i rzeczywiście jest upiornie gorąco, "Recycle - cans, bottles, paper" nad trzema koszami w różnych kolorach czy najsympatyczniejsza pod pokrętłem klimy, mówiąca "Don't".
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lutego 6, 2007
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
san-mateo, usa, niemcy, san-francisco
- Komentarzy: 7
Eloy siedzi na all-hands-meeting, a mnie przemiła Marnie wpuściła na swój komputer (oczywiście bez pliterek, ale spoko - na tydzień się oduczę[1] ;-)) Jabbera chwilowo mam na laptopie (wspominałam, że nienawidzę McIntoshy?), telefon nie działa w ogóle (jest dwusystemowy, ale tutaj jest jakiś Zupełnie Inny System).
Pierwszy rzut oka na amerykańskie śniadanie pokazuje, czemu wszędzie chodzą mamuty i mastodonty. Wprawdzie kawa dla zdrowia jest bezkofeinowa, a cukier przeważnie 0% cukru, ale śniadanie składa się z: rożnego autoramentu słodkich płatków, słodkich bułeczek, muffinków, donatów, dżemików, słodkiego jogurtu (to chyba najzdrowsza potrawa na stole) i... jajek na twardo. Przezabawnie wyglądają jajka na twardo zaraz obok dżemu i ciastka z owocami. Ze słonych rzeczy udało mi się wygrzebać serek Filadelfia i kawałek niesłodkiego pieczywa (co ciekawe, w knajpie jako przegryzkę dają niesłodkie pieczywo, ale za to z rodzynkami).
Hotel jest śliczny, nowy, ale zrobiony w stylu kolonialnym (krużganki i schodki, wielkie rośliny w doniczkach i rożne cuda na kiju), zaraz nad Zatoka. Jutro idziemy na wschód słońca, co nie będzie takie trudne, bo wschodzi kolo 13 ;-) I pełno Japończyków. Swoja droga nie wiem, czy w Immigration Office celowo zatrudniają głównie Azjatów, ale pierwszy rzut oka pokazuje, że Ameryka składa się z Azjatów. Tylko kierowca busiku na lotnisko to Rusek, Nikolai.
Żeby zostać przy tematyce śniadaniowej (aktualnie 9:48 AM), przerażające są amerykańskie sedesy. Zaczynam rozumieć niezdrowa amerykańską fascynację kupą. Dla mnie sytuacja, kiedy to, co się własnie zrobiło, pływa jak w fontannie (prawdziwych przyjaciół poznaje się w borowinie), jest tylko trochę chora. Trochę. No ja pierniczę, przecież po zaglądaniu w taki sedes przez kilkanaście lat to człowiek nie możne wyjść z łazienki normalny. Nie wiem też, czy bateria prysznicowo-wannowa jest klasyczna, ale korzysta się z tego strasznie. Sitko prysznica jest zamocowane na ścianie na stale, a wodę z kranu wannowego przełącza się za pomocą schylenia się i pociągnięcia uszczelki pod kranem, po czym dostaje się na plecy woda, szczęśliwie, jak ciepła. Lotsa fun. Nie opanowałam jeszcze przełączania w locie na kran, bo tej uszczelki nie idzie wepchać z powrotem ;-))
Tyle o marchewce, idę dowiedzieć się, kiedy lanczyk i udam się budzić niezdrowy entuzjazm na ulicach San Mateo, ponieważ będę chodzić pieszo! Tutaj wszyscy jeżdżą...
[1] Poprawiłam, pliterki ważne.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lutego 5, 2007
Link permanentny -
Kategoria:
Listy spod róży -
Tagi:
san-mateo, usa
- Komentarzy: 6
Ja wiem, że stracę cały au-torytet, ale normalnie pierwszy raz latam ("latam, gadam, full serwis") i się czuję jak w podstawówce. Ciężko być cool, jak się nie ma sombrero. Wychodzi na to, że mam do wyboru dwa zestawy - albo bycie całkiem na "nie", albo - jak dzisiaj - całkiem na "tak". Ale spokojnie, wyląduję, wrócę i będę dalej kontestowała.
Kochamy McIntosha. Nie dość, że nie ma szans na pliterki (a przynajmniej żadna kombinacja jabłko + cokolwiek nie daje efektu), to jeszcze edytorek ma undo na jeden krok. Tyle o komputerach. A nie, przepraszam. Eloy mi podpiął pliterki, ale pod ten drugi prawy ctrl, which is fun, bo próba zrobienia klasycznej pliterki czasem owocuje jakimś cudem typu "ostatni akapit poszedł w powietrze". Japko+s - zapisz.
Lot Ławica-Monachium wpyteczkę. Nie trzęsło, dali kanapeczkę z serkiem i ogórem i/oraz toblerona. W Monachium ciepło, lotnisko wykurwiście wielkie, na bramce piszczy niewiele, za to wszystko piszczy przy przemiłej pani z ręcznym terminalem do wykrywania kontrabandy. Najśmieszniej jest, jak piszczy stanik i pani jeździ po człowieku ręczną maszynka do robienia "ping". Chciałam wklikać na dżo noteczkę "Wuj Matt z podroży na lotnisku w Munchen", ale ichnie wifi płatne, więc nie wklikałam.
Opis samolotowy będzie niestety nudny, bo mamy miejsca w środku Airbusa, wiec widzę tylko pasażerów po bokach (buce pod oknem maja pozasłaniane okienka i gapią sie w laptopy; co za marnacja, ja to bym chociaż patrzyła). W zasadzie niby nic, ale w godzinkę przelecieliśmy nad cała Europa, aktualnie mijamy Manchester-England-England. Idę (no, siedzę ;-)) jeść.
5:51 do lądowania, zaraz pewnie będziemy mijać Montreal (dość sprytnie wyświetla się mapka z namalowanym samolocikiem). Wprawdzie nie szło nic zobaczyć, ale chyba minęliśmy Grenlandię. Szło poznać, bo samolot miał turbulencje (taki odpowiednik globusa). Wspominałam kiedyś, że chciałabym pojeździć na rollercosterze? To chyba już nie chcę. Było całkiem śmiesznie, przemiłemu panu po tej drugiej lewej poleciał laptop, jak tak skakaliśmy w górę i w dół z tyłu poleciało wino (skarpetki pomoczyłam później, jak szlam do kibelka, bo z tyłu na ogonie było więcej zniszczeń). Szczęśliwie eloy udzielał komentarzy w języku natywnym ("ciekawe, czy już odpadł ogon"), bo siedzącą obok niego potwornie spanikowana Włoszka byłaby jeszcze bardziej spanikowana. Tak tylko trzymała eloya za nogę i rękę i pytała cichutko, czy może (trzymać za nogę) i co się dzieje, czy już spadamy? Może mam za mało wyobraźni, ale jakoś trudno mi się było tym przejmować i nawet poleciałabym jeszcze kawałek z tymi śmiesznymi podskokami. Na szczęście nie pamiętam żadnych ciekawych kawałków z Losta ;->
Swoja droga zawsze mnie zastanawiało, jak samoloty wiedzą, którędy lecieć. Jak są chmury, to nie ma szans - pod spodem wszystko wygląda jak jednolity stok narciarski, poorany trochę przez jakieś mityczne narty (i niech ktoś mi jeszcze powie, że chmury to skondensowana para wodna, no fucking way, widziałam prawie ze z bliska i nie ma szans, musza być takie jak w "Dolinie Muminków", że można na nich jeździć jak na chmurce). Teraz rozumiem, jest nawigacja satelitarna i inne szpeje, ale kiedyś? Szacun, naprawdę. Zwłaszcza że to chyba pilot przemawiał zaraz po naprowadzeniu na gładki lot i uspokajał spanikowaną (i nieco wrzeszczącą grupę pasażerów). Think administrator bazy danych wysyłający uspokajający komunikat do milionów userów (i to bez użycia slow na k, p i fuck).
Nie wiedzieć czemu przypomniał mi się (ale to wcześniej, jak lecieliśmy mniejszym samolotem na trasie Poznan-Monachium) dowcip o ślepych pilotach, którzy startowali dopiero wtedy, kiedy pasażerowie odpowiednio głośno wrzeszczeli. Kiedyś nie krzykną ;-)
P., mam nadzieje, ze ruszyłeś tyłek i obejrzałeś wreszcie "Almost Famous"? Jest tam śliczna scena w samolocie, który wpadł w bardziej zabawne turbulencje niż nasz i wszyscy (mając wrażenie, ze to już ostatnia chwila ich życia), czynią sobie dość drastyczne wyznania. Najdrastyczniejsze pada sekundę przed tym, jak wszystko się uspokaja i z kabiny wygląda uśmiechnięty pilot i mówi, ze już ok.
Wychodzi na to, ze się nieco odchamię kulturą masową, bo na nad oceanem puszczają całkiem niezłe filmy - "Dobry rok" i "Iluzjonistę" (w busie Frankfurt/M - Poznań puszczali krap okrutny, "Agencie, podaj łapę", któreś "Taxi" i "Wyścig szczurów").
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lutego 5, 2007
Link permanentny -
Tagi:
monachium, niemcy, san-francisco, usa -
Kategoria:
Listy spod róży
- Komentarzy: 5
Do usłyszenia jutro po 4 nad ranem, jak wyląduję ;-)
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lutego 4, 2007
Link permanentny -
Kategoria:
Listy spod róży
- Komentarzy: 7
Nie lubię, jak dzwoni telefon. Ale czasem bywa śmiesznie.
Dzwoni telefon, jeden sygnał, rozłącza się. Nieznany numer, zlewam, jak ważne, to zadzwoni ponownie. Widać ważne, bo zadzwoniło.
Ja: Tak, słucham?
Panna (bardzo oburzonym tonem) Ktoś do mnie dzwonił z tego numeru! Trzy razy!
Ja (zen i siła spokoju, bo węszę fun) Obawiam się, że to nie możliwe, nikt nie dzwonił z tego numeru.
Panna (jeszcze bardziej oburzonym tonem) Ale dzwonił! Jakiś mężczyzna! Męski głos! I się rozłączał!
Ja (zen^2) Nie przypuszczam, bo to mój telefon i bynajmniej nie ma tu żadnego mężczyzny.
Panna (cichutko i nagle grzecznie) To ja przepraszam, pomyłka.
Kurtyna.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek lutego 2, 2007
Link permanentny -
Kategoria:
Śmieszne
- Komentarzy: 5
W zasadzie to nie lubię robótek ręcznych. Ale nie mogłam oderwać się od bloga Jane Brocket (w sensie obrazki, nie tekst). Nie wiem, czy bardziej zazdrościłam, że może robić to, co lubi, czy podziwiałam kolory, faktury, oko i konsekwencję. To chyba takie moje Ostateczne Marzenie. Dom z ogrodem, w którym będę mogła robić ładne a nikomu niepotrzebne rzeczy. A będę miała na to czas, bo nie będę musiała chodzić do pracy. Czy może być coś ładniejszego niż tulipan? Przyjemniejszego niż kasztany trzymane w ręku? Herbata mandarynkowa i pierniczek z marcepanem w czekoladzie?
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek stycznia 25, 2007
Link permanentny -
- Komentarzy: 3
Jeden z szefów przyszedł dziś w marynarce. Zachwyciłam się, bom niezwyczajna. M. na jabberze: "Może miał rozmowę o pracę".
Napisane przez Zuzanka w dniu środa stycznia 24, 2007
Link permanentny -
Kategoria:
SOA#1
- Skomentuj
Zaletą książek Revertego jest to, że jest on pieprzonym erudytą. Wadą książek Revertego jest to, że jest on pieprzonym erudytą. Pisze naprawdę dobre książki, ma pomysł, umie ubrać go w słowa, pokazuje kupę emocji i umie napisać scenę łóżkową tak, że nie jest ani wulgarna, ani naiwna. Co z tego, jeśli trzeba przebić się przez tysiące panasamochodzikowych opowieści o Jezuitach, poszukiwaniu skarbów, nawigacji, starych dokumentach, w których ważny jest każdy szczegół. I tak przez kilkaset stron.
Marynarz Coy wywalony z marynarki spotyka seksowną panią kustosz, jedzie za nią przez pół Hiszpanii, podejmuje z nią prace w celu wydobycia zatopionej przez kilkuset laty karaweli. Prześladuje ich tajemniczy biznesmen z dwukolorowymi oczami wraz ze swoim pokracznym acz demonicznym pomagierem. Wyścig z czasem, Coy tu komuś przywali, tu powzdycha miłośnie do pani kustosz, tu się nawali jak szpadel w portowym barze. Pani kustosz jest, jak wspomniałam, nie dość, że seksowna, to i tajemnicza, a do tego piegowata, więc nie dziwimy się Coyowi. Autor obmyślił sobie, że jest tajemnicza i dzięki temu ciurka kolejnymi kawałkami intrygi, żeby trzymać i czytelnika, i biednego marynarza w suspensie. Grzebią więc sobie w dokumentach, mierzą sekstansami i cyrklami po mapach, udaremniają kolejny zakus bedgaja, rozpoczynają poszukiwania i tak aż do dość nagłego finału.
Na pewno coś dla miłośników żeglarstwa, tajemnic w starych mapach i historycznych erudytów. Dla dziecka onelinerów i epoki przedesemesowej to dwa tygodnie orki strona po stronie, z przerwami na czytanie innych książek.
Inne tego autora:
#4
Napisane przez Zuzanka w dniu środa stycznia 24, 2007
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2007, beletrystyka, panowie
- Komentarzy: 5
Była najlepszą żarłoczną Bunią na świecie. Miałam listę sztuk, w których grała w Teatrze Nowym i cały czas miałam nadzieję je obejrzeć, bo bliżej już było niż dalej, żeby bez niej się odbyły. Nie zdążyłam zobaczyć "Królowej piękności z Leenane" i "Androkles i lew". Obejrzałam za to "Tango" Mrożka. W piątek widziałam ją na Dworcu Centralnym w Warszawie. Jest mi przykro, ale nie będę wklejać świeczki.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa stycznia 24, 2007
Link permanentny -
Kategoria:
Żodyn
- Skomentuj
W Warszawie bardzo zacny jest bar "Krokiecik" na Zgoda (Zgody?).
W IKEI sprzedają niesamowicie smaczne sery - Wastgotta Kloster. Czerwony jest słodkawy, jak sery typu Illertaler, czarny - ostry i pikatntny jak Cheddar. Niedrogie, 7 zł/300g. Generalnie IKEA ma sporo goodies, po które warto się wybrać - pierniczki imbirowe, ciastka owsiane, prażoną cebulkę, kotbullary, czasem gruszkowy cydr w puszkach (TŻ zawsze winszuje sobie hotdoga z cebulką, ogórkami i musztardą). A, potwierdzam - zupa brokułowa z IKEOwego barku naprawdę przyjemna.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 21, 2007
Link permanentny -
Kategoria:
Żodyn
- Komentarzy: 11