Poznań nocą
Następnym razem, jak spadnie śnieg, pójdę w noc ze statywem.
Co roku sobie to obiecuję.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Następnym razem, jak spadnie śnieg, pójdę w noc ze statywem.
Co roku sobie to obiecuję.
Dziś na ten przykład dowiedziałam się, że...
... próba generalna wychodzi zawsze lepiej, niż premiera.
... jeśli jest podany link do oryginału, frajerstwem jest pozostawanie przy tłumaczeniu.
... jeśli się sprawdza w google'u miary i wagi, warto sprawdzić w więcej niż jednym miejscu.
... antybiotyk, co go od wtorku łykam, to jednak nie działa na tę zarazę, która się rozpanoszyła w moim gardle.
Jutro się dowiem, jak bardzo obciachowe są moje niewyrośnięte ptysie.
Fforde tak naprawdę pisze cały czas jedną książkę - "Studnia" zaczyna się dokładnie tam, gdzie skończył "Skok" - mąż Thurdsay Next został eradykowany przez Konsorcjum Goliath, więc istnieje tylko w pamięci Thursday (oraz - jednak - jest powodem jej ciąży). Jako że zarówno Goliath, jak i demoniczna siostra Acherona Hadesa - mnemomorfka Aornis - dyszą nieszczęsnej Op-Specce w kark, Thursday na czas oswojenia się z macierzyństwem chowa się w świat książek. Zostaje adeptem Jurysfikcji, agencji pokrewnej Op-Specom, tyle że pracującej wewnątrz literatury, zarówno tej wydanej, jak i niekoniecznie.
Jedyną przedstawicielką rodziny Next jest 108-letnia babcia Thursday, która opiekuje się nią w świecie fikcji i pomaga walczyć z wirusem, jaki zasiała w pamięci agentki złośliwa Aornis. Za to pojawia się Kot dawniej znany jako Kot z Cheshire, Królowa Kier, panna Havisham z "Wielkich nadziei" Dickensa, kapitan Nemo i wiele innych postaci głównie znanych z prozy anglosaskiej (wstydliwie przyznam, że kusi mnie przeczytanie wreszcie "Wichrowych Wzgórz" i kilku innych odsuwanych do tej pory z niejakim obrzydzeniem klasyków). "Studnia" to satyra na wiele zjawisk współczesnej (pop)kultury - nowe wersje oprogramowania, drastycznie ograniczające możliwości konsumenta, wielkie gale typu Oskary (po raz 77. z rzędu Heathcliff otrzymuje nagrodę za najbardziej dramatycznego bohatera męskiego) czy spamu w przypisach[1]. Niestety, jest to najsłabszy ze wszystkich tomów, taki na przeczekanie, zanim się urodzi dziecko Thursday i agentka odzyska siły na tyle, żeby wrócić i uratować usuniętego ze strumienia czasu Landena.
[1] Porozumiewanie się między światami za pomocą przypisów pojawiło się w "Skoku", ale tu wyjaśniona jest technika przypisofonu i stanowi integralną część akcji.
[2] W świecie Thursday są klonowane wymarłe zwierzęta typu ptak dodo[3], ale okazuje się, że dziobak i konik morski pochodzą ze świata zmyślonego.
[3] Dodo Pickwick znosi jajko, ale poza okazjonalnym wydawaniem dźwięku plock nie wnosi za wiele do fabuły.
Inne tego autora tu.
#92-94 (przecież musiałam sobie odświeżyć dwie poprzednie, dalej świetne są)
Zachwyciła mnie pamięć ^dees, ale potem przypomniałam sobie, że to, czego nie mam w pamięci (a nie mam w niej prawie nic), mam w zewnętrznych nośnikach. I tak:
Wcześniej nie pamiętam.
Im bardziej pada śnieg, bim bom, tym bardziej mam ochotę zaszyć się pod kołderką. Zima odziera mnie z inwencji, już po pierwszym zakochaniu, nie kusi mnie brodzenie w białym puchu (tym bardziej, że puch jest mało puszysty i raczej szary, a słońce pojawia się na kwadrans albo wcale), dla rozgrzania zaczynam piec ciasta z któregoś tomu Nigelli. Nie staję się przez to domową boginią, chociaż - nie chwaląc się - mocno kaloryczne brownie znika z kuchennego blatu, a w domu pachnie czekoladą i hiacyntami z Lidla.
Zimą powinien być okres ochronny dla zmarzluchów. Mądry kot Burszyk patrzy z parapetu na sypiący z nieba opad, po czym wraca na kołdrę, gdzie zwija się w kłębek i tylko łypie na wchodzącego do sypialni człowieka jak na insekta. Martwię się, że nie umiem przekazać zimowej radości dziecku, że nie ciągnę jej na sanki (inna sprawa, że zima w połowie grudnia zaskoczyła mnie jak drogowca i sanki czekają u teściów w piwnicy), że nie rzucam się na śnieg, żeby wykonać okazjonalnego orła (albo anioła, jak kto wierzący). Moja zima to herbata, kołdra, książka i oczekiwanie na wiosnę.
PS Dekorację okna wykonał Maj, samodzielnie. Miałam szczegółowy plan przygotowania całego kalendarza grudniowego oczekiwania, ale wyszło jak zwykle - przeczytaliśmy "Pana Brumma obchodzącego Boże Narodzenie", ozdobiliśmy okna, TŻ próbował metodą łagodnej perswazji wyciągnąć od nieletniej treść listu do Mikołaja, poszliśmy na Festiwal Rzeźby Lodowej i na lukrowanie pierniczków w Paderewskim i na tym się wyprztykaliśmy z grudniowych zwyczajów. A czekoladek z kalendarza adwentowego Maj nie chce jeść. I tak, o.
Zimno, szybko się nie roztopią. A ja trenuję kaszel, ale TŻ twierdzi, że dalej mi wychodzi paskudnie. No nic, practice makes perfect.
Chciałabym, żeby moje życie bardziej przypominało książkę. Albo film. Narrator nigdy nie dałby się nabrać na taką niedoróbkę w akcji jak gruźliczy atak kaszlu na poczcie, zakończony łzami, pełnym nosem i innymi atrakcjami. Każdy sensowny autor przemyślałby też zawartość mojej torebki, dzięki czemu nie jechałabym na zakupy bez portfela. Nie wspominając o wychodzeniu bez kluczyków do samochodu.
Fikcji proszę, fikcji.
Dałam szansę, naprawdę. Ale nie spodziewałam się, że książka jest tak marna na tak wielu poziomach. Zaczynając od edytorskiego (błędy ortograficzne, niespójnie zachowująca się czcionka z nierównymi odstępami), kończąc na treści. Komisarz Hwierut ma PTSD i się leczy psychiatrycznie. Nastoletni syn siedzi u rodziców eks-męża, bo nie chce z nią mieszkać. Tymczasem Anna, która nie pójdzie na zwolnienie, bo co by robiła, prowadzi śledztwo w sprawie wykrwawionej na śmierć najpierw jednej, potem drugiej prostytutki. Wprawdzie po fluoksetynie spadło jej libido, ale dla dobra śledztwa (przy czym, jak rany, naprawdę nie rozumiem) udaje się do klubu, zabiera się z przypadkowo napotkanym mężczyzną, odbywa z nim szybkie pożycie w bramie, a potem - ponieważ nie jest prostytutką - sama płaci za swoją taksówkę do domu. Chapeaux bas. W tle wątku nierządu pojawia się policjant, który gwałci damy negocjowalnego afektu za pomocą lufy służbowego pistoletu.
Jedyną rzeczą, która mnie rozbawiła, to nazwisko mordercy - zupełnym przypadkiem tak samo nazywa się kolega TŻ z pracy. No, jeszcze druga - wysłanie ofiary przemocy domowej na obdukcję do pani patolog (szczęśliwie się udało, mimo że ofiara była żywa).
PS Uprzedzając pytania, czytam Fforde'a cały czas.
Inne tego autora tu.
#91
Mimo tego, że mam mroczne i depresyjne serduszko, miło zaskoczyłam samą siebie taką wewnętrzną, ciepłą radością za każdym razem, kiedy wyglądałam przez okno. Oczywiście zanim się nie rozpuścił. I nie zrobiło się ciemno.
Gościniec Sucholeski zawiera klimat, hotel i restaurację. Po niedawnych wizytach w celu odebrania porcji odzieży zostawionej przez jednego takiego gościa w pokoju hotelowym, którą to odzież hotel prał, odsyłał, przysyłał, prał i wreszcie wypraną chyba nawet nadmiarowo oddał, z kelnerami/recepcjonistami witam się szerokim uśmiechem. I to w zasadzie chyba cały sekret - miło w Gościńcu jest. Mimo że nie było w karcie, dało się zrobić naleśnik z cukrem dla Mai, ot tak, czemu nie. Jako starter dostaliśmy zupę dyniową (w zasadzie pomarańczowo-dyniową, korzenną, fantastyczną), kelner nas ubawił do łez, sugerując, że jest delikatna i może mała spróbuje. Spojrzenie pełne dyzgustu rzucone przez "małą" i zimne "Nie, dziękuję, nie lubię przecieź". Samo jedzenie nader, kuchnia uczciwie regionalna, z gęsiną, kaczką, modrą[1] kapustą i pyrą z gzikiem.
[1] Czerwoną. W Poznaniu się nazywa modra. A chaber to modrak. Mimo różnic w kolorze. Słowo.