A poza tym już po weekendzie, nad czym ubolewam, bo krótki taki. Do Krakowa pojechaliśmy na koncert technoszitu (jak to określiła znajoma usiłująca odsypiać kaca na dworcu obok), czyli Underworld. Faunką nie jestem, zimno było okrutnie (na tyle, że gęsia skórka na łydkach bolała mnie jak nie wiem co), ale wzrokowo odwalili kawał dobrej roboty z podświetlanymi i nadmuchiwanymi patyczkami wielkości ładnych kilku metrów. Dodatkowo bardzo wzruszał mnie pan wokalista (51 lat) aka frontmen, biegający po scenie w srebrnej marynarce z cekinami i wyginający śmiało ciało. Mnie by się nie chciało, ale doceniam.
Kraków jest dziwny. Czasem dziwny w fajny sposób - na przykład z typowo austro-węgierskim podziałem na numerowane dzielnice i budapesztańską architekturę. Czasem dziwny zaskakująco - poszliśmy na obiad do Dworku Białoprądnickiego.
Dworek urokliwy, dookoła park i przestrzeń piknikowa, ale schody (szody, jak wyjaśniał dzisiaj w Trójce Mann, bo przecież się nie mówi "s-hengen", tylko "szengen") zaczęły się już przy menu. Po menu trzeba zejść do knajpy w piwnicy, gdzie można się było też dowiedzieć, że kelnerzy niechętnie wychodzą z budynku, więc zamówić i po części transportować do stolika trzeba samemu. Spożywka ciekawa, ceny przystępne w stanach średnich, to, co ludzie opodal mieli na talerzach, pachniało i wyglądało zachęcająco. Zamówiliśmy, uiściliśmy, dostaliśmy do ręki napoje, bo klient z napojami da sobie radę do stolika mimo schodów. Po czym z okienka kuchennego na tyłach parku, gdzie siedzieliśmy, dobiegło donośne "no ale nie ma sernika", co nas nieco zdziwiło, bo jak raz za sernik zapłaciliśmy. Poszliśmy z kolegą poindagować, panie kasowe najpierw twierdziły, że: a) sernika nie ma, b) jak zapłacony, to dla pana jest, c) ale pan to nie u mnie zamawiał, więc nie ma, chyba że u Beatki; Beatka, u ciebie zamawiał? nie? no to nie ma. Po czym znalazła się pani, co to u niej zamawialiśmy i autorytatywnie stwierdziła, że nie ma i może być szarlotka. Ciepło było, okoliczności przyrody urocze (na "b" były bzy i barwinki, na "m" mlecze, a na "s" stokrotki), po okolicy szlajał się czarny gruby kot, więc każdą kolejną krakowską dziwność witaliśmy z niejakim rozbawieniem. Spożywka się pojawiła (szarlotka była na ciepło, więc przyszła z daniami panią kelnerką, bo ciepłe jednak kelnerzy noszą), zjadliwa jak najbardziej, zwłaszcza szarlotka. Ale ogólne poczucie zabawności pozostało.
Otarliśmy się o historię, bo nocowaliśmy w hostelu na ulicy Szlak (w tom tomie występującej jako Szlak Kolejowy, co nas nieco zmyliło) naprzeciwko domu, w którym mieszkał Piłsudski. Pewnie żadna rewelacja, bo znając życie mieszkał w kilkunastu miejscach, ale przy porannej herbacie (kto wymyślił, żeby śniadania dawali do 9) jakoś mnie to pozytywnie nastroiło. Hostel Guesthouse24 taki sobie (da się przespać, ale price to performance ma słaby), poddasze w wyremontowanej kamienicy, śniadania nie dostaliśmy, bo w Krakowie jadają tylko do 9 rano. A że padało, to już nam się nie chciało oglądać więcej dziwnych rzeczy w Krakowie i pojechaliśmy do Hanki. Co było bardzo, mimo niechęci kotów do zacieśnienia z nami jakichś szerszych stosunków i ja bym chciała jeszcze.
Z innych dziwności, nie tylko krakowskich:
I pewnie nikogo nie zdziwi, że nie chce mi się jutro do pracy. No bo nie chce.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela maja 4, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Koty, Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
polska, krakow
- Komentarzy: 5
Po siedmiu (liczbowo: 7) latach przyszedł kryzys. Przyrosło nam sprzętów, kubeczków (czy tylko ja tak mam, że akurat kubeczki obrastają w jakieś wspomnienia, historie i kawałki życia?), naczyń, puszek, pudełek i misek. Wzięło mnie na wprowadzenie jakiegoś ładu i zarezerwowałam sobie wreszcie pana, co to przyjedzie i zamiast brudnej i zatłuszczonej ściany wykona kafelki. Kafelki wybrałam jakieś 2 lata temu, ale jakoś nie miałam okazji i weny, żeby kupić. Cud, nie zniknęły, kupiliśmy (Cersanit Almeria Zefir, nie ukrywam, że między innymi dlatego, żeby przylepić ze dwa dekory z motylkami [2022 - link nieaktualny]). Przy okazji zaczęłam się rozglądać za jakimiś zabawnymi gadżetami do nowoprojektowanej zielonkawo-pistacjowej ściany i podążając za kubeczkiem z Myszką Miki, trafiłam na komplet limonkowy [2024 - strona nie istnieje] (szczotkę sedesową pominę, bo jednak mi do kuchni nie konweniuje). Teraz szukam jakichś sympatycznych pojemników na sól/cukier/mąkę do postawienia na relingowej półeczce. Kolor w zasadzie dowolny (zimna zieleń, biały, czarny), raczej nieprzezroczyste, kwadratowe/prostokątne, zamykane. Półeczka ma 12x23 cm, więc wejdą dwa po 10 cm albo trzy węższe. Jak mnie strasznie zachwyci, to może być i droższy, ale jednak do Villeroya i Bocha to trochę jednak się boję pójść. Podoba mi się taki typ, jak Evva ozdabiała, ale za bardzo nie wiem, gdzie szukać.
Jako że moja kuchnia nie jest aż tak fascynująca, żeby dyskutować o niej z rodzicami przy okazji wizyty, wyprowadziliśmy ich na spacer do poznańskiego Ogrodu Botanicznego. Oprócz cudności w roślinach była też fauna, a konkretnie żaba z gumą do żucia.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek maja 1, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Przydasie, Fotografia+, Moje miasto -
Tag:
ogrod-botaniczny
- Komentarzy: 2
Przypomniał mi się dzisiaj dowcip, jak to mąż idzie z żoną i kłania się nieznajomej (jak się łatwo domyślić, nieznajomej tylko żonie) blondynce. Żona pyta, kto zacz, mąż krótko konstatuje "Moja kochanka". Napięta cisza, idą dalej, mąż kłania się nieznajomej brunetce. Żona, przezwyciężając urazę, pyta znowu, kto to. "Kochanka mojego szefa". Milczenie, idą dalej, po dłuższej chwili żona rzuca: "Nasza ładniejsza". Siedzę sobie więc dzisiaj w knajpce w Starym Browarze (Filigrando, fantastyczne zapiekane bagietki i marchewka jako zakąska do kawy/herbaty) z kołorkerami, mijają nas eleganckie i ładne dziewczęta, w jednej z nich rozpoznaję moją panią Martę od pazurków. S. z niejakim zachwytem stwierdza, że "Zuza, Twoja pani od pazurków ładniejsza od >>naszej<< pani Agnieszki".
Z półki w Piotrze i Pawle rzuciły się na mnie After8 cytrynowe w gorzkiej (85%) czekoladzie. Do gardła mi się rzuciły.
I muszę sprzedać anegdotkę z dzieciństwa, która mi straumatyzowała posiłki w przedszkolu (muszę, bo mnie ciśnie co jakiś czas, a obiecałam TŻ-u, że już jej nie będę opowiadać[1]). Spożywamy ostatnio w domu głównie kanapki, bo z wielu przyczyn w tygodniu ciężko jest cokolwiek gotować. Kupiłam w Tchibo bardzo poręczną tarkę, która przerabia trochę podeschniętą goudę na świeże wiórki. Wiadomo, kanapka z wiórkami jest o wiele smaczniejsza niż kanapka z plastrem sera. I z najwcześniejszego dzieciństwa zostało mi wspomnienie tego dnia w przedszkolu, kiedy to dostaliśmy na śniadanie kanapkę z tartym serem. Byłam dzieckiem słabo i niechętnie jedzącym, więc panie zachwyciły się faktem, że zażyczyłam sobie dokładki i posłały do kuchni po jeszcze jedną kanapkę dla mnie. Po czym poszłam do kąta, bo nie chciałam już tej kanapki, co z kuchni przyszła, zjeść. Na jedną kanapkę się paniom kucharkom nie chciało ścierać sera i kanapka zawierała ser w plastrze.
[1] Nie było mowy o pisaniu.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek kwietnia 29, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Żodyn
- Komentarzy: 3
Po polsku też wyszła pod tytułem "Jest tam kto?", ale ręka mi omskła na Allegro i kupiłam w oryginale. Co się okazało nie takie złe, bo Keyes czyta się bardzo gładko, na tyle, że czasem nie czuć, że nie jest po polsku. I nie czuć, że książka ma ponad 500 stron.
Anna to kolejna z sióstr Walsh, które są bohaterkami kolejnych tomów (Rachel z problemem narkotykowym, Claire, którą mąż rzucił w dniu porodu i Maggie, której mąż ma romans). Zawsze dużo czasu spędzała we własnej głowie, tym bardziej zaskakujące było to, że po latach spędzonych na hippisowskich podróżach zaczęła robić w Nowym Jorku karierę jako PR w koncernie kosmetycznym. I nagle znalazła się z powrotem we własnym domu w Irlandii w bandażach, z poranioną twarzą, uszkodzonym kolanem i złamaną ręką i ogólnie w kiepskim stanie psychicznym. Rodzina ją wspiera na swój specyficzny walshowski sposób, ale Anna chce wrócić do Nowego Jorku, żeby spróbować naprawić swoje życie i znaleźć swoją wielką miłość, Aidana.
Ciężko streścić, bo książka jest napisana w podobny sposób co "Wakacje Rachel" - po kolei Anna opowiada, co doprowadziło ją do tego, że pracuje po godzinach w celu zabicia czasu, a wieczorami płacze i wysyła kolejne maile do Aidana, oczekując nieustannie na odpowiedź. Zamiast odpowiedzi znajduje tylko kolejne e-maile od matki, która zaangażowana jest w prywatne śledztwo, mające wyjaśnić, czemu tajemnicza starsza pani każe swojemu psu sikać (i nie tylko) pod bramą jej domu i siostry Helen, prowadzącej prawdziwą agencję detektywistyczną i spotykającą się z królem dublińskiego półświatka. Mimo poważnego tonu dużo ciepłego, rodzinnego humoru, ciętego języka i humoru sytuacyjnego.
Inne tej autorki tu.
#16
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela kwietnia 27, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2008, beletrystyka, panie
- Skomentuj
Zdecydowanie jestem pogodynką. Słońce za oknem sprawia, że jest lepiej, optymistyczniej i bardziej pod każdym względem. Kot się grzeje na balkonie. Żeby wyjść z domu, wystarczy bielizna, skarpetki, spodnie i koszulka (no, jeszcze przydaje się coś dodatkowo, bo po zejściu ze słońca bywa wietrznie i chłodno). Przyszedł z ebaya lesbijko-gejowski kubeczek, który kupiłam przypadkiem (szukając, czy firma Crown Trent robi kubeczki "dishwasher safe"), budząc chyba niemały entuzjazm u sprzedającej ("Lesbian Woman, Happily Married, Hamster Lover"), bo zachwyciła się faktem, że pisze do niej "guy lady from Poland".
Caffe Weranda daje prześlicznie skomponowane kanapki (śniadania niestety tylko do 13, a ponieważ przekopanie się przez chyba 15 staników w Avocado trochę mi zajęło, to już nie dostaliśmy) - w zestawie wiejskim ciemny chleb, twarożek z ziołami, ogórkiem i pestkami dyni na sałacie z bazylią, we francuskim - trzy sery, ogórki, pomidory na sałacie jak wyżej. Pogonili mnie też z robieniem zdjęć, więc trzeba było robić je dyskretniej (przykro mi, nie zamierzam szanować tego typu zakazów z prostej przyczyny, że nie).
Cały czas fascynuje mnie świat w rybim oko. Mam wrażenie, patrząc przez obiektyw, że świat byłby ciekawszy, gdyby wszystkie linie proste zastąpić zakrzywionymi. Niekoniecznie bardziej uporządkowany i zarządzalny, ale na pewno zabawniejszy.
Przy okazji spaceru po Rynku (krótkiego, bo wiosna oznacza porę na nowe/wyciągnięte po zimie buty, a to oznacza sezon bąbli i pęcherzy na różnych częściach stopy) nieodmiennie fascynowałam się kwestią tzw. Polaków Odzieży Uroczystej. W Ratuszu mieści się USC, gdzie Poznaniacy biorą śluby z różnego stopnia zaangażowaniem w celebrę. Mimo tłumów w okolicznych ogródkach (znowu napisałam "ogórkach", freudowska potyłka?) łatwo odróżnić tzw. gości ślubnych. Po pełnej napięcia minie (niech zgadnę, nowe buty?), po wieczorowym makijażu w sobotnie południe, po ewidentnym nieprzyzwyczajeniu do kroju ubrania, po jakiejś takiej wyczuwalnej uważności w noszeniu ubrania, po innym rodzaju materiałów i kolorach. Rozumiem ideę, w dużej części się z nią zgadzam, ale bez względu na to bawi mnie kontrast między codziennością (bawełna i poliester), a odświętnością (nobliwe płótno czy jedwab).
Idę się przytulić do ciepłego futra.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota kwietnia 26, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 4
Słońce świeci na tyle silnie, że nie można chodzić bez okularów przeciwsłonecznych (jakoś dziwnym trafem są zwykle czyściejsze niż niesłoneczne, ciekawe, czemu).
Pachnie powietrze. Mlecze rosną. Bez zakwitł na Wyspiańskiego. Z parku Wilsona dobiega wieczorem śpiew ptaków i zapach świeżo ściętej trawy. Wieczorem jest jasno i dalej ciepło na tyle, że można nosić vintage bluzkę z krótkim rękawem (szytą w czasach studenckich przez mamę[1]).
Słońce zachodzi, malując bezchmurne niebo na interesujący odcień różu (bardziej w kierunku amarantu). Niechętnie zgodzę się, że wiosna ma pewną wyższość nad latem - ludzie nie są spoceni i jacyś tacy bardziej stonowani niż latem.
I taką małą tęczę na ścianie widziałam.
[1] Czasach studenckich mamy, nie moich.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek kwietnia 24, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Z głowy, czyli z niczego -
Tag:
park-wilsona
- Skomentuj
Weszłam do Esotiq w Galerii Pestka. Zadałam nieśmiertelne pytanie "Czy ma pani coś w egzotycznym rozmiarze 70e" i usłyszałam w odpowiedzi, że nie, ale "mamy 85d". God, root, what's the difference...
Za to kupiłam sobie 3 pary pasiastych skarpet i zielone w kwiatuszki. Wiosna.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek kwietnia 22, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Fotografia+
- Komentarzy: 3
Po jakimś takim dłuższym okresie stagnacji (pewnie skorelowanym z moim kiepskim stanem psychicznym) nagle wyszło, że wywietrzyliśmy portfele. Kupiliśmy kafelki do kuchni (już po 7 latach i nawet mamy wstępnie umówionego pana fachowca). Hanka kupiła nam relingi, bo w poznańskim Tchibo nie mieli. Mieli za to torby na pranie w kolorach zielono-niebieskich, a jakby ktoś nie miał prania, to mogą służyć do za domek dla kota. TŻ kupił wzmacniacz (czarny) i kolumny (czarne z bukową okleiną) i właśnie dokonał rytualnego podłączenia kolumn (przy akompaniamencie entuzjastycznych okrzyków "No, jak tatuś teraz będzie słuchał Sepultury, to cały pion będzie słuchał Sepultury"). Ale największy fun przyjechał z N., który od wujka Sama przywiózł mi suszone mango (już zeżarłam) i obiektyw typu fisheye. Poza zastosowaniem klasycznym (robienie nietypowych fotek architektoniczno-wnętrzarsko-kocich) w pracy przydał się do zastosowań klasycznych inaczej - seryjnej produkcji zdjęć portretowych, przypominających odpowiednio posągi z Wyspy Wielkanocnej, pana Stanisława z Łodzi, moronów, orła Sama z Muppetów czy inne Gorgi i fraglesy.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek kwietnia 22, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Przydasie, Fotografia+
- Komentarzy: 4
Ten Akunin już znacznie mniej. Fandorin wraca do Moskwy po pobycie w Japonii i trafia akurat na nagłą śmierć starego znajomego (błyskotliwie zauważyłam, że pewnie z poprzednich tomów, których nie czytałam), prywatnie bohatera Wszechrosji. Nie wierzy, że bohaterowi serce nie wytrzymało podczas erotycznych uniesień z pewną panną nieco lżejszych obyczajów (ale oczywiście z klasą, bo bohater by z byle kurwyzaną nie zalegał w łożnicy) i zaczyna śledztwo.
Znacznie mniej, bo zamiast śledztwa kryminalno-detektywistycznego jest polityczny thriller, gdzie trup ściele się gęsto, jest zły płatny morderca z tzw. przeszłością, a Fandorin wraz z wiernym, acz nieobeznanym w rosyjskich zwyczajach, sługą obrywają co chwila w kolejnych starciach z nastającymi na nich przestępcami. Dużo marzeń o czasach mocarstwowości, kiedy to Rosja była potęgą europejską (tak, również kosztem małego nadwiślańskiego kraju) mimo toczącego ją czerwia wewnętrznej zdrady.
#15
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela kwietnia 20, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2008, kryminal, panowie
- Komentarzy: 2
... nie dał nam z uśmiechem klucza. Ale za każdym razem, kiedy wracam do domu ulicą Strzeszyńską (skądinąd brzydką i przemysłową), kojarzy mi się ta piosenka, kiedy przejeżdżam obok instytutu Genetyki Roślin bodajże. Przy wjeździe jest portiernia i siedzi starszy pan, co nie byłoby niczym niezwykłym, ale siedzi też zwykle wielki i gruby kot czarny, co już mnie strasznie cieszy. Dzisiaj na portierni siedział czarny puchacz w formie kulki, a obok siedział piękny szaro-beżowy pręgacz z białym kołnierzem.
Ostatnio dotyka nas techniczna czarna seria. Popsuła się pralka, kupiłam nową. Spalił się wzmacniacz, TŻ się zebrał i kupił nowy, a przy okazji kolumny. Zatkał się sedes, TŻ zdobył nowy skill czyszczenia za pomocą spirali hydraulicznej (ja jednak odmówiłam bezpośredniego udziału w rozrywce, ograniczyłam się do kręcenia korbą z okolic przedpokoju bez zaglądania do łazienki). Wczoraj po powrocie z kolacji u znajomych woda z kranu poleciała zimna, a piec zastrajkował. Ma już swoje lata, ale mimo wszystko nie spodziewałam się, że muszę teraz-już kupować nowy (a bez pieca jak bez ręki - nie ma jajecznicy, kaloryferów i ciepłej wody, można najwyżej sobie coś upiec w piekarniku, a herbatę zmajstrować w czajniku elektrycznym), więc zaowocowało to frustracją i wkurzeniem, a ostatecznie toaletą w misce i dolewaniem wody z czajnika. Nastawiłam się już na to, że dziś czeka mnie seria telefonów pod posiadane numery do macherów gazowo-piecowych, po czym okazało się, że piec nie grzeje z powodu niedochodzenia (dochodzenia nie) gazu, a o poranku dostałam sms-a od sąsiadów z pytaniem, czy u nas też (co wykluczyło kwestię niezapłacenia ostatniej faktury za gaz). Z tego też powodu śniadanie odbyliśmy wprawdzie nie-aż-tak świeży, jak wskazywałby na to niedzielny poranek, ale w zrelaksowanej atmosferze "Monidła". Śniadanie nowojorskie składa się z grzanek serowo-szynkowych, kiełbasek, boczku i jajek sadzonych, wiedeńskie z grzanek, twarożku z kaparami i ziołami oraz z jajek w szklance. Jajka mogłyby być bardziej ścięte, ale całość bardzo fajna, zwłaszcza z kawą cynamonowo-kardamonowo-imbirową.
Poproszę niedzielę codziennie. I kwiaty z rynku Jeżyckiego.
PS Uwielbiam tę chwilę, kiedy podczas kolejnej wizyty w restauracji kelnerka przynosi herbatę, mówi "Proszę chwilę poczekać, aż się zaparzy... Ale chyba państwu nie muszę mówić, bo państwo wiedzą".
PPS Dzięki szafirkom i agnusowi mam plany na następny długi weekend. Szukając obrazków z niebieskimi kwiatami w celu okazania, trafiłam na zdjęcie pochodzące z ogrodu Keukenhof w Lisse pod Amsterdamem, zakochałam się i nie ma opcji, że za rok tam nie trafię.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela kwietnia 20, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Koty, Fotografia+
- Komentarzy: 1