... i na szkoleniu zacząć robić prywatne notatki na drugiej stronie ankiety, którą należy po szkoleniu oddać podpisaną. Szczęśliwie pan prowadzący był wyrozumiały (albo się bał, co napiszę), popatrzył jak na wodorost i uznał, że "pani może ankiety nie oddać wobec tego". Chyba nie ujęły go moje delikatne żarty, że opisywane przez niego scenki ("mąż boi się wrócić bez zakupów, bo żona go skrzyczy" lub "mąż wraca do domu i wyżywa się na rodzinie, bo miał niepowodzenie w pracy") są nieco seksistowskie. Nie żeby mnie to specjalnie irytowało, ot - lubię ożywić szkolenie, żeby nie składało się tylko z suchych definicji. Temu akurat to specjalnie nie było potrzebne, bo wykładowca był dość elokwentny i złotousty. A to stwierdził, że "można dać na piśmie, że wdrożone oprogramowanie będzie działało prawidłowo do pierwszej awarii", z czym się zgadzam w całej rozciągłości. Wspomniał o jednoosobowej firmie "Ja i szwagier", co dało mi powód do cichego rozważania, na ile skomplikowane byłyby stosunki w takiej rodzinie. Wzruszył mnie bardzo, choć pewnie nieświadomie, opowiadając o pewnej firmie, w której na ścianie wisiały zdjęcia najbardziej zasłużonych pracowników, mających jedną cechę wspólną - żaden z nich już nie pracował w opisywanej placówce (chyba nie muszę tłumaczyć, dlaczego, dodam tylko, że zapytałam ostatnio, kto pisał pewien ważny plik konfiguracyjny i okazało się, że był on autorstwa TŻ, który od dwóch lat mury przestępuje jedynie towarzysko). Coup de grace stanowiła wizja, jaka wyświetliła mi się wewnątrz umysłu, gdy usłyszałam o ludziach, którym źle z ust patrzy.
Lubię szkolenia, bo dużo się na nich uczę.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek listopada 20, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
SOA#1
- Komentarzy: 5
Nie przepadam za filmami Woody Allena bez Woody Allena, więc do "Alice" podchodziłam z dystansem. Okazało się, mimo obaw, że to bezpretensjonalna komedia w stylu "Klątwy jadeitowego skorpiona". Stateczna pani wielkiego domu cierpi na bóle kręgosłupa, wszyscy polecają jej wizytę u chińskiego lekarza-cudotwórcy. Lekarz zamiast leków daje jej dziwne zioła, po których zaczyna się jej podobać mężczyzna, spotkany przy okazji odbierania dziecka ze szkoły. Po innych ziołach Alice jest niewidzialna, po jeszcze innych odważna. A na końcu okazuje się, że dziwny lekarz nie leczył jej kręgosłupa, tylko naprawiał życie (o którym Alice nie wiedziała, że jest zepsute).
Niezłe allenowskie dialogi i trochę przewrotna pointa z perspektywy czasu - czy Woody Allen nie grał w tym filmie, bo czuł, że nie da rady zagrać zdradzającego żonę męża?
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek listopada 20, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Skomentuj
... to proszę mnie czymś serdecznie lutnąć. Aktualnie ze 100% sensu je kot czarno-biały. Kot bursza, wprawdzie ożywiona, drąca towarzysko dzioba i co jakiś czas próbująca namówić szarszą na wspólną zabawę za pomocą delikatnej aluzji w postaci skakania na i prób przegryzania gardła, je dużo, ale tyleż zwraca (a czego nie zwomituje, to nie będę precyzować). Szarsza w ramach fluidów zjadła wczoraj wieczorem, natomiast rano posiłku odmówiła, a przed chwilą skubnęła dwa kawałki Sheby, zakopała miskę z dużym zapałem, po czym poszła zwinąć się w kłębuszek na parapet i tyle całego jedzenia. Ja wiem, że to głupia infekcja, ale widok słabego kota, który nie chce ganiać po całym domu za myszą, to smutny widok.
PS Za fluidy dziękuję - kot szarsza z antybiotykiem, wizyta u weterynarza działa motywująco na apetyt.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa listopada 19, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Koty
- Komentarzy: 3
Był kiedyś taki dowcip o dwóch psach - polski biegł do Czech, żeby się najeść, czeski do Polski, żeby sobie poszczekać. Po kilku historiach spisanych przez Szczygła, dowcip już nie jest taki zabawny i potwierdza moją tezę, że w Polsce nie udało by się wprowadzić zasad "Roku 1984", bo tutaj wszystko dzieje się z przymrużeniem oka i na pół gwizdka, a z materiałów na most ktoś zbuduje daczę. Smutny jest Gottland ze swoim zniewoleniem, które siedzi głęboko w głowach Czechów z czasów socjalistycznych i uczy ich, że na wszelki wypadek lepiej źle o władzy nawet nie myśleć, bo może jednak da się i w głowę zajrzeć. Można było podchodzić do tych czasów w wersji sielankowo-naiwnej (jak Viewegh), można zwariować, jak pisarz Ota Pavel. Jedna z historii opowiada o Kachynie, który przenosił prozę Pavla na ekran (kilka dni temu na "Europa, Europa" były "Złote węgorze"), ale jego największym medialnym sukcesem był benefis, o którym nie wiedział. Pojadę zobaczyć, czy Praga dalej jest smutna.
Inne tego autora tu.
#51
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek listopada 18, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2008, panowie, reportaz
- Komentarzy: 1
Szarszyk się pochorował po szczepieniu i wróciła cała ta beznadzieja sprzed pół roku, kiedy prawie każdy dzień zaczynałam od sprawdzenia, czy kot Hera jeszcze oddycha, w pracy myślałam tylko o tym, co się dzieje w domu, wracałam i jechałam z kotem do weterynarza, po czym wieczorem i w nocy obserwowałam, jak bardzo kotu jest źle (w wersji optymistycznej - cieszyłam się, że kot zjadł, zamruczał, liznął po ręku czy położył się w sposób bardziej zrelaksowany). Wiem, że szarszej przejdzie, ale i tak martwi mnie to bardziej niż cokolwiek innego (z drugiej strony to takie dobre bardzo, że kot szarsza mimo karmienia na siłę, zawleczenia do weterynarza, trzymania do nieprzyjemnych zastrzyków i mierzenia temperatury przychodzi mi właśnie na kolana, zwija się w precelek i mruczy). Nawet wyprzedzając zwyczajowe Reisefeber, które już powinno mnie ogarniać, bo w piątek o 6:45 mam się zameldować przed zakładem w celu wyjazdu do Pragi. Który skądinąd wypada w kiepskim momencie, bo ostatnią rzeczą, jaką mam ochotę robić w tej chwili, to martwić się o mały kot w Pradze (i martwić się, że TŻ nie jedzie ze mną). Rats. I jeszcze się muszę spakować. Aaa. Proszę mi tu wysyłać fluida kotu szarszej, żeby zdrowa była, dobra?
Przygniata mnie jesienio-zima, jak co roku. Rośnie mi liczba zaległych notek (4 drafty, 5 nawet nie zaczętych), liczba książek oczekujących na przeczytanie i filmów na obejrzenie, zdjęć leżących na dysku, liczba zadań między którymi muszę się przełączać (powiedzcie, czy to jakaś prawidłowość, że jak zaczynam ogarniać w stopniu sprawnym to, czym się zajmuję w pracy, przychodzi korpo-wróżka i dorzuca mi szeroką ręką nowych obowiązków, zabierających mi tak z połowę czasu i sprawia, że automagicznie przestaję się z czymkolwiek wyrabiać, do domu wracam wypruta z energii, oglądam trzy odcinki seriali, czytam trzy kartki książki i padam martwym bykiem?).
Przy okazji wyjazdu do Wrocławia robiłam w kajeciku od siwej notatki na okoliczność blogów i z dużym smutkiem skonstatowałam, że nie umiem pisać na papierze. Nie chodzi o pismo, które skądinąd mam coraz bardziej kaprawe, tylko o umiejętność formułowania myśli na papierze - zdania są porwane, chaotyczne, tracą sens, lekkość i w ogóle powód do bycia zapisanymi. Może za szybko myślę, a za wolno piszę? Może mnie odrzucają moje gryzmoły, które są odczytywalne, ale obrzydliwie nieestetyczne, a jednak jestem pieprzoną estetką (chociaż bałaganiarą)? Cóż, przynajmniej jestem mistrzem klawiatury i umiem wypluwać z szybkością błyskawicy opinie, komentarze, uwagi i inne ciosy w korpo ju-jitsu. I takie tam.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek listopada 18, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Koty, SOA#1, Fotografia+
- Komentarzy: 14
Korporacja Zephyr stawia sobie za cel budowę i konsolidację wiodących pozycji na wybranych rynkach, stwarzając dochodowe szanse wzrostu przez umacnianie współdziałania między wewnętrznymi a zewnętrznymi działami firm i koordynację strategicznego skonsolidowanego podejścia w celu maksymalizacji zysków swoich akcjonariuszy.
Ilu z Was zastanawiało się, czy miejsce, do którego co dzień przychodzicie, to tak naprawdę bezlitosny eksperyment, sprawdzający, ile wysiłku maksymalnie trzeba, żeby wykonać jedną prostą rzecz? Nie na darmo w jednym z rozdziałów książki wspomniany jest eksperyment z małpami, drabiną i bananem. Każdy akapit "Korporacji" uderza boleśnie w miękkie miejsce w dole brzucha każdego, kto przepracował chociaż kilkanaście tygodni w korporacji, usłyszał lub - co gorsze - tworzył pojęcie misji firmy, znał kulisy poważnych decyzji biznesowych podejmowanych na podstawie rzutu kostką (w wersji optymalnej) i wiedział, o jakie kwoty toczy się gra na samej górze. Łezka mi ciekła co drugi akapit, mogłabym ołówkiem dopisać polsko brzmiące nazwiska przy pracownikach poszczególnych działów ("Elizabeth jest inteligentna, bezwględna i emocjonalnie pokręcona, co znaczy, jest przedstawicielem handlowym", zaś "Sydney to bezwzględna żmija. Nie zostaje się kierowniczką działu sprzedaży za kształt noska. Kierownikiem marketingu tak, sprzedaży - nie"), ale znacznie zabawniejsze były mechanizmy, które sprawiają, że łatwo zapanować nad rosnącym tłumem pracowników. Kto nie słyszał magicznych słów "konsolidacja", "outsourcing", "budżetowanie" czy "rozliczenia międzydziałowe" i nie drżał, gdy usłyszał magiczną frazę "jesteś proszony do działu kadr", ten nie wie, ile wysiłku trzeba włożyć w utrzymanie struktur zarządzania.
Piętra są ponumerowane z góry na dół: poziom pierwszy jest na górze panelu ze słowem PREZES, podczas gdy poziom dwudziesty, LOBBY, jest na dole. (...)
- Mówią, że to zwiększa motywację - wyjaśnia Freddy. - Przechodząc do ważniejszych działów, człowiek przenosi się wyżej. (...)
- Dlaczego dział IT jest tak nisko?
- Proszę cię - mówi Freddy. - Niektórzy z nich nawet nie noszą garniturów.
"Jestem nastawiony na stromą krzywą uczenia się - mówi Jones, stosując formułkę, która okazała się pożyteczna podczas rozmowy kwalifikacyjnej". Jones jest pełnym zapału absolwentem, który odkrywa już pierwszego dnia, że w korporacji nie chodzi o pracę, a o utrzymanie tyle władzy, ile udało się wcześniej zagrabić nawet na najniższym stanowisku. A ponieważ jest dociekliwym spryciarzem (w każdym z nas jest taki mały Jones), odkrywa, do czego tak naprawdę służy korporacja Zephyr, co się mieści na 13 piętrze, którego nie ma na panelu w windzie, czy to prawda, że na każdym piętrze są mikrofony i kamery oraz ile tak naprawdę było pączków pierwszego dnia.
Mnie się bardzo, zaczynam ślepo wierzyć w to, co poleca u siebie Kizia [2020 - link nieaktualny], (ale proszę, tylko nie "Samotność w sieci", pięknie proszę).
#50
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota listopada 15, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2008, beletrystyka, panowie
- Komentarzy: 7
Jeśli ktoś Wam powie, że w maszynie do chleba wystarczy zagnieść ciasto, a potem wystarczy "wyjąć, uformować w ładny kształt i wsadzić do piekarnika, gdzie się upiecze z chrupiącą skórką", to jest to taka prawda jak opisywanie programowania jako "zaimplementować według projektu, wdrożyć". Owszem, ciasto jest wyrobione i urośnięte, ale wyjmowanie wygląda tak, że wkłada się ręce w ciepłą kluchę, która jak żarłoczny obcy oblepia ręce po łokcie i nie chce ani się wyjąć z naczynia, ani uformować w kształty frywolne, jak również oderwać od wspomnianych rąk. Oprócz tego naczynie, w którym się ciasto wyrabiało - mimo że pokryte czymś nie pozwalającym na przyleganie - zostaje radośnie oblepione ciastem i wymaga szorowania, bo surowe ciasto jakoś nie chce schodzić po spłukaniu wodą. Zgadza się tylko ta chrupiąca skórka. Ale chyba jestem za leniwa na chrupiącą skórkę.
EDIT: Niestety, chleb wyszedł wyjątkowo dobry. I co ja mam, biedny leniwy żuczek, zrobić?
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek listopada 14, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Żodyn
- Komentarzy: 5
Kiedyś często bywałam we Wrocławiu, teraz to pierwsza wizyta po kilku latach. I trochę rozczar, bo po poprzednich razach miałam nieco idylliczny obraz archetypowo Fajnego Miasta. Może kwestia pory roku (w listopadzie to chyba tylko ciepłe kraje dostają punkty za sam udział), może tego, ze przez te ostatnie kilka lat znalazłam w Poznaniu dużo tego, co podobało mi się kiedyś we Wrocławiu, może to przychodzące z wiekiem znudzenie? Wrocław jest miastem starym, ale taką trochę zgrzybiałością emeryta, melancholijnym smuteczkiem rodem z Kabaretu Starszych Panów. Nie mogę się do końca przekonać, mimo że ma wszystko to, czego człowiekowi potrzeba do szczęścia - niezłe restauracje[1], dużo ładnych kamienic i krasnale. O krasnal-spotting słyszałam już od znajomych i przyznaję, że wciąga - po krótkim spacerze Świdnicką znalazłam kilka, a pewnie jest dużo więcej.
Wprawdzie ubolewałam, że nikt nie świeci już neonem moralnego niepokoju, ostrzegającym przed złymi włamywaczami, czyhającymi na mienie niezaradnych Wrocławian, którzy nie ubezpieczyli się w PZU, ale nadrobiło to "Przejście 1977 - 2005" Jerzego Kaliny[3].
U nas u wylotu Półwiejskiej jest Stary Marych ze swoim rowerem, a we Wrocławiu cały tłumek zwykłych ludzi - pani z siatką, z której wygląda butelka z mlekiem, pan z oponą do roweru, staruszka w swetrze z zakupami, młoda matka z wózkiem (tak, brakuje zażywnej jejmości z wianuszkiem papieru toaletowego). Lubię. Więcej zdjęć niebawem.
[1] Odkryłam Ragtime Cafe na Placu Solnym[2] metodą "będę szła, aż znajdę miejsce, które do mnie zagada". Zagadało. W środku wieczorami jazz na żywo, w menu zupy, śniadania, przekąski (boczek z suszonymi śliwkami bdb), dania (polędwica z kurkami podobno nader przyjazna) i drinki (wyjątkowo można chceć mojito i nie usłyszeć, że nie, bo nie ma świeżej mięty).
[2] Dwa Rynki obok siebie to bardzo fajny wynalazek. Na jednym ratusz, na drugim stragany z kwiatami i dwa razy więcej miejsca na knajpki, ławki i nastrojowe zakątki (oraz banki, bo każda reprezentacyjna okolica nie może się obyć bez banków przecież). Dla każdego coś miłego.
[3] Nieustająco ubolewam, że nie umiem generować takich uroczych podpisów pod zdjęciami jak autor trzaskprask blogu [link nieaktualny - 2019], bo te aż się proszą (o, na przykład - "Pani Zdzisława zastanawia się, czy podnieść gazetę, która spadła staruszce")...
GALERIA ZDJĘĆ
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek listopada 14, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
wroclaw, polska
- Komentarzy: 3
Nie stoją na fortepianie z tej prostej przyczyny, że nie mam fortepianu. Trywialniej, stoją w kuchni koło pieca, bo to najmniej zachęcające miejsce dla kota czarno-białego, traktującego róże spożywczo. A trochę mi ich żal dla kociej mordy, bo poza krwiście czerwonymi różami pomarańczowe są najbardziej en vogue.
Drugich akapitów napisałam kilka, ale każdy z nich był żałosnym siorbaniem, że ciemno, krótki dzień i że nie mam czasu, bo nie radzę sobie z multitaskingiem. Zamiast tego bezczelnie wkleję otrzymany jakiś czas temu pocztą tekst o tym, jak ciężko być człowiekiem roztargnionym i mało skoncentrowanym (Syndrom Starczego Braku Skupienia Uwagi):
Decyduję się na podlanie ogrodu. Kiedy rozwijam wąż do podlewania ogrodu, patrzę na mój samochód i stwierdzam, że wymaga umycia.
Kiedy udaję się po kluczyki do samochodu zauważam leżącą na stole pocztę i rachunki, które wcześniej wyjąłem ze skrzynki. Postanawiam przejrzeć pocztę przed umyciem samochodu. Kładę kluczyki na stole i wrzucam reklamy do kosza i zauważam, że jest pełny. Decyduję się odłożyć rachunki i opróżnić kosz. Wtedy przychodzi mi na myśl, że wychodząc z koszem do śmietnika będę blisko skrzynki pocztowej więc mogę najpierw wysłać rachunki płatne czekiem. Biorę do ręki leżącą na stole książeczkę czekową i stwierdzam, że został mi jeden czek. Nowa książeczka czekowa jest w biurku w gabinecie. Wchodzę do gabinetu a na biurku stoi puszka Coca Coli, którą niedawno piłem. Stwierdzam, że Coca Cola jest ciepła i trzeba ją wstawić do lodówki. Idąc do kuchni z Coca Colą w ręku zwracam uwagę na kwiaty na parapecie wymagają podlania. Odstawiam Coca Colę na parapet i %u2026 odkrywam leżące tam moje okulary, których szukałem od samego rana. Postanawiam, że lepiej będzie jeżeli je zaraz położę z powrotem na biurko, ale najpierw podleję kwiaty. Odkładam okulary na parapet i idę do kuchni po wodę. Nagle zauważam pilota telewizyjnego. Ktoś zostawił go na stole kuchennym. Zdaję sobie sprawę, że wieczorem kiedy będziemy chcieli oglądać telewizję będę znowu szukał pilota i nie przypomnę, że jest na stole kuchennym. Decyduję się położyć go na miejsce przy telewizorze. Tam gdzie powinien być. Ale najpierw podleję kwiaty. Przy nalewaniu wody do dzbanka wylewa się trochę na podłogę. Odkładam pilota na stół, biorę szmatę i wycieram podłogę. Wracam do pokoju i próbuję sobie przypomnieć co ja właściwie chciałem zrobić.
To ja tak mam. Cud, że jeszcze jestem w stanie opanować poranną toaletę w godzinę (chociaż ostatnio poszłam do pracy w bluzce na lewą stronę), nie wspominając o rzeczach wymagających większej zręczności niż wiązanie sznurowadeł. I jeszcze mi wczoraj jajko spadło na podłogę, jak robiłam naleśniki (nb. małe koty wyliżą żółtko, ale nie ruszają białka). I jeszcze wersja próbna Beleweled Twist mi się skończyła. Co robić? Jak żyć?
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota listopada 8, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Koty, Fotografia+
- Komentarzy: 6
Oczywiście, że przede wszystkim lansik, ale jakby kto potrzebował kilku adresów, gdzie można przyzwoicie zjeść, to proszę bardzo.
San Francisco:
- Stinking Rose - 325 Columbus Avenue, polecał ją znajomy Czech, Vasek. Z perspektywy - do ciepłej bułeczki wystarczy pasta z czosnku i pietruszki, pieczony czosnek to już za dużo. Więcej.
- Crab House - Pier 39, na pięterku. Oprócz krabów mają też dużo innych smacznych rzeczy, aczkolwiek dla mnie killer crab z bułeczką i masełkiem czosnkowym to obowiązkowy punkt wizyty. Pier 41 i 39 to ogólnie fajne turystyczne miejsca ze sklepami, a sklep czekoladowy Ghirardelliego mają lepiej zaopatrzony niż w centrum.
- Tad's Steak - 120 Powell Street, niedroga stekownia, dla mnie to kwintesencja kuchni amerykańskiej (w wersji domowej ekwiwalent makaronu z serem).
- Lori's Diner - 149 Powell St, jedna z kilku dinersowych sieciówek, stylizowanych na lata 50., z szafami grającymi, połówkami samochodów na ścianie i klasycznie odzianymi kelnerami.
- Pinecrest Diner - 401 Geary St, rasowy bar śniadaniowy 24h, z placuszkami, syropem klonowym, jajkami sunny side up, grzankami i słabą kawą z dolewkami.
- Mel's Drive-In - 801 Mission St - burgery, bardzo dobre chili con carne w filiżankach (w ogóle ideę zupki do wyboru w misce albo w filiżance uważam za bardzo zacny pomysł).
- Pazzia Caffe Pizzeria 337 3rd St - nieduża włoska restauracyjka z krótkim menu, dobre i dużo.
Okolice:
- BarVino w Calistodze, 1457 Lincoln Ave. Głównie bar, można sobie popróbować różnych win, a oprócz tego zjeść coś niedużego. więcej [zamknięta - 2017]
- The Brigantine w Del Mar, 3263 Camino Del Mar. Doskonałe ryby, bardzo dobre margarity. Wyższa półka, ale warto było.
- Marie Callender's - 1750 Travis Blvd., Fairfield (i inne, acz nie w SF). O ich chlebie kukurydzianym pisałam tu, oprócz chleba jako przystawki dania główne, smacznie wyglądający bar sałatkowy, doskonałe zupy i domowe ciasta.
- Village Kabob - 4902 Newport Ave, San Diego, mała grecka restauracja [zamknięta - 2017].
- Sand Bar - 514 State Street, Santa Barbara. Przyszliśmy na małą przekąskę i drinka, wyszliśmy objedzeni jak prosięta. Doskonałe meksykańskie specjały, a do tego DUŻO (kiedy dostałam moją chyba tostadę na dużym talerzu, pokrywała ją wersjawarstwa sera, sałaty, sosów i naczos) [2023 - strona nieaktualna]
- Sitar India Cuisine - 1133 Pacific Ave, Santa Cruz. Za $9.95 all-you-can-eat z kuchni indyjskiej, bardzo dobry kurczak tandoori, zupa z soczewicy i fantastyczna raita.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota listopada 8, 2008
Link permanentny -
Tagi:
san-diego, santa-barbara, santa-cruz, usa, fairfield, san-francisco, calistoga, del-mar -
Kategoria:
Listy spod róży
- Komentarzy: 2