Wczoraj pierwszy raz od tygodnia widziałam słońce (i to tylko dlatego, że na chwilę wyjechałam z Polski). Było ciepło, pachniało wiosną i było JASNO. Dzisiaj, żeby się nie przyzwyczajać, było buro, syfnie i ohydnie. Kef namówił mnie na Gołębnik na Wielkiej, a właściwie w bramie między Wielką a Wodną. Gołębnik przyzwoitą kawiarnią jest, acz to bardzo ekstraordynaryjny pomysł, żeby w niedzielę nie karmić ludzi niczym sensownym, tylko dawać kawę i ciastka. Za to brama jest naprawdę pięknym miejscem, zwłaszcza jak na górze jest coś więcej niż szare chmurzyska.
Poznań zresztą, nawet pluszastą zimą, to miłe miejsce. Fascynuje mnie, że można mieszkać w Poznaniu kilka-kilkanaście lat, ba! nawet można urodzić się w Poznaniu i nie znać miasta. Nie znać i dalej poruszać się po trójkącie dom-praca-szkoła. Nie, nie fascynuje. Przeraża. Nie rozumiem i nie chcę zrozumieć. W Arsenale, który może jest i brzydki jak kupa, ale ma pełną dziwnych książek księgarnię, znalazłam piękny album "Secesja w Poznaniu" Skuratowicza. Mnóstwo zdjęć kamienic i willi na Jeżycach, Grunwaldzie i Łazarzu, detali architektonicznych i kawałek historii miasta z okresu, kiedy było czymś więcej niż jednym z polskich miast z zapasami fachowców do wynajęcia. Bardzo piękny album (można pokazać niemieckojęzycznym fanom Poznania, bo treść jest również w skompresowanej wersji niemieckiej). W zasadzie część moich zdjęć mogłabym opatrzyć podpisami z albumu. TŻ znalazł równie wesołą książkę - "Kryminalną historię Poznania" Pleskaczyńskiego i Specyała, również ze zdjęciami, acz niekoniecznie utrzymanymi w okolicach architektonicznych (tak, są gołe panie).
Poza tym chciałabym się zdrzemnąć i obudzić wiosną. Męczy mnie zima i wprowadza w depresję.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lutego 8, 2009
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 6
K. chichotała trochę ze mnie, że robię w notesiku (w kotki, od siwej) notatki. Bo robię, czasem ewoluują w notki, czasem zawierają listę zakupową i wymiary nowej komody, a czasem nic się z nimi nie dzieje. Bohaterowie "Zapisywaczy" Viewegha kompulsywnie zapisują. Każdy rozdział to kawałek historii opowiadanej na zmianę przez ojca - dawniej socjalistycznego, teraz NATO-wskiego wojskowego po rozwodzie, córkę - 28-letnią Renatę, prowadzącą w telewizji program o dewiantach seksualnych i syna, który głównie siedzi pod stołem, zapisuje wszystko, co dzieje się dookoła (a dodatkowo ma doskonałe możliwości obserwowania tego, co kobiety siedzące przy stole mają pod spódnicami).
Historie opisywane przez syna zostały wydane, co na równi z wizytą w programie siostry przysparza mu mnóstwo fanek, które chętnie zajrzą pod stół i wrzucą ekscentrycznemu literatowi numer telefonu z obietnicą upojnych chwil. Ojciec na prośbę córki spisuje to, co pamięta z jej dzieciństwa, bo po rozwodzie córka została z matką i widywał się z nią tylko w niektóre weekendy i wakacje. Córka opowiada o swoim dojrzewaniu z ojcem, o pierwszych chłopakach, których przyprowadzała do domu i dojrzewaniu do związku z dorosłym mężczyzną po przejściach.
Każdy w rodzinie jest zwichrowany i nie do końca poskładany. Podobnie historia - trzeba sobie poskładać z kawałków (dla mniej spostrzegawczych rozdziały oznaczone są ikonkami, oznaczającymi płeć bohaterów). Czasem nie wiadomo, czy to, co w zapiskach się pojawia, dzieje się naprawdę, czy jest tylko projekcją któregoś z pisarzy (a może i autora? Viewegh lubi opisywać siebie jako jednego z bohaterów).
Inne tego autora: tu.
#5
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lutego 8, 2009
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2009, beletrystyka, panowie
- Skomentuj
To taka najjaśniejsza i najpozytywniejsza ze wszystkich książek o Dolinie. Nie ma prawdziwych niebezpieczeństw - czarodziejski kapelusz, działający wprawdzie niespodziewanie, ma działanie odwracalne i przydaje się do przekupienia Buki. Buka nie jest straszna (jak w "Tatusiu Muminka i morzu"), tylko samotna i zziębnięta, a do tego bardzo rozsądna i dająca się przekupić. Przerażający czarnoksiężnik z czarną panterą wygląda na złego, ale mimo posiadania wielkiej mocy nie używa jej do szkodzenia nikomu, a wręcz przeciwnie. W dzieciństwie to właśnie była moja ulubiona książka o lecie - dom z drabinką sznurową, hamak w ogrodzie, gąszcz egzotycznych roślin, wyprawa łódką na wyspę, szukanie skarbów i leniwe leżenie na pomoście, a na końcu wielki całonocny festyn z fajerwerkami i naleśnikami. Teraz wprawdzie czuję się bardziej jak Mama Muminka z torebką i nieustającą chętką na drzemkę popołudniową, ale mam cały czas w środku to poczucie, że jeszcze przede mną trochę takich letnich dni.
Inne tej autorki:
#4
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lutego 5, 2009
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2009, dla-dzieci, panie
- Komentarzy: 4
Co jakiś czas wracam do tej książki, żeby zrozumieć, czemu. I czasem rozumiem bardziej, czasem mniej. Sama w sobie historia nie jest niczym specjalnym - tornado przenosi domek z małą Dorotką i jej pieskiem Toto z TeksasuKansas[2] do dziwacznej, kolorowej krainy. Żeby wrócić do domu, Dorota szuka czarnoksiężnika, pokonuje złe czarownice i zdobywa przyjaciół - Żelaznego Drwala, który chciał mieć serce, Stracha na wróble, który poszukiwał rozumu i Tchórzliwego Lwa, który chciał tego, czego mu brakowało. I pewnie umyka mi wielowarstwowość tego, bo dalej to dla mnie barwna historia dla dzieci[1]. Czemu jednak wracam i chcę zrozumieć? Bo fascynuje mnie to, co dzięki tej książce się pojawiło.
Zachwycona byłam jednym z odcinków "Scrubs" ("My Way Home"), w którym Janitor namalował na podłodze szpitala linie, mające pomóc znaleźć różne elementy szpitala. Żółta linia prowadziła do wyjścia. Carla szukała odwagi, Turk serca (do przeszczepu), Elliot - wiedzy (pozwalającej jej iść na konferencję), a J.D. chciał tylko iść do domu po skończonym dyżurze (i J.D. w wannie w różowym ręczniku na głowie słuchający Toto).
Uwielbiam też teorię, która mówi o tym, co będzie, jeśli się jednocześnie z trzecim ryknięciem MGM-owego lwa na filmie (w wersji z Judy Garland, a nie z Michaelem Jacksonem) puści się płytę Pink Floyd "Dark Side of the Moon". Ależ oczywiście, że zdarzyło mi się współuczestniczyć i wprawdzie nie wyłapałam tej obiecywanej setki związków między muzyką i filmem, ale i tak było to dość niezapomniane doświadczenie. Więcej.
[1] Bardziej chyba lubię dość cyniczne w wymowie "W Krainie Czarnoksiężnika Oza", o Tipie, krnąbrnym chłopcu wychowywanym przez złą czarownicę, który ożywił figurkę z głową z dyni i kilka innych rzeczy, uczestniczył w walce z kobiecą rebelią (bo kobietom znudziło się w domach i chciały popróbować męskiego życia), a na końcu wyszedł na ludzi przez to, że nie był grzeczny.
[2] Ta, może jeszcze ze Strażnikiem z Teksasu.
#3
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lutego 3, 2009
Link permanentny -
Kategorie:
Czytam, Oglądam, Seriale -
Tagi:
2009, dla-dzieci, panowie
- Komentarzy: 5
Przed pracą pojechałam do banku, żeby odzyskać dostęp do konta. Mission failed, albowiem najbliższy bank czynny od 10. Ale ja nie o tym. Idę na przystanek, lokalizuję brak biletu, wchodzę do śmierdzącego przeraźliwie sklepiku spożywczego w piwnicy. Wygrzebuję monety, żeby kupić bilet. Za mną przebiera w prasie szmatławej starsza, chudziutka, siwowłosa pani. "Co, Faktu już nie ma?! A tak się spieszyłam. Bo pani kochana, ja najbardziej lubię ten po weekendzie, bo jest najwięcej wypadków. No ale jak nie ma, to pani kochana daj mi dwie paczki Poznańskich".
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lutego 2, 2009
Link permanentny -
Kategorie:
Moje miasto, Projekt Jeżyce
- Komentarzy: 3
Mały ciepły kot na zmianę leży mi na kolanach albo pod biurkiem. Wszystkie trzy sępią o żarcie. TŻ blisko. Domowa herbata. W kolejności dowolnej. I nie ma tego hałasu, który miałam w uszach przez ostatnie ponad 20 godzin. Wprawdzie na rozkładanym do poziomu siedzeniu da się wyspać, a jedzenie w biznesie Lufthansy jest naprawdę bardzo przyzwoite (i z menu! a w menu sery, suszone owoce, dżemik, wędliny, rybka w sosie cytrynowym i inne dobra), ale w samolotowej łazience nie da się umyć i człowiek na kolejne lotnisko wychodzi nieco cuchnący i połamany (nie wspominając o stratach moralnych, spowodowanych przebywaniem w bliskiej okolicy ponad setki dziewcząt w wieku lat nastu, odzianych w identyczne koszulki i plastikowe uszka Myszek Miki, drące się i śpiewające ożywcze pieśni po hiszpańsku, nagradzające każdą piosenkę brawami i okrzykami). Frankfurt tym razem mnie zirytował, bo nie dość że bramki przylotowe były umieszczone na różnych poziomach przeciwległych krańców lotniska, to jeszcze po kontroli paszportowej przepuścili mnie przed bramki, na których uprzejmy pan celnik zatrzymał mi kilogramowe opakowanie Dulce du Leche, albowiem "jest trochę płynne". Germańscy oprawcy. Wybuchnę kremem krówkowo-mlecznym samolot, jasne. Z drugiej strony... Trochę żal mi słońca, żal mi tego, czego nie zobaczyłam, tego, czego nie kupiłam (przekazuję tu serdeczne pozdrowienia Citibankowi) i czego nie byłam w stanie zjeść z powodu posiadania tylko jednego żołądka. Ja wiem, że wrócę, chociaż pewnie nie za prędko. Dbajcie tam o te koty w Jardín Botánico Carlos Thays de la Ciudad Autónoma de Buenos Aires, nie?
Będzie jeszcze trochę zdjęć z Puerto Madero, ale to jak się odgruzuję.
EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.
PS Też macie takie natręctwo, że Wam się różne słowa kojarzą z piosenkami? Zobaczyłam na mapie koło Buenos Ensenadę i "Detonation Boulevard" chodził za mną kilka dni. A w międzyczasie w Sheratonie gra Doctor Jeep.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota stycznia 31, 2009
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
2009, argentyna
- Komentarzy: 3
Oni tu wszyscy niby jeżdżą zgodnie z kierunkiem jazdy, ale trąbią, nieledwie ocierają się o siebie, ruszają z piskiem przy zmianie świateł. Do autobusu trzeba machać, bo inaczej się nie zatrzyma, na przystankach nie ma rozkładów (tylko czasem jest podana trasa), bardzo pomaga zapytanie w hotelu w recepcji, jak dojechać tu i tam, bo metro nie wszędzie jeździ. Autobusy tanie, ale trzeba mieć monety, których brakuje, bo wszyscy wydają resztę w banknotach 5 i 2-pesowych (przyznam, że najzabawniejsza myśl, jaka mi przeszła przez głowę, to złupienie żebraka bądź w wersji humanitarnej wymiana jego monet na papierek). Dość zabawne jest, że wszyscy grzecznie po wejściu przednimi drzwiami wrzucają monety do automatu z tyłu za kierowcą, odbierają kwitek, a dopiero potem siadają, przy czym stojący w drzwiach tłumek się nie niecierpliwi, jak ktoś ciurka 5 i 10-centavosowymi monetami. Na zakrętach żołądek wychodzi i siada obok, nie wyobrażam sobie, jak można jechać takim autobusem bez trzymania (a byli tacy!). Ale mimo trąbienia i kawalerskiej jazdy, autobus dowozi, gdzie trzeba (a potem, jak wspominałam gdzie indziej, zajmuje się na przykład migdaleniem z bonita chica na pętli).
Autobusem dojechałam do La Boca - obrazkowo latynoskiej dzielnicy, pomalowanej tęczowo, z tańczącymi tango na ulicach, nachalnymi zapraszaczami do sklepów i do knajp (dopadł mnie jeden w koszulce chyba Dimmu Borghir(?) i na wejściu zapytał, czy aby nie jestem z Polski, bo tak właśnie wyglądam (omg! podobno widać po twarzy i włosach); wymieniliśmy parę uprzejmości, wyjaśniłam, że za "czecie piwo" dziękuję, bo nie pijam i nie, nie zostanę na kolacji[1]). Dzielnica biedna, brudna, pełna wałęsających się luzem psów i psich kup, ale kolorowa. Pułapka na turystów, ale z wdziękiem. Do tego wielki narodowy stadion La Boca Junior, drużyny w niebiesko-żółtych barwach rodem z IKEI.
GALERIA ZDJĘĆ.
[1] Może i nawet bym została, ale a) upatrzyliśmy sobie wczoraj knajpę na Paraguay[2], b) w La Boca przy porcie wali jak misiowi spod pachy i mimo chusteczki przy nosie miałam ochotę rozprowadzić zawartość żołądka po trotuarze. Miliony martwych ryb i ścieków nie mogą się mylić.
[2] Knajpka droga (nie wiem, może nie umiem trafić na tanie, ale nie udało nam się jeszcze wyjść z rachunkiem niższym niż 100 pesos ~= 100 zł na dwie słabe kobiety), ale bardzo miła, z polskim akcentem (wódka wyborowa w barze) i z dużym wyborem doskonałego jedzenia (steki na cały talerz!). Wiem, wstyd, zjadłam pizzę, ale na swoje usprawiedliwienie mam, że lokalną (pizza a la piedra) - na cieniutkim, kruchym cieście, z serem i oliwkami.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek stycznia 29, 2009
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
2009, argentyna, buenos-aires
- Komentarzy: 6
... w rybki, żeby zaplastrować nieco zdemolowane stopy, bo się chodzi. Oj, się chodzi. Chyba odróżniam się od populacji, bo odpytują mnie, where am I from (oraz sugerują, że powinnam schować aparat, bo tu kradną, no ależ ja was państwo proszę). Naród pomocny, nawet jeśli nie mówi inglese, braki językowe zastępuje mówieniem coraz głośniej i machaniem rękami. Poczta jest doskonale schowana, trzeba naprawdę pieczołowicie wypatrywać albo skrzynki pocztowej, zwykle stojącej pod urzędem, albo szukać mało widocznego słówka Correo (przewodnik zeznał, że listy dochodzą po długim czasie albo nie). Już bardziej widoczne jest metro, które tu się nazywa Subte i ma dość charakterystyczny znaczek.
Jutro kończy się rumakowanie (a zaczynają warsztaty), więc trochę odpocznę, bo w upale nawet 2-godzinny spacer to ciężka praca jest. Ogród botan^Wfelinologiczny, na mapie wyglądający niepozornie, dał mi straszliwie w kość, mimo że co kwadrans robiłyśmy z K. przerwy kondycyjne na wypicie wody. Podobnie ogród zoologiczny - powierzchnię ma mniejszą niż zoo w Poznaniu, ale upakowane są tam takie cuda, że po trzech godzinach człowiek się nagle orientuje, że zaraz mu coś odpadnie. Podobnie dziś Recoleta - buenoskie Powązki z zakurzonymi grobowcami, nieledwie piszczelami wystającymi z półotwartych trumien - miały być łagodnym spacerkiem na godzinę, a okazały się maratonem dookoła 4800 grobowców z przerwami na wodę oraz dłuższą na jabłuszko, spożyte niefrasobliwie na schodach do katakumby jakiegoś śp. chyba lekarza. Myślę, że się nie obraził, jabłuszka są zdrowe. Bardzo sobie chwalę, że można sobie 2 okolicy południa usiąść w kawiarence, wypić kawę ze śmietanką (taką maślano tłustą, że aż pływają oczka) i zjeść coś dobrego (wczoraj trafiłyśmy do knajpeczki z kuchnią argentyńską, serwującą m. in. pieczone pierożki z wołowiną, serem, tuńczykiem, kukurydzą czy dość hardcorowo z szynką, ricottą i z karmelem na wierzchu, dziś do kawiarenki na grzanki z tuńczykiem).
Myślę, że mogłabym żyć w ciepłych krajach. Oj, mogłabym.
Recoleta - GALERIA ZDJĘĆ
Ogród Botaniczny - GALERIA ZDJĘĆ
Ogród Zoologiczny - GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa stycznia 28, 2009
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
argentyna, buenos-aires, cmentarz, ogrod-zoologiczny, zoo, ogrod-botaniczny
- Komentarzy: 4
Brak notek jest sponsorowany przez CitiBank Handlowy, szlag by go trafił*. Buenos fajne. Ciepło, bardzo nawet. Różnica czasowa 3h, a nie 4 (albowiem wyszło, że od roku wprowadzili zmianę czasu między styczniem a marcem). Zaszłością historyczną jest, że peso są oznaczane wszędzie znaczkiem dolara, mimo że kurs dolara wynosi 3 peso z ogonem. Metro kosztuje 1,1 peso (~1,1 zł) za dowolną trasę z dowolną liczbą przesiadek. Port malowniczy. Ogród botaniczny powinien nazywać się ogrodem felinologicznym , a w ogrodzie zoologicznym są rzeczywiście białe lwy (i nie tylko). Jedzenie boskie, acz niezbyt tanie. To, że na www napisali, że w hotelu jest free wifi, niekoniecznie jest prawdą. Śniadania w cenie są prawdą. Amerykański sposób ścielenia łóżka średni i upierdliwy w obsłudze (kilka warstw koców i prześcieradeł bez kołdry właściwej. Listy podobno nie dochodzą, bo poczta zawodna. Jutro chcę jechać do Boca, ale tam metro nie dochodzi i trochę jestem w kropce (ciut za daleko na spacer, zwłaszcza że mam już bąble na stopach. I jak mi przejdzie irytacja, to napiszę, czemu szlag mógłby trafić CitiBank Handlowy. Ale nie wcześniej.
GALERIA ZDJĘĆ: Ogród botaniczny, Ogród zoologiczny, Retiro i Puerto Madero.
* EDIT [2016]: Czemu Citi zepsuło mi pobyt? Po zapłaceniu za taksówkę z lotniska do hotelu włączył się podobno w Citi alarm, że ukradziono mi kartę. Z numer zastrzeżonego zadzwonił do mnie ktoś, kiedy przechodziłam przez środek Avenida 9 de Julio (najszersza w mieście), nie zdążyłam odebrać i od tego momentu moja karta kredytowa przestała działać. Po wypłacie z bankomatu gotówki zablokowano mi również kartę bankomatową i - uwaga - dostęp internetowy do konta (do którego wówczas logowanie odbywało się numerem karty bankomatowej). 200 zł później za rozmowy telefoniczne okazało się, że odblokować cokolwiek mogę po osobistym stawieniu się w jakimkolwiek oddziale banku w Polsce (oraz że - co mnie już doprowadziło do ataku śmiechu - powinnam była w banku powiedzieć, że planuję egzotyczny wojaż, to by do tego nie doszło). Czy na koncie miałam zaliczkę w celu zapłacenia za hotel za siebie i towarzyszkę podróży? Ależ. Nie, nie jestem już klientką Citi.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa stycznia 28, 2009
Link permanentny -
Tagi:
buenos-aires, zoo, argentyna, ogrod-zoologiczny, ogrod-botaniczny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+
- Komentarzy: 6
Dwa lata temu wyzłośliwiłam się w kwestii tego, jak wygląda według WP (kto zna, ten wie) świat z samolotu. I złośliwość swoją podtrzymuję, albowiem lecąc w klasie biznes ma się zdecydowanie więcej powodów do radosnego zachwytu. Mimo że w małych samolotach b-klasa to te same siedzenia i miejsce, ale ma się nad głową stewardesę (a konkretnie turecko wyglądającego stewarda o bogatym owłosieniu, który co chwila coś proponuje - a to wodę, a to czasopismo, a to może torbę przełożyć, wina, czekoladkę czy co tam sobie pasażer winszuje). Dodatkowo zamiast plastikowych pojemników posiłek serwowany jest na porcelanie. Wzruszyło mnie bardzo zaangażowanie, z jakim są dobierane elementy brunczyku czy lanczyku: na trasie Poznań-Monachium serwowano przekąskę z kuchni heskiej, a między Monachium a Rzymem - cuda z winogron. Kuchnia heska mnie nie zachwyciła specjalnie, bo ani gruene soese, ani pasta z marynowanego sera (Schneegestoeber) za smaczna nie była, a przeraźliwie twarda bułeczka i średnia suszona szynka całości nie ratowała, najprzyzwoitszy był deser - Frankfurter Kranz (biszkopt z kremem maślanym, obsypany migdałami).
Przekąska winogronowa z kolei była przeurocza - pikantna sałatka z winogron, ziół, kaparów i czegoś ostrego ze stekami z tuńczyka (zanim nie przeczytałam w dołączanej do posiłku ulotce - czyż to, swoją drogą, nie słodkie? - co jem, byłam przekonana, że to jakiś lokalny analog wędzonej polędwicy), kozi i pleśniowy ser z winogronowym chutneyem (yummi!) i winogronową musztardą (yuck!) z wisienką na czubku w postaci galaretki winogronowej.
Ciekawa jestem, ile jeszcze regionów Lufthansa ma opracowanych (i czy w kuchni bawarskiej serwują takie tycie-tycie goloneczki?) i, oraz kiedy PLLot dorobią się czegoś tak uroczego?
Oczywiście że mnie kusiło, żeby skrzętnie zachomikować metalowe sztućce z logo Lufthansy, ale posiadam jednak na tyle przyzwoitości, żeby tego nie robić (tak, po części też dlatego, że nie wiedziałam, że do samego końca nie będę już przeczołgiwana przez bramki w celu obmacania mnie pod kątem posiadanych metali[1], a zwłaszcza elementów metalowych z ostrzem) - jak widać, dodatkowa kontrola już skontrolowanych pasażerów konieczna jest tylko w drodze do Krainy Wolności.
Zastanawiam się, czemu jeden z pierwszych zauważonych samolotów na rzymskim lotnisku miał oznaczenie D-ADHD. Przypadek? Nie wydaje mi się.
Poza tym zwiedziłam biegiem trzy lotniska, bo miałam raptem po 50 minut między samolotami. W Monachium bez zmian (szaro, śnieg, lód), w Rzymie mieli prześliczny wybór kolorowych skórzanych rękawiczek (mimo że tam wiosna, ciepło i zielono). Lot do Buenos w zasadzie przespałam z przerwami na forsowne karmienie, którego jednak unikałam. Uczę się na już hiszpańskiego, bo "habla inglese" bardzo słabo, ale bardzo się starają i na pokazywanego też się da dogadać (naranja - pomarańcza, leche - mleko, gracias - wiadomo, muchos - bardzo wiadomo). Nad Brazylią trochę trzęsło (z Rzymu samolot leciał przez Majorkę, Madryt, Maderę, Kanary, Cayenne, Sao Paolo, a przed samym Buenos nad Porta Allegre[2]). Jak widać - dopłynęłam, idę spać i wstaję po sjeście. Zdjęcia będą, jak znajdę w bagażu myszkę, bo bez myszki jak bez ręki. Hola!
GALERIA ZDJĘĆ
[1] Ależ oczywiście, że zapiszczałam na bramce mimo oddania mojej Gwiazdy Śmierci panu celnikowi do ręki, bo polar z na pierwszy rzut oka plastikowym suwakiem okazał się być źródłem generowania dźwięku, co wesoły celnik skwitował, że jakbym piszczała po zdjęciu polara, to wziąłby mnie na osobistą, bardzo zabawne.
[2] Zbieżność niezamierzona. TSD, czy Was też tak jak mnie bawi miejscowość San Hose con Majo? Święty Józefie na grzance (z majonezem). Fun!
EDIT: Dodałam zdjęcia.
.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek stycznia 26, 2009
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
monachium, rzym, niemcy, wlochy, argentyna, buenos-aires
- Komentarzy: 6