Zawsze chciałam się wytarzać w miękkim futrze przyjacielskich husky i innych alaskanów, bo dziewczyna powinna mieć jakieś marzenia. Przy okazji pikniku organizowanego w firmie TŻ lobbowałam zza kulis za wyborem Traperskiej osady, nie dość, że mają na stanie miejsce piknikowo-ogniskowe, to jeszcze organizują dla dziatwy oklepywanie koni, karmienie strusi i - czy muszę mówić, że się okrutnie ucieszyłam - tarzanie w psach.
Nie wiem, czy da się tam ot, tak zajechać i wejść do psiej zagrody i dać się polizać, obmachać ogonem czy zanurzyć się po nos w wełnistej sierści, ale może warto zadzwonić i zapytać. Chyba 8 uroczych, chociaż zgrzanych husky i 2 niesamowicie puchate alaskany rekompensują konieczność tłoczenia się na niezbyt dużym wybiegu. Strusie były dwa, trochę brudnawe, ale w ramach useless trivia dowiedziałam się, że ich powieki nie działają metodą góra-dół, a prawo-lewo (albo odwrotnie). Przyszedł też piękny młody rudy kot (ale gościnnie, bo nie jest na stanie), który za kawałek kiełbaski, a potem to już zupełnie platonicznie robił niesamowite sztuki i wykazywał się przeraźliwą tolerancją na poszarpywania i inne dość natarczywe głaskania i ciągnięcia za ogon. Są konie, ją marchewkę, ale ja za końmi specjalnie nie przepadam. Całość jest neutralna - duży pozytyw za psy, okolicę i jedzenie (pieczone ziemniaki, gzik, świeży chleb ze smalcem i kiszonym i naprawdę niezły żurek), ale warunki przechowywania zwierząt dość partyzanckie.
Jednocześnie słowo wyjaśnienia dla tych wszystkich, którzy jadą za mną. Szanowni państwo, jest sobotnie letnie popołudnie, polno-wiejskie drogi, prowadzące przez piękne wielkopolskie okoliczności - laski, chmurki, tu wioseczka, tam ruinka pałacyku, ówdzie alejka. Czy naprawdę musicie popylać swoimi audicami, beemkami, yarisami i innymi matizami 110km/h na godzinę z piskiem opon na zakrętach, żeby tylko być te 10 minut wcześniej? Przecież miło jest jechać w letnie popołudnie spokojnymi 70km/h, żeby mieć czas zobaczyć krowę, drogę na Ostrołękę, śmieszną chmurę w kształcie męskiego przyrodzenia czy wyjątkowo ładnie oświetlony kawałek pola. Wyprzedzajcie więc sobie powoli, ja się tylko pytam - czy warto się tak spieszyć?
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 7, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Koty, Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
bolechówko, polska
- Komentarzy: 2
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 7, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+
- Komentarzy: 1
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 7, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+ -
Tag:
polska
- Skomentuj
Odjechać można spod Arsenału. Budynek Galerii Arsenał, brzydki, niepasujący do Starego Rynku betonowy modernistyczny klocek, jest pokazywany palcem przez turystów z dowolnego kraju, a przez lokalesów wzgardliwie pomijany wzrokiem (chyba że idą do taniej księgarni, wtedy jakoś im nie przeszkadza). Ba, nawet na facebooku jest akcja Zburzyć Arsenał, a przynajmniej go na tyle zmodernizować i ubrać, żeby nie gryzł w oko w kontekście architektury sprzed wieków. A ja Arsenał lubię. Między innymi dlatego, że - skoro i tak jest brzydki - można go użyć jako miejsce ekspozycji sztuki ulicznej. Dwa lata temu (to już dwa lata!) między budynkami zawisł Talib na monstrualnym biustonoszu z kremowej koronki, a w tym roku na potrzeby letnich imprez kulturalnych został otwarty Pasaż Kultury. Wprawdzie z peronów nie odjeżdżają pociągi ani autobusy, ale jest scena z muzyką i filmem, a ze skrzyżowania uliczek Browarnej i Ostatniej kelnerki roznoszą do stolików zimne napoje. Nie wiem tylko, dokąd prowadzi ul. Prześwit po prawej stronie.
Z dachu Arsenału można też odpłynąć "Arką" Radosława Gryty. I co, dałoby się taką łódkę zamontować na Ratuszu albo Odwachu? Pewnie nie. Więc nie ma co na Arsenał narzekać. Przynajmniej nie w tym roku. Ba, w tym roku nawet mi się uda dotrzeć na Festiwal Smaku 12 sierpnia (ciekawa tylko jestem, czy znowu przeczytam na pewnych znanych kulinarnych blogach przepiękną recenzję wydarzenia i malownicze opisy tego, co można było kupić i będę przez tydzień się zastanawiać, czy byłam w tym samym miejscu i tym samym czasie).
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek sierpnia 5, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 1
Trochę się spóźniłam kalendarzowo, bo akcja powieści dzieje się między 7 a 14 lipca[1]. I chyba dlatego, że zdarzały się upały i lato, poczułam chociaż trochę gęstego, dusznego i wilgotnego klimatu amerykańskiego Południa. W małym sennym miasteczku Swan robi się nagle nieprzyjemnie, bo ktoś wykopuje z lokalnego cmentarza ciało Catherine, samobójczyni sprzed 20 lat, matki dwójki nastoletnich dzieci i żony lokalnego lekarza. Mąż się rozpił i po udarze stracił sprawność umysłową, a dzieci - łatwo się domyślić - niespecjalnie się z tym dobrze poczuły i mimo że zaopiekowała się nimi ciotka Lily, wyrosły na dość skomplikowanych i niespecjalnie szczęśliwych dorosłych. J.J większość czasu spędza w samotności w domku na bagnach, pływa, rysuje, łowi ryby i co jakiś czas nawiązuje jakąś krótką znajomość, Ginger - po krótkim i nieudanym małżeństwie - pracuje jako archeolog we Włoszech. I nagle oboje wracają do Swan i dowiadują się, że matka wcale nie popełniła samobójstwa, tylko ktoś ją zabił. Wprawdzie sama zagadka się do końca nie wyjaśnia, ale przez ten lipcowy tydzień życie całej rodziny, która wegetowała w kręgu tematów nie-do-poruszania i każdy był zamknięty w sobie, wreszcie wraca do normy.
Ładna, powolna historia o odzyskaniu świata, który od lat był zamknięty, pogrzebany i wspominany jako koszmar. Po uznanej za samobójczą śmierci matki, ciotka Lily spaliła wszystkie jej ubrania, rysunki i notatki, dlatego ogromną niespodzianką okazuje się jedno z pudeł w szopce, w którym Ginger wśród ciążowej odzieży znalazła notatniki i zdjęcia matki. Wprawdzie to nie sprawiło, że odzyskali stracone lata, ale zaczęli inaczej patrzeć na swoich rodziców i swoje życie.
[1] Inna rzecz, że książkę woziłam kilkukrotnie na wakacje - najpierw dwa razy na Węgry, a potem do Stanów, tyle że nie zdążyłam przeczytać.
Inne tej autorki tu.
#54
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek sierpnia 5, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2011, beletrystyka, panie
- Skomentuj
W ramach wisienki.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek sierpnia 4, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Skomentuj
Najgorszą rzeczą, która mnie przygniata, męczy i wpędza w depresję (poza brakiem światła, zimnem, chorobą i innymi paskudnymi rzeczami) jest wpasowanie się w kierat. Spanie, praca, zakupy, dom, spanie, praca, dom, jeszcze dodatkowo cały czas w pośpiechu i z poczuciem, że na styku traci się za dużo. W ramach mojego półetatu udało mi się wynegocjować przejście z trybu "4h/5 dni" do trybu "5h/4 dni", uzyskując większe bloki poświęcane na pracę i jeden dzień na utrzymanie głowy w jakim takim porządku. Owszem, pośrednio oznacza to, że przez 4 dni wracam z pracy szybko (ale teraz mogę!), ale też i to, że w środę mogę iść na lanczyk z TŻ. Dzisiaj dobry pan zaprowadził mnie do indonezyjskiej restauracji Warung Bali, gdzie było etnicznie, kolorowo i pikantnie. Rybka z warzywami i sosem, ryż pracowicie uklepany w stożek, drewniany talerz z ceramicznym wgłębieniem w kształcie krowy - bardzo miłe, ale jednak nie jest to jedzenie, za którym bym tęskniła i o którym będę marzyć do następnej wizyty. Przyjemnie, ale nie jestem zwolenniczką egzotyki.
Jak kto odważny, można - chyba to jedyne takie miejsce w Poznaniu - wypić kawę kopi luwak; w karcie jest ona eufemistycznie opisana jako przespacerowana przez przewód pokarmowy i nikt nie używa słowa "kupa". Ja w każdym razie się nie odważyłam, wolałam zmiksowanego świeżego melona.
A w charakterze post scriptum: od jakiegoś czasu - mimo niechęci do takiej aktywności - oznaczam zdjęcia podpisem, bo okazuje się, że zdjęcia nieoznaczone magicznym znaczkiem "copyright" aż się proszą o to, żeby je skopiować bez pytania i użyć do promowania własnego biznesu.
Drodzy Państwo, jeśli trafiliście na mój blog, spodobały Wam się teksty bądź zdjęcia, napiszcie do mnie, a nie kradnijcie zdjęć i nie kopiujcie tekstów. Mogę oczywiście traktować kradzież zdjęć jako komplement, że są na tyle dobre, że warto sobie brać i używać, ale zwyczajnie nie mam żadnej satysfakcji znajdując moje zdjęcia zarabiające na kogoś w serwisie z kuponami. Ba, jest mi zwyczajnie przykro. Nie będę pisała o oczywistościach, że wydaję ciężko zarobione pieniądze na sprzęt, że ślęczę godzinami przed monitorem, oglądając zdjęcia innych i ucząc się, jak można robić lepiej.
Nie gryzę, nie jestem pazerna, idzie się ze mną dogadać, mam na to pełnoletnich i niespokrewnionych świadków. A jeśli ktoś nadużywa mojej dobroci, to zwyczajnie się odwrócę i wyjdę i więcej u Państwa się nie pojawię. I tyle.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa sierpnia 3, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 3
Przepędziwszy z młodzieży nagłą temperaturę, która wzięła się nie wiadomo skąd, ale za to trzymała dwa dni, wróciłam jakoś tak znienacka na Łazarz (no nie aż tak znienacka, ostrzyłam sobie widelec na te obiecane przez ^valentine ryby, ale się okazało, że już ich nie ma, a w ich miejscu stoi apteka). Na Villę Magnolia byłam zbyt pochlapana soczkiem w okolicy dżinsów, trzymam ją w zapasie na następne razy.
Słońca dalej nie było i bez słońca Łazarz może spokojnie kandydować do dwóch wyróżnień: najsmutniejszej dzielnicy i najbardziej niebezpiecznej, jeśli chodzi o konieczność patrzenia pod nogi. Wszyscy, zanim postawią następną stopę, patrzą, czy nie wejdą w psią kupę i to chyba tłumaczy brak jakiegokolwiek kontaktu wzrokowego, zwłaszcza ze strony starszych pań z siatkami, które - w innych miejscach - potrafią zajazgotać, że po co pani te zdjęcia, tutaj idą wpatrzone niewidzącym wzrokiem gdzieś przed siebie.
Kraina kontrastów. Pijalnia piwa "Kominek" sąsiaduje z klubem abstynenta "Grunwald". Naprzeciw siebie dwa małe sklepiki z pasmanterią i włóczkami, a dookoła tylko podręczne sklepiki z piwem i wczorajszym pieczywem czy używaną odzieżą. Zupełnie zwykły pub sportowy i zaraz obok całkiem wyrafinowany asortymentowo sklep dla hipsterów-biegaczy. Narzekałam już na stojące wszędzie samochody, każdy metr chodnika służy za parking. Mogę pobawić się kadrowaniem i samochody "zniknąć", ale i tak zostaje mi poczucie zastawionego świata, w którym ciężko się poruszyć.
Kamienica Margarety Grüder na ul. Strusia, mimo że mrocznie gotycka, lepiej wygląda w majowym ciepłym popołudniowym słońcu.
Najbardziej lubię detale. Kwiaty, lwy, głowy, które pokazują, że było kiedyś ładnie. Teraz tę niegdysiejszą ładność trzeba sobie dołożyć w głowie.
Panoramy uroczego placu na styku Łukasiewicza i Małeckiego nie będzie, bo autostitch powiedział, że chce 2 lub więcej zdjęć mimo zaproponowania mu 9.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 31, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 2
Nie ma efektu wow. Młodzież nagle pozyskała 38,6 celsjusza, po czym niby dziś już przeszło, ale dalej poziom jękliwości ogólnej jest wysoki. Również u Burszyka, co nie pomaga jakoś.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 30, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Koty, Maja
- Komentarzy: 3
"It was a dark and stormy night", tyle że nie noc, a poranek i nie burzowo, ale chmurom się zbierało na deszcz. Świeżo zachwycona możliwością sprawnego przemieszczania się z punktu A do B, zahaczając po drodze o C i D, trafiłam na Rynek Łazarski. Nie byłam tam od czasów krótkiego epizodu z pewną eks-firmą wspierającą znany tygodnik opinii, kiedy to przechodziłam przez rynek na tramwaj. I nic się nie zmieniło, dalej piękna i monumentalna architektura kamienic niszczeje, a plac z potencjałem zajmują setki zaparkowanych samochodów[1] i parasolki straganów, na których jest wszystko i nic (wracając do dyskusji o tym, czym zajmują się współcześni Cyganie - przynajmniej jeden z nich sprzedaje solidne, kute patelnie cygańskie[2]). A szkoda, zwłaszcza że chyba od lat 80. nic się nie zmieniło. Na następny raz rezerwuję sobie spacer ulicami Małeckiego i Kolejową (i może wrócę na Strusia?). Bo ładnie tam. A znacie może jakieś miłe restauracje czy kawiarnie w okolicy?
[1] Nienawidzę samochodów w mieście. I nie chodzi mi o te na ulicach, ale o te zajmujące chodniki i zmuszające mnie do kierowania wzroku na wysokość bodaj 150 cm i więcej[3], bo od tej wysokości dopiero można zacząć kadr fotografii, żeby uniknąć obrzydliwych dachów.
[2] Ale bez odłączanej rączki, więc nie kupiłam.
[3] Żeby wam rura zardzewiała, wielkie dostawczaki i kurierczaki.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lipca 28, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 9