[Poprzednia wersja notki poszła w notkowe zaświaty, ta będzie gorsza]
Jak co roku, 5 maja Kinsey obchodziła swoje urodziny, tym razem 33. I tak się jakoś złożyło, że oprócz imprezy urodzinowej, którą zorganizowali jej przyjaciele, Kinsey wprowadziła się do odnowionego po wybuchu przez jej gospodarza, Henry'ego, apartamentu, wzięła zlecenie odnalezienia matki chorowitej klientki oraz dowiedziała się, że przestępca wynajął płatnego mordercę, żeby ją sprzątnął. Tym ostatnim się dziewczyna niespecjalnie przejęła, zwłaszcza że cena za jej głowę wyniosła marne $1500 i pojechała na pustynię Mojave w poszukiwaniu zaginionej antenatki klientki.
Szukała, szukała i znalazła, po czym nagle znalazła się w rowie, zepchnięta przez płatnego mordercę, poobijana i ze zdemolowanym ukochanym volkswagenem. To był czas, żeby zadzwonić po polecanego eks-detektywa, Roberta Dietza. Dietz okazał się fachowcem, czujnie przetransportował posiniaczoną Kinsey z powrotem do Santa Teresa, podszkolił w strzelaniu, ale niestety - mimo czerwonego porsche i coraz większego uroku osobistego - nie wyperswadował jej kontynuowania sprawy zaginionej, znalezionej, a potem znowu znalezionej i zaraz potem umierającej matki klientki. Wprawdzie Kinsey oberwała już na początku, ale i tak pod koniec śledztwa znalazła się na muszce pistoletu zbrodniarza.
W tle pyliste i szarożółte pejzaże Mojave, malownicza komuna wyrzutków społecznych w przyczepach pośrodku niczego, uroczysta kolacja w California Fidelity, scena erotyczna i Kinsey w nietypowej roli swatki.
Inne tej autorki tutaj.
#67
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek października 27, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2011, kryminal, panie
- Skomentuj
Miał być wieczór z kalafiorem, nieco erotyki i muzyka mojej młodości, a wyszło, że to mierzenie się z własnym sentymentem. I od razu umówmy się, że najlepszym sposobem na ten film jest traktowanie go jako zapisu koncertu. Bo.
Kid jest gwiazdą klubu First Avenue, ale rozpada mu się zespół, rośnie konkurencja, a w domu tatuś bije mamę, więc chłopak ma stres. Poznaje seksowną Apolonię, smyrają się trochę po kątach, on jej daje kolczyki, ona mi gitarę, ale kiedy dowiaduje się, że panna zakłada własny zespół, irytuje się i tłucze ją po twarzy, co kończy ich obiecujący związek[1]. Ale jak wchodzi na scenę i zwierza się w piosence napisanej przez dziewczyny z zespołu, że chciałby ją zobaczyć w purpurowym deszczu, to łezki ciekną i jakoś się układa.
Prince dalej jest śliczny jak budyń z soczkiem, ma dziwkarskie spojrzenie i trafia w miękkie miejsce w moim serduszku[0], które lubi niegrzecznych chłopców z mocnym makijażem oczu. I naprawdę nie przeszkadza mi, że jest wzrostu siedzącego psa i ma mikromotocykl, bo pod klasycznym by się przewrócił[2], natomiast aktor jest z niego żaden i kiedy schodzi ze sceny, na którą chętnie rzucę koronkową bieliznę, kiedy malowniczo owija się wokół mikrofonu i śpiewa w "Beautiful Ones", że "I want you", to przy dialogach, przy dwóch minach - smutnej i wesołej - i miałkich dialogach mam silne poczucie, że mógłby zatrudnić dublera. Wiem, że na cały film było dwóch profesjonalnych aktorów, ale i tak napięcie siadało, zwłaszcza w scenach z Jeremym i Morrisem.
Scenariusz też jest bardziej pretekstem do pokazania kolejnych piosenek i tego bałaganu, który jest w głowie Kida, że nie chce być taki jak ojciec, ale i tak jest. Łykam konwencję i stroje, ale i tak trochę mi słabo na widok widowni w klubie - trochę klimaty wczesnego Davida Bowie, trochę Culture Club, przyprawionego Depeche Mode i klubem "Błękitna Ostryga". Słabo mi na widok sposobu filmowania, przy którym prowadzona niepewną ręką kamera w polskim serialu to szczyt wyrafinowania technicznego. I te sceny erotyczne, ech. Rzucanie się po ścianach, czerwone majtki na sznurkach, pocałunki przypominające dziobanie na oślep. No trochę się kino rozwinęło pod tym względem, na niekorzyść dla roku 1984.
I czy ja chcę zobaczyć Graffiti Bridge?
[0] Tak, tu można się śmiać.
[1] I jeśli czytają mnie jakieś żądne wrażeń nastolatki, to wyjaśniam, że jak ukochany przechodzi do rękoczynów, to nie jest to oznaka wielkiej miłości i namiętności, tylko migający sygnał treści "UCIEKAJ".
[2] Zaprawdę powiadam Wam, nic tak nie odziera z nastoletnich złudzeń jak oglądanie filmu z TŻ. Doskonale się bawiłam.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 23, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 4
To nawet nie chodzi o to, że nie wiedziałam o terminie i go przegapiłam, mimo że nie widzę powodu, żeby nie być praworządną. Nie chodzi też o to, że mimo dwóch dni poszukiwań nie znalazłam dokumentów, które są niezbędne, żeby. Straciłam poczucie, że panuję nad chaosem. Że wiem, gdzie co jest i jakby co, to jestem w stanie sięgnąć, wyjąć i zaprezentować z sygnałem dźwiękowym ("tada!"). Że mam białą plamę w pamięci, mimo że rzecz się działa niespełna trzy miesiące temu.
Próbuję, jak Dolores Herbig, codziennie przejść przez listę Rzeczy Trudnych, Kłopotliwych, Upierdliwych i odhaczyć chociaż jedną, żeby usnąć z poczuciem zakończenia czegoś, a nie tylko włożenia w kolejny dzień pracy w rzeczy powtarzalne, wymydlające się, ciągle powracające do stanu poprzedniego. A jestem zajęta - piorę, suszę, składam, układam, wkładam, zmywam, wyjmuję, wynoszę i przynoszę, gotuję, jem i piję. Tylko co z tego?
Potrzebuję żony. Nawet nie chcę, żeby gotowała, prała, sprzątała i wykonywała z entuzjazmem małżeńskie obowiązki w łożu (ale jakby się bardzo upierała, to jest czysta i pachnąca pościel), ale żeby miała pieczę nad moim kalendarzem, przypominała o rzeczach niewdzięcznych a koniecznych ("wystaw numer za małe martensy na allegro, to TŻ Ci kupi rozmiar większe i będziesz miała w czym chodzić do pracy, frajerko"), segregowała dokumenty na te makulaturowe i te, które trzeba trzymać pięć lat albo całą wieczność, układała kolczyki i rozplątywała korale. Szukała następnej fajnej książki do przeczytania, żebym nie stała jak wazon przed półką z niby mądrą miną, a i tak wiadomo, że znowu wyciągnę jakiś stary kryminał, w którym nie pamiętam pointy prawie do ostatniej kartki. Pamiętała o terminach, o zabraniu wody mineralnej i gdzie to ja położyłam ten odpis recepty. Tak, potrzebuję żony. Niedużej, ale zorganizowanej. Bo ja nie jestem, mimo że do pewnego momentu miałam złudzenie, że jakoś nie odstaję.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek października 20, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Żodyn
- Komentarzy: 3
Świeży, tegoroczny, pachnący farbą, must have dla każdego mieszkańca Poznania i okolic. 10 tras po znanych (Rogalin, Kórnik, Szreniawa, Gniezno) i mniej znanych (Puszczykowo, Zaniemyśl, Kalisz) miejscach w okolicy; trasy są ciekawe, do każdej dołączona mapka i lista miejsc, które warto zobaczyć. Kilka smacznie się zapowiadających się namiarów na restauracje, kilka podpowiedzi, które znacznie poprawią możliwości zwiedzania - ot, nie wiedziałam, że w ramach biletu do skansenu w Szreniawie jest wstęp na wieżę widokową, skąd widać panoramę Poznania (a w kasie nikt nie wspomniał). Niezłe zdjęcia, sporo adresów i telefonów, zaznaczone miejsca z dostępnością dla niepełnosprawnych i przyjazne dzieciom.
Wada - nie rozumiem kryteriów wyboru miejsc, a jakieś musiało być, bo spacerownik pomija sporo z nich, które według mnie są warte obejrzenia - ot, Będlewo, Owińska (i cały szlak cysterski), Czerniejewo, Iwno czy Krześlice. Ba, nie ma słowa o Rydzynie czy Gołuchowie, do którego łatwiej dojechać niż do Lichenia i mają więcej walorów poznawczych niż sanktuarium. Niespecjalnie narzekam, bo nie znam lepszego wydawnictwa niż to, ale chętnie bym kupiła dwa razy grubsze i bardziej kompletne. Czy Agora mnie słyszy?
I rodzynek (normalnie Breaking Bad Pyrlandia Edition):
Napisane przez Zuzanka w dniu środa października 19, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+, Moje miasto -
Tag:
polska
- Komentarzy: 1
Na niebie dziś czerwono zachodzące słońce i równa ukośna siatka chemtrailsów. A ja za kierownicą, więc musicie to sobie wyobrazić. A nie piszę tu, bo gdzie indziej.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa października 19, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Żodyn
- Skomentuj
14-letni Cygan Ricsi Lakatos kocha się w swojej koleżance z klasy, Julice Csorbie. I zupełnie jak w "Romeo i Julii", ich ojcowie - jeden to lokalny alfons, drugi właściciel podłej knajpy - nie są zachwyceni, a nawet przechodzą do rękoczynów oraz miotania grubym słowem, kiedy słyszą o ewentualnym połączeniu się potomstwa z wrogim klanem. Młodzi planują podstęp, bo skoro pieniądze są lekarstwem na wszystko, to czemu by nie zostać bogaczami i zamknąć usta skłóconym rodzinom. Dlatego przenoszą się w odległą przeszłość, za podróbkę Roleksa kupują od pierwotnych Węgrów dinozaury, detonują otrzymaną od Bin Ladena bombę atomową i po powrocie do współczesności wykopują spod placu zabaw w swojej dzielnicy ropę naftową, powodując wprawdzie kryzys ogólnoświatowy, ale uzyskując błogosławieństwo.
Bezgranicznie zachwyciła mnie warstwa graficzna - połączenie naiwno-dziecięcej kreski Nikifora z kolorowymi impresjonistycznymi plamami Claude'a Moneta. Autorzy nagrali sekwencje z plenerami twarzami aktorów, dorysowując ich ciała i elementy scenografii. Nieco mniej spodobała mi się sama akcja, przypominająca absurdalne scenki rodem z South Parku, pełne przekleństw, wulgaryzmów i świadomego naruszania wszelkich tabu.
[Tekst "Kino znad Balatonu" do Magazynu Business&Beauty, grudzień 2011].
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 16, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Przeczytali mnie
- Skomentuj
Pierwszy lakier na małym paznokietku nieco przereklamowany, albowiem ciężko wytłumaczyć dwulatce, że trzeba poczekać, aż wyschnie. Więc w efekcie jest lakier na paluszkach, na poduszce i na odzieży. Bez efektu wow.
Ale ja nie o tym. Nagła zmiana pogody przyniosła mi L4 i poczucie, że jestem marnym żuczkiem, którego przerasta wejście po schodach na pierwsze piętro. I nie dla mnie jesienne liście, mgły o poranku, słońce sugerujące +2 stopnie za oknem, tylko syrop, tabletki na drut kolczasty w gardle i aspiryna (i czosnek, dużo czosnku). I kiedy już przestałam widzieć w lustrze zapuchniętą strzygę, a zobaczyłam człowieka, poszłam zdrowieć w ciepłe. Do Palmiarni.
Za każdym razem zdumiewa mnie, że są inne kolory, że inaczej pachnie, że zauważam inne rzeczy niż poprzednio (ot, nigdy wcześniej nie widziałam szaro-burego pręgowańca, przemykającego pod ławeczkami), że teraz w "7 kontynentów" można dostać śniadania. Małe rzeczy. Chcę oranżerię, chyba kiedyś wspominałam.
Złapałam się też na tym, że przestałam myśleć. Podróżuję od-do, wykonuję, mam listę rzeczy, czasem nieprecyzyjną, ale boleśnie powtarzalną. Sprawdzam, wkładam, suszę, zamiatam, składam. I trudniejsze - przytulam, próbuję rozumieć, nie wpadam w irytację, znajduję radość z rzeczy nienadzwyczajnie porywających. Jeszcze się nie nauczyłam, że stracone okazje się powtórzą, że zachód słońca będzie tak malowniczy i za tydzień czy za dwa lata i wtedy może. Żarłocznie czytam cokolwiek, niestety zwykle tęskniąc za tekstem porywającym i wprowadzającym w ten stan, że muszę przewrócić kartkę, żeby zobaczyć, co dalej. Mało casu, kruca bomba. I nie, rozwiązaniem moich problemów nie jest nowy, lepszy depilator, płukanie zatok czy wyklikanie biletu. Wiosna - tak.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota października 15, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto
- Skomentuj
Indyki nie są od kurczaków mądrzejsze - potrafią zadławić się deszczem, bo stoją na podwórku, patrzą w górę na spadające krople i zapominają zamknąć dzioby (trochę jak fani Bon Jovi).
I jak lubię Bourdaina za język, tak książka mnie mocno zniechęciła. To w zasadzie zbiór historii z różnych regionów świata, w których pyskaty szef nowojorskiego Les Halles opisuje poszukiwania smaku. Smaku z dzieciństwa, zaskakującego, kojącego, egzotycznego, niebezpiecznego, ryzykownego, świeżego i pełnego; takiego, żeby było co pamiętać. Ale czyta się tak sobie, bo to w zasadzie wspomnienia z planu kręconego w podróży serialu i część rzeczy nie wypływa z chcenia autora, a ze scenariusza. I nie zachwyca mnie detaliczny opis zabijania świni, polowania na króliki, nurzania się w azjatyckich owocach morza i innych owocach fermentacji (chociaż N. pewnie by przeszedł śladami japońskiej kuchni i zamieszkał na japońskim targu rybnym). I wprawdzie Bourdain o jedzeniu opowiada ładnie, ale tak jakoś nie chwyta.
Bardziej przemawiały do mnie wtrącone mimochodem zachwyty nad Edynburgiem, architekturą Fezu czy grą światłocieni na pustyni. Raczej #chcetam (a i to nie wszędzie) niż #gastrofaza.
Inne tego autora:
#66
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek października 13, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2011, felietony, panowie, podroze
- Skomentuj
... i powolne wychodzenie z pierwszego jesiennego przeziębienia. Kompozycja: Maj, fotografia: ja.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek października 13, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Fotografia+
- Skomentuj
Pan w żółtym kapeluszu poucza Ciekawskiego George'a, że nie wolno malować po ścianach. Maj potwierdza i wykonuje gest przygany, dodając, że "Nie, nunu, Dźiorć". Indaguję, pokazując na malunki na ścianach: "Zobacz, Maju, pan mówi George'owi, że nie wolno malować po ścianach. A tu, zobacz, kto tak pomalował?". Maj niezrażony: "To nie Dźiorć, to ja!".
Po nocnej histerii Maj niespecjalnie wstaje. Budzę, pukam w plecy, łaskoczę, głaszczę i negocjuję. Wreszcie klepię po pupie i pytam: "Jest tam kto?". Maj: "Siku jest!".
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek października 11, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Maja
- Komentarzy: 2
- Poziom: 3