Rodzina Bodie rozsypała się po wypadkach, w których zginął jej ojciec, a kilka lat później starszy brat. Opiekująca się jej matką wspólnota religijna zorganizowała dla nastolatki wyjazd do prestiżowej szkoły z internatem. I owszem, w pewnym sensie to pomogło, bo Bodie skończyła szkołę, studia i została autorką znanego podcastu. Ze szkołą ma raczej złe wspomnienia, a mimo to wraca po 30 latach[1] jako gościnna wykładowczyni, żeby poprowadzić warsztaty z filmoznawstwa i podcastingu. Złe, bo pamięta doskonale, jak nie pasowała do bogatych dzieci, które nie potrzebowały stypendium socjalnego, ani nawet do tych, które miały pełne rodziny. Ale żadna trauma wyśmiewania, złego traktowania, mobbingu czy przemocy nie równa się z pamięcią o losie Thalii, która w 1995 została znaleziona martwa w szkolnym basenie. Czy ja właśnie napisałam o tym, że traumę można stopniować albo się licytować? To tak naprawdę clou tej książki - są ofiary, które po tragicznym końcu stają się własnością publiczną, są ofiary, które biorą sprawy we własne ręce i doprowadzają do cancelowania lub przemocy pod adresem sprawcy, są też ofiary - jak Bodie - którym wydaje się, że poczują się lepiej, jeśli przywrócą sprawiedliwość po tym, co się stało przed laty. Która z nich zasługuje na większe współczucie? Czy można współczuć wszystkim? Co z zemstą? Kto powinien ją wymierzyć? W sprawie Thalii sprawiedliwość w teorii została wymierzona - jeden z pracowników szkoły trafił za kratki po zeznaniach dzieci, czasem dość nieprecyzyjnych, i niejednoznacznych dowodach rzeczowych. Ale im dłużej Bodie przegląda z uczestnikami kursu materiały sprzed lat, tym bardziej widać, że śledztwo było bardzo szczątkowe i możliwe, że czarny trener wcale nie jest sprawcą.
Narratorka/Bodie kieruje swoje przemyślenia do pana Blocha, ukochanego przez nią nauczyciela muzyki, który w nią wierzył, daj jej odpowiedzialne zajęcie i traktował ją jak człowieka. Czemu akurat do niego? Bo z perspektywy 30 lat dociera do niej, że jako nastolatka niekoniecznie prawidłowo interpretowała niektóre wydarzenia i pan Bloch mógł w znacznej mierze przyczynić się do śmierci Thalii. Ale między wierszami to nie opowieść o tym konkretnym wydarzeniu, tylko o odpowiedzialności, rewolucji #metoo i cancel culture, patriarchacie, zmowach milczenia, instynkcie stadnym i dostosowywaniu się wbrew sobie czy wreszcie o motywach, jakie stoją za ujawnianiem (lub nie!) przemocowców, morderców czy zwykłych “żartownisiów” (dystans, kicia, dystans).
[1] Kilka tygodni temu spotkałam się z moją licealną klasą właśnie po 30 latach od matury. Przypadek?
Inne tej autorki.
#43
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek czerwca 25, 2024
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2024, beletrystyka, panie
- Skomentuj
Nie byłam zachęcona po lekturze ”Przepiórek”, bo realizm magiczny fujka, ale namawiała mnie moja lektorka hiszpańskiego, który z mozołem, bardzo, ale jeszcze walczę. Więc tutaj też trochę tej magii jest, ale tak minimalnie, więc wytrzymałam i książkę przeczytałam z przyjemnością. W stylu Allende, jak ktoś lubi.
Lluvia zajmuje się bardzo chorym, sparaliżowanym ojcem, który nie może już porozumieć się z nikim. A właśnie jego legendarna umiejętność porozumiewania się była sednem życia - Júbilo był potomkiem Majów, zrozumiał ich mimo skąpych źródeł, został radiotelegrafistą, ale jego celem w życiu było odczytywanie pragnień swojej ukochanej żony, Luchy. Tyle że w tych ciężkich chwilach właśnie Luchy nie ma przy jego łóżku, bo para ostatni raz widziała się na ślubie narratorki 30 lat wcześniej. O tym, co zaszło, że ta uwielbiająca się i kochająca para spędziła kilkadziesiąt lat z dala od siebie, Lluvia dowiaduje się, kiedy wpada na pomysł użycia telegrafu i komputera, żeby jej elokwentny ojciec mógł opowiedzieć swoją historię. A historia zawiera tajemnicę, miłość, złego człowieka, zemstę, śmierć i nieumiejętność wybaczenia mimo tej ogromnej miłości, a także nieco historii Meksyku i telekomunikacji.
PS Oczywiście czytałam po polsku, po hiszpańsku to ciągle jestem na etapie "¿Dónde está la biblioteca?"
Inne tej autorki.
#42
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 22, 2024
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2024, beletrystyka, panie
- Skomentuj
Marcin, wybitny dziennikarz śledczy z Poznania, przeflancowany do Warszawy[1], mieszka z piękną modelką Dżesi (pisownia oryginału), ale ich światy się nie spinają poza sypialnią. Pracuje ze swoją koleżanką Kamilą, równie piękną, ale nienachalną, a dodatkowo nadającą na tych samych falach. Trafiają na sprawę domu spokojnej starości, w którym dziwnym trafem pensjonariusze przepisują notarialnie majątki na kościelną wspólnotę i odchodzą we śnie, wcześniej życząc sobie kremacji. Razem ze znajomą emerytowaną funkcjonariuszką milicji, zwaną babcią Matyldą, rozpykują sprawę - a konkretnie babcia wchodzi na wabia i tylko dzięki sprytowi unika pavulonu - ale szef przedsięwzięcia znika. Kilka miesięcy później trafiają na kościelną fundację, która na tytułowym Niebiańskim Osiedlu proponuje ludziom starszym luksusowe domki z ogródkiem na dożywocie w zamian za donacje lub przepisanie mieszkania. Tu również dzieją się podejrzane rzeczy typu rozszerzone samobójstwa czy zabójstwa. Oczywiście do gry wchodzi niezawodna babcia, jej przyszywany wnuczek Franek, policjant z Piły i jego dziewczyna Jowita, również policjantka.
Problem w tym, że mimo rokującej fabuły to półprodukt. Bohaterowie są tak sztampowi, jak tylko można. Modelka Dżesi jest piękna, ale powierzchowna, pojawia się dosłownie raz, żeby zabrać Marcina na seksy, Kamila jest diabelnie inteligentna, sarkastyczna i zawsze ma rozwiązanie w każdej sytuacji, babcia Matylda mimo 70-tki na karku rozwala przestępców jak muchy, popijając dobre alkohole i paląc, dodatkowo dzieląc się tzw. tłem społecznym, czyli jadąc po PISie i TVP Info. Źli są oczywiście brzydcy i głupi. Do tego rozwiązania akcji są nadludzkim wysiłkiem, wszyscy spotykają się cudem w odpowiednich miejscach, dostarczają wygodnie informacji niekoniecznie legalnymi kanałami, brakuje jakiejkolwiek finezji, intrygę przejrzałam już po kilkunastu stronach. Najgorsze jednak jest to, że główny bohater w ogóle nie przejawia żadnych umiejętności śledczych, nie łączy faktów, polega na partnerce, a jego przemyślenia dotyczą głównie własnego szczęścia w życiu i walorów pań. Jest kilka drobnych scen, które są w starym stylu “Milicjantów z Poznania”, ale to nie ratuje całości.
[1] I tu wchodzi mój mąż i pyta, czy to szydera z Kąckiego.
Inne tego autora.
#41
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek czerwca 20, 2024
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2024, kryminal, panowie
- Skomentuj
[20-23.05.2024]
Zdjęcia będą, kiedyś[1]. Ale aktualnie z różnych względów otrząsa mnie, jak mam usiąść i przejrzeć, nie wspominając o delikatnej obróbce, żeby w oko nie kłuły. Nie problem ze zdjęciami, a ze mną i obowiązkami, co się ciągną jak ogonek za liskiem. A napisać chcę teraz już, bo memoria coraz bardziej fragilis est.
Skąd Praga w ogóle? To efekt lekkomyślnego rzucenia na szkolnym czacie, że jak klasa nastolatki będzie chciała jechać do Pragi (tej czeskiej, nie warszawskiej), to ja mogę robić za przewodnika. Rzuć czymś takim i nagle masz do przygotowania plan wyjazdu do zaakceptowania przez kuratorium (zdałam!), budżet do policzenia, komunikację do ogarnięcia i lądujesz na lotnisku Vaclava Havla z 19 nastolatkami. I trzema dorosłymi.
Plan był ambitny, wykonanie nieco mniej. Zamiast spaceru z Dejvic na Wzgórze Petřinskie, wieży, kolejki i powrotu przez Valdštejnską zahradę był park Letna, gdzie niedorostki igrały na trawie oraz plotkowały w skupiskach. Park Letna skądinąd bardzo przyjemny, widok z góry na Wełtawę i Nowe Miasto wart wszystkich pieniędzy. Hradczany udało się obejrzeć w całości, chociaż na Złotej Uliczce już nas złapał deszcz, ale do Muzeum Kafki trafiliśmy w okolicach 17 i nie sprzedano nam biletów, chociaż czynne było do 18. Nie żeby nastolatki narzekały, wystarczająco ich zaskoczyła rzeźba Cernego na podwórku. W Josefovie przeszliśmy przez 4 synagogi z 7, bo konkurencją okazał się sklepik z lodami i kilka sklepików z pamiątkowym badziewkiem. Ominęłam Lucernę ze Świętym Wacławem na zdechłym koniu, za to zaprowadziłam młodzież do Głowy Franza Kafki, zahaczając o Orloj, gdzie niestety święci bynajmniej nie maszerowali. Na Moście Karola nie było tłumów! Miminki na Kampie, Ściana Lennona (“A kto to był Lennon?”), najwęższa uliczka, metro. Nikt się permanentnie nie zgubił, chociaż czasowo i owszem, złośliwie powiem, że tu nie młodzież była problemem, było trochę teenage drama, ktoś skaleczył się w palec, jedną sztukę prowadziłam za rękę przez most, bo się bała, a moja osobista nastolatka kazała mi udawać, że się nie znamy i chyba dobrze się spisałam.
Po tym wyjeździe marzę o Pradze samemu albo z kimś, kto lubi chodzić, jeździć metrem, nie marudzi, nie pyta co 5 minut “a tak w kilometrach to daleko jeszcze i w ogóle zapomniałom, gdzie idziemy, powtórzysz?” i nie chce jadać w KFC.
[1] EDIT: Zdjęcia!
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek czerwca 17, 2024
Link permanentny -
Tagi:
czechy, praga -
Kategoria:
Listy spod róży
- Komentarzy: 2
Edred i Elfryda są sierotami, wychowuje je ciotka, los matki nie jest wspomniany (niech zgadnę, zmarła przy porodzie), ojciec i narzeczony ciotki wyjechali w poszukiwaniu skarbów i zaginęli, prawdopodobnie nie żyją. Ciotka wynajmuje pokoje w pensjonacie, czego wszyscy serdecznie nienawidzą, ale z czegoś trzeba żyć. Wtem okazuje się, że Edred jest ostatnim dziedzicem rodu Ardenów i dziedziczy zaniedbany zamek z białym kretem w herbie. Jak to u Nesbit, kret jest magiczny i pozwala dzieciom - oczywiście jeśli nie będą się kłócić – na podróże w czasie. Rodzeństwo przenosi się w coraz bardziej odległą przeszłość w poszukiwaniu legendarnego skarbu Ardenów, który pozwoli im odkupić rodowe ziemie od nowobogackiego Króla Łoju (sic!), odremontować zamek oraz naprawić dachy w chatach przynależnego do zamku chłopstwa. To taka nienachalna lekcja historii, bo jest i o spisku prochowym, i o pięknej Anne Boleyn, która nie spodziewa się zupełnie, że straci głowę czy o katastrofalnych skutkach rewolucji przemysłowej i pławieniu czarownic (spokojnie, w dnie stawu są sekretne drzwi, one nie tonęły, uhm). Finał jest nieco zaskakujący, acz bardzo pouczający, bo zamiast skarbu dzieci odzyskują ojca, a ciotka narzeczonego.
Mam na półce uwielbiane w dzieciństwie “Czarodziejskie miasto” i “Zaczarowany zamek” (nie wspominając o cyklu o Piaskoludku), ale boję się trochę do nich wracać, żeby nie okazało się, że są dość toporne fabularnie i zbyt dydaktyczne. “Ród” poza smrodkiem patriarchatu – tylko młodszy Edred jest dziedzicem, starsza Elfryda to kwiatek przy kożuchu – czy kolonializmu – “Żyjemy obecnie w zupełnym bezpieczeństwie i niczego nie musimy się obawiać. Nawet kiedy toczymy wojny, nie dzieje się to w naszym własnym kraju” – jest całkiem fajną książką przygodową, ale nie wciąga aż tak jak inne. Ale też nie jestem już romantyczną 12-latką, szukającą w książkach odtrutki na PRL.
Inne tej autorki.
#40
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek czerwca 11, 2024
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2024, dla-dzieci, panie
- Komentarzy: 1
Maria, ku radości rodziców, rozczarowanych drugą córką, co to zadała się z czarnym Amerykaninem i wyemigrowała do Stanów, wyszła za mąż za atrakcyjnego adwokata. Zamieszkała na prestiżowym osiedlu w Żyrardowie i nie musiała już pracować, bo mąż nie życzył sobie pracowników najemnych w domu, a ktoś musiał te setki metrów kwadratowych ogarniać. I pewnie by ogarniała jeszcze długo, gdyby nie przypadkowe spotkanie ze swoim dawnym promotorem, u którego planowała bronić doktorat z komparatystyki - zachęcił ją do powrotu na uczelnię. Pomysł się Marii podoba, ale nie podoba się mężulkowi, który rzuca nią o meble, jednoznacznie wyjaśniając, jaka jest jej rola. Wstrząśnienie mózgu, jakie jej funduje, tłumaczy sąsiadowi-lekarzowi faktem, że Maria jest alkoholiczką i sama się tak załatwiła, taki wstyd. Problem w tym, że z wyników badań to nijak nie wynika i potulna do tej pory Maria decyduje, że to koniec. Zwiewa od męża, wypłacając sobie “wypłatę” za lata służby, dzięki wsparciu teściowej, która z mężem przemocowcem przemęczyła się 30 lat (niedaleko pada jabłko), trafia do Szczecina do znanej już z poprzednich książek pani Lili i ekipy wesołych staruszków. Żeby uniknąć oczywistej dekonspiry, nie zgłasza się do pracy w edukacji, tylko rozpoczyna pracę w roli ekskluzywnej gospodyni domowej (wszystko oprócz usług erotycznych). Najpierw z polecenia trafia do zamożnego choć plebejskiego domu państwa Pultoków, potem do sympatycznego 80-latka, pana Stefana. W międzyczasie zaprzyjaźnia się z najpierw z rosyjskim bardem Saszą, a potem z jego przyjacielem, Pawłem, co oczywiście oznacza dylematy miłosne. W finale drogi wszystkich - ekipy z karaibskiej wyprawy, Pultoków, Saszy, Pawła i pana Stefana - się ze sobą splatają w pełnym szczęścia happy-endzie.
Tak jak już pisałam kiedyś, to truskawkowy typ literatury - historia o kobiecie, która naprawia swoje życie z pomocą przyjaciół - ale te truskawki niemyte i piasek zgrzyta. Dobrzy są cudowni - piękni, doskonale się starzeją, szczupli, zadbani, źli - tłuści, niechlujni (nawet bogacze), a nieliczne godne pochwały cechy (erudycja Korka, uroda Roksany) są równoważone rasizmem i - literalnie - prostytucją. Autorka do tego obkłada dość prostą akcję książki mnóstwem “bawiąc-uczyć” - cytuje łacińskie nazwy roślin, opisuje dzieła literatury i kina, wprowadza realne postaci muzyków, których lubi, wyjaśnia, jak powstaje tokaj, opowiada o obronie Lwowa w 1939 roku, cytuje Jurandota i Lopka (wszyscy wzdychają, bo och, jesteśmy tacy elytarni, nikt poza nami tak nie cytuje), każe Marii tłumaczyć dzieła rosyjskich pisarzy, opisując szczegółowo proces twórczy, po czym wszyscy płaczą ze wzruszenia; rosyjska kultura o wiele lepsza od polskiej przecież. Szpikuje wypowiedzi bohaterów etosem, jak to rolą kobiety jest czekać, a mężczyzny walczyć i za pomocą pana Stefana pacyfikuje początkowo niechętną mitowi romantycznemu Marię, która milknie przytłoczona argumentami, że TRZEBA. Jednocześnie z erudycją i oczytaniem, pozbawia raptem 32-letnią Marię umiejętności korzystania z Internetu (“no dobrze, jak muszę, to się zaloguję do komputera i sprawdzę”) czy wiedzy o tym, co oznacza ogolona głowa i tatuaż WHITE POWER u 16-latka. Nawet nie tyle że przeczytałam, bo przesłuchałam, żebyście Wy nie musiały, na swoje usprawiedliwienie mam, że potrzebowałam czegoś nie angażującego wzroku podczas obróbki zdjęć.
Audiobook czytany przez Anetę Todorczuk dostarcza dodatkowej uciechy - mamy psy ras retrajwer i jorkszajer oraz sporo innych kwiatków, aczkolwiek dobrze sobie radzi z licznymi wstawkami z łaciny czy rosyjskiego.
Inne tej autorki.
#39/#2
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela czerwca 2, 2024
Link permanentny -
Kategorie:
Słucham (literatury), Czytam -
Tagi:
2024, beletrystyka, panie
- Komentarzy: 2
[1-5.03.2024]
Göhren, po polsku Górzyca lub Górzno, to miejscowość uzdrowiskowa na wschodzie wyspy. Oprócz malowniczego miasteczka z architekturą w spójnym, kurortowym[1] stylu[2], jest też piękna, szeroka biała plaża, w typowym bałtyckim stylu. I malownicze molo, gdzie przychodziłam o poranku (nie że o wschodzie, urlop w końcu) i o zachodzie słońca. Zejście z lokum na molo było na trzy sposoby - dookoła uliczkami, schodami i skośną windą. Winda miała tę wadę, że była płatna, chyba 2 euro, więc w dół schody, a windą w górę, bo uczciwie stromo. Mimo zamiłowania do (bezpiecznej) wysokości nie wjechałam na taras widokowy w hotelu Vju (sic!), mimo że darmowy[3], nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Göhren to też punkt startowy trasy kolejki wąskotorowej, gdzie wagony ciągnie parowóz i przejeżdża koło zamku Granitz aż do Putbus/Lauterbach.
Adresy:
- Rügener Ferienhäuser am Hochufer - Carlstraße 7, apartamenty całkiem niedrogie, wszystkomające, acz niekoniecznie super nowoczesne.
- Kapadokya Restaurant - Thiessower Str. 1, restauracja turecka.
- Junge Die Bäckerei - Strandstraße 3, piekarnia, kawiarnia, śniadaniownia[4].
- Rasender Roland - Bahnhofstraße 2, restauracja niemiecka; nie jadłam w, ale podobno świetne sznycle
- Die Räucherei - Bahnhofstraße 1, bułka ze śledziem i inne delikatesy rybne
[1] A skoro kurort, to pobiera opłatę klimatyczną. I tu zaskoczenie, bo w ramach opłaty klimatycznej (€3,25 za dzień) są darmowe wstępy na miejskie imprezy, publiczne toalety oraz sporą część komunikacji po wyspie. Można? Można.
[2] A taką architekturę uzyskujemy, dokładając do dowolnego budynku białe, drewniane i ażurowe balkoniki i werandy.
[3] I teraz muszę oddać honorową legitymację Poznanianki.
[4] Ale śniadanie poza apartamentem jedliśmy dopiero ostatniego dnia, we wszystkie inne - zakupy w okolicznym REWE, bułeczki i drożdżowe w piekarni. W REWE pierwszego poranka dostałam też bukiet jeszcze całkiem świeżych róż, dzięki czemu mogłam zrealizować moją wewnętrzną instagramerkę, że mam elegancko nakryty stół na wakacjach.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 1, 2024
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
gohren, monchgut, niemcy, rugia
- Komentarzy: 1
Małe miasteczko Bois Sauvage na wybrzeżu zatoki Missisipi, pod Nowym Orleanem. Joshua i Christophe to bliźnięta wychowane przez niewidomą babkę, ich matka wyjechała za lepszym życiem, a ojciec - narkoman zwany Piaskowym - właśnie wrócił po kolejnym nieudanych odwyku. Chłopcy właśnie skończyli szkołę, rozglądają się za pracą; wiadomo, że nie będzie prestiżowa, bo brak perspektyw, ale przynajmniej dołożą do pieniędzy przysyłanych przez matkę na ich wychowanie. Joshua szybko znajduje pracę w dokach, niestety Christophe nie, mimo że zostawił tyle samo podań w tych samych miejscach. Chris decyduje się więc na wejście w świat sprzedaży narkotyków - zaczyna od marihuany, ale kolega kuzyna wkręca go w sprzedaż cracku. Wszystko próbuje robić oczywiście w ukryciu przed rodziną, ale jego brat się szybko orientuje, co się dzieje. Sytuacja się zaognia, kiedy na dłużej przyjeżdża ich matka, a ojciec zaczyna się koło niej kręcić.
Akcja tutaj jest pretekstowa, tak naprawdę to kilka miesięcy z życia ubogiej czarnej rodziny, żyjącej w okolicy, gdzie nie ma innej pracy niż dorywcza lub fizyczna. Proste marzenia - jezdny samochód, dołożenie się “na życie”, lepsze buty, w perspektywie odkładanie z ciężkiej pracy na własny kawałek ziemi, żeby wybudować tam dom “gospodarskim” sposobem (liczna rodzina pomoże) - dałoby się zrealizować, gdyby nie przypadek, a tak naprawdę problem społeczny, który się zamiata pod dywan. Jeśli nie wyjedziesz i nie znajdziesz pracy, która zajmie ci większość życia, pozostaje półswiatek i prosta droga za kratki. To nie jest jednak posępna historia, akcentowana jest rodzina jako źródło siły i wsparcia.
Świetne tłumaczenie - zwykle wyśmiewam się z jakichś ewidentnych kwiatków, tutaj, mimo że po polsku, słychać melodię slangowej angielszczyzny Czarnych z Południa.
Inne tej autorki:
#38
Napisane przez Zuzanka w dniu środa maja 29, 2024
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2024, beletrystyka, panie
- Skomentuj
Narratorka obserwuje swoją dawną przyjaciółkę, u której zostaje zdiagnozowana choroba nowotworowa. Początkowo rokowania są dobre, przyjaciółka poddaje się wyczerpującemu leczeniu, ale gdy okazuje się, że nowotwór dalej się rozwija i szanse drastycznie maleją, prosi narratorkę o pomoc. Ale nie w leczeniu, tylko o towarzystwo, kiedy zdecyduje się odejść na własnych warunkach. Obie panie ustalają zasady - chora nie będzie informować o swojej decyzji, żeby każdy dzień traktować jak potencjalnie ostatni; narratorka dowie się, kiedy zobaczy zamknięte drzwi, co oczywiście prowadzi w pewnym momencie do dramatycznego falstartu, który w innej sytuacji byłby nawet zabawny. Żeby nie trzymać Was w niepewności - książka urywa się, zanim dojdzie do momentu samodzielnej eutanazji, bo też i nie o to konkretne wydarzenie chodzi. Autorka historię traktuje jako kanwę do mnóstwa erudycyjnych dygresji o życiu, śmierci, chorobie i oczekiwaniach co do zachowania się ludzi chorych (“bohaterska walka”), zmianach klimatycznych, starzeniu się, potrzebie kontaktu. Tak jak w poprzednich książkach, czytelniczka może podjąć grę i uwierzyć w prawdziwość opisanych wydarzeń, albo nie. Nie ma to znaczenia.
Inne tej autorki tutaj.
#37
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek maja 28, 2024
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2024, beletrystyka, panie
- Skomentuj
[4.05.2024]
Tak, właśnie wróciłam z Pragi, ale cierpliwości - będzie i Praga.
Tym razem na Rugii mieszkałam w Göhren, o czym niebawem. Istotne jest to o tyle, że miasteczko mieści się na półwyspie Mönchgut (“Mnichów”), gdzie jest zielono (lub - jak teraz - żółto od rzepaku) i jest sporo miejsc, gdzie malowniczo. Wybrałam się na Aussichtspunkt Reddevitzer Höft, cypelek z którego przy dobrej pogodzie widać dużo i ładnie. Tym razem było pochmurno i spacer, jakkolwiek niemęczący, nie obfitował aż tak. Można dojechać sobie prawie na sam koniec półwyspu, pod restaurację, można też zatrzymać się w miasteczku i zrobić sobie porządną, kilkukilometrową wyprawę.
Do zamku myśliwskiego Granitz wybierałam się już dawno, zwłaszcza że ma tam przystanek kolejka wąskotorowa, ta sama, co odjeżdża z Göhren. Wprawdzie kolejką się nie udało, bo w tzw. niskim sezonie jeździ co dwie godziny, ale udało mi się Reisende Rolanda zobaczyć w pełnej krasie właśnie w drodze do zamku. Bo do zamku się idzie i to pod górę. Się parkuje na parkingu (płatnym), przechodzi przez zagrodę z puchatymi krówkami i mini konikami, mija stację i przez piękny bukowy las, wiosną cały w kwiatach, dociera do zamku. Można zjeść frytki, można zwiedzić zamek i wejść na wieżę widokową po fantastycznych, ażurowych metalowych schodach, kwestionując własny rozsądek w połowie. Widoki piękne, zapewne nieco piękniejsze przy pogodzie, ale - jak wspomniałam - tego dnia nie pykło. Nastolatka, jak pewnie wyłowiłyście między wierszami, nie zwiedzała, tylko miała za złe, bo znowu kazali iść. W drodze powrotnej, z górki, już było lepiej, zwłaszcza że było mnóstwo metalicznych granatowych żuczków. Żuczki są miłe.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela maja 26, 2024
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
niemcy, rugia, granitz, monchgut
- Skomentuj