... że byłam z Hanką w jakiejś niesamowicie słonecznej miejscowości ze skałkami, zachodami słońca, egzotycznymi budynkami i dużo kotów. Czego sobie i wszystkim życzę. Wprawdzie ciągle coś gubiłam (a to torbę, a to zakrywatko od aparatu, obiektyw 18-70 mi się zapodział i miałam tylko 50mm), ale i tak było dobrze. Tyle potem się obudziłam, bo była ogromna burza z grzmotami i tyle po śnie.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota kwietnia 12, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Z głowy, czyli z niczego
- Komentarzy: 1
Za wcześnie na to, żebym mogła pisać o kocie Herze. Jest mi niewymownie smutno z wielu powodów - że ją zawiodłam, obiecując, że będzie dobrze. Że zostawiłam ją leżącą na metalowym stole u weterynarza, a nie zabrałam do domu, mimo że poza jakąś porcją energii był to ten sam kot co 10 minut wcześniej. Że wróciłam do domu z pustym pojemnikiem i nie umiałam powiedzieć kotu czarno-białemu, gdzie jest drugi kot. Że nie umiałam jej pomóc, żeby została z nami dłużej. Że się starałam za mało, a za same starania nie ma nagrody.
Nie jest lżej z poczuciem, że nie można było inaczej. Że kot, który wczoraj odszedł, nie był tym dobrym i szczęśliwym kotem sprzed kilku miesięcy, tylko bardzo chorym, zmęczonym i bardzo obojętnym na to, co się będzie z nim dalej działo, strzępkiem stworzenia. Że oszczędziłam kotu prawdopodobnie bolesnej i powolnej śmierci. Że było to mniejsze zło. Kurwa mać. Mniejsze.
Cholernie mi jej brakuje. W nocy słyszałam niepewne kroki gdzieś w głębi domu, których tak naprawdę nie słyszałam, bo kot czarno-biały spał koło mnie. Głaszczę kota czarno-białego, słucham jej mruczenia, wącham futro, daję się polizać po przedramieniu. Rozglądam się, czy zza załomu korytarza nie wyjrzy czarny pyszczek kota leżącego podwoziem do góry. Wydawało mi się, że oswoiłam się przez ostatnie miesiące z myślą, że kota nie będzie. Nie można się z tym oswoić. Ostatnio takie poczucie sprzeciwu wobec nieuchronności losu miałam po nagłej śmierci Dzikka, po której nie mogłam się pozbierać przez długie tygodnie. Nie pomagają słowa. Nie można tego sobie przemyśleć, poukładać i odłożyć. Można się tylko nauczyć żyć bez. Bo nie ma innego wyjścia.
Hera była z nami prawie siedem lat. Była naszym pierwszym kotem. Oswoiliśmy ją i byliśmy za nią odpowiedzialni. Wiem, że popełniałam błędy. Podejmowałam złe decyzje. Ale mam nadzieję, że kot wiedział, że to z niewiedzy i braku doświadczenia, a nie z braku miłości.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa kwietnia 9, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Koty
- Komentarze wyłączone
Więcej szczegółów na temat akcji na stronie zbierających pieniądze. Uważam, że kto czytał - powinien się dorzucić w jakiejś formie.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek kwietnia 8, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam
- Komentarzy: 11
Prawie do końca filmu notkę miało sponsorować motto: "A może by tak pierdolnąć to wszystko i pojechać w Bieszczady". Młody Amerykanin po college'u rezygnuje ze studiów, zaoszczędzone pieniądze wysyła na działalność charytatywną, po czym znika, żeby prowadzić proste życie, bez pieniędzy, dokumentów, zobowiązań, rodziny i cywilizacji. Podróżuje z plecakiem pełnym Tołstoja, Thoreau czy Londona po Ameryce, czasem zarabia pieniądze na życie, czasem poluje i śpi na środku pustyni, ale nieustająco podąża na Alaskę, gdzie została naprawdę dzika i czysta przyroda, w której może odzyskać samoświadomość. Końcówka filmu, pozytywnego i z ładnym przesłaniem, jednak mnie przeczołgała - ze sponsoringu pierdolnięcia i wyjechania się nie wycofuję, ale jednak jestem dzieckiem cywilizacji. Jak ktoś chce bez wzruszeń i spędzania ponad 2h w kinie, to można na wikipedii przeczytać, jak wyglądało życie Christophera Johnsona McCandlessa. Według mnie warto iść (kudos dla Y., że nie pozwolił mi obejrzeć tego filmu w domu).
EDIT: Zapomniałam wspomnieć o niesamowitej i przenikliwej muzyce Eddiego Veddera. Jest. I porusza w środku jakieś kawałki.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela kwietnia 6, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 3
To, że lubię Woody'ego Allena, to żaden sekret. Lubię też filmy, w których pojawia się Diane Keaton, bo stanowi łagodzącą i realistyczną przeciwwagę dla neurotycznego, pełnego kompleksów i wiecznie zestresowanego Allena. "Tajemnicę" widziałam już ładne kilka razy, bo to jednak z lepszych komedii i jednocześnie sympatyczny kryminał (a odkurzyłam go dlatego, że chciałam zobaczyć króciutką rolę Zacha Braffa, który gra syna Keaton i Allena). No i Manhattan - piękny, refleksyjny, miejski, tętniący inteligentną formą życia. Nie ma kartonowych scen w studiu, są kamienice, piękne podwórka (zakochałam się w tym, które Alda pokazuje Keaton, planując stworzenie tam restauracyjki), apartamenty i biura, a film zaczyna się piosenką Cole'a Portera "I Happen To Like New York" [1].
Larry (Allen) i Carol (Keaton) spotykają w windzie parę starszych ludzi i idą wypić z nimi kawę. Następnego dnia staruszka umiera na zawał. Carol podejrzewa, że do teoretycznego zawału przyczynił się mąż i rozpoczyna śledztwo wbrew licznym i głośnym sprzeciwom Larry'ego, który nie chce być budzony w nocy przez telefony od wciągniętych w akcję przyjaciół - Teda (Alana Aldę) i Marcię (Angelicę Huston). Carol jest uparta, Ted kreatywny w szukaniu rozwiązań (nawet jeśli w tym celu musi się przespać z młodą aktorką), Larry niechętny i niezbyt przekonany do bycia detektywem, a potem szantażystą (bardzo piękna scena montowania rozmowy telefonicznej), a Marcia błyskotliwa i analityczna. Poza śledztwem film pokazuje, jak fajnie zestarzeć się z kimś, z kim dobrze się spędza czas, mimo że współmałżonek ma wady.
[1] Ja też lubię ten obraz Nowego Jorku.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela kwietnia 6, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Skomentuj
Od razu mówię, że to moje pierwsze podejście do losowo wybranego Akunina. Lewiatan to analog "Śmierci na Nilu" Agathy Christie - na luksusowym statku wycieczkowym do Azji płyną bogaci pasażerowie, a wśród nich zbrodniarz, który zabił kilkanaście osób podczas kradzieży u lorda-kolekcjonera. Francuski policjant zebrał wszystkich podejrzanych w jednym salonie i podczas rejsu prowadzi obserwację. Wiadomo tylko, że w sprawę zamieszania jest kobieta, a zbrodniarz nie ma złotego znaczka, który dostawał każdy pasażer. Szybko okazuje się, że znaczek posiada tajemniczy rosyjski dyplomata Fandorin, przez co zostaje wyeliminowany z grona podejrzanych, a jego celne uwagi popychają śledztwo do przodu. Każdy ze zgromadzonych w salonie ma jakąś tajemnicę, po kolei zostają uwalniane przez komisarza lub Fandorina. Narracja jest różna - każda z postaci pisze własny "pamiętnik", czasem niekoniecznie zgodny z prawdą (najbardziej upierdliwie się czyta historia Japończyka, pisana w dwóch szpaltach w poziomie kartki), są też i "wycinki" z lokalnej prasy.
Mnie się nawet-nawet, zdecydowanie wolę ciągoty do pokazywania Rosji mocarstwowej - mniej śmieszy i mniej trąci dzikością w przeciwieństwie do świata Marininy. Rosyjski dyplomata nie odstaje poziomem kulturowo-intelektualnym od reszty Europejczyków na statku, a czasem nawet okazuje się być bardziej kulturalny i mniej zaściankowy od reszty.
#12
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota kwietnia 5, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2008, kryminal, panowie
- Komentarzy: 2
Zaskakująco sympatyczny film mimo Adama Sandlera, którego nie powinno się obsadzać w żadnej roli, a już szczególnie amantów. Nie gryzie nawet specjalnie Drew Barrymore, która gra sobie zwykłą, sympatyczną dziewczynę i nie robi straszliwie głupich min oraz nie biega z płonącą głową. Sandler jest wakacyjnym podrywaczem, który na Hawajach zapewnia turystce przygodę na jedną noc, po czym znika, zostawiając ją z niedosytem i pięknymi wspomnieniami. Pewnego dnia poznaje Lucy, przemiło sobie rozmawiają przy śniadaniu w sympatycznym dinersie, po czym następnego dnia, kiedy spotyka ją w tym samym miejscu, ale ona już go nie pamięta, albowiem nie działa jej pamięć krótkotrwała (w nocy się resetuje). W przeciwieństwie do komputera, kobiety po wypadku nie da się naprawić za pomocą wymiany płyty, więc zakochany Sandler posługuje się pamięciami zewnętrznymi, żeby każdego dnia przypomnieć Lucy, kim jest i co się z nią działo poprzedniego dnia.
Film jest ciepły, rodzinny, z dużą porcją dobrych ról drugoplanowych - brat na sterydach, transwestyczna pani/pan pomocnik weterynarza, bardzo fajna rola morsów czy innych wielkich fokowatych z wąsami.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek kwietnia 4, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 1
Tytułowa transakcja dotyczy mojej nowej pralki Bosch i pochodzi z pewnej hurtowni, która jest tania i dostarcza stuff AGD z wniesieniem, więc znajomości ortografii się nie czepiam (acz przyznam, że "swinalizowanie" kojarzy mi się z okładaniem prosiakiem). Zabawna natomiast jest historia pozbywania się starej pralki, która już po raz drugi stwierdziła, że odprowadzanie wody jest dla mięczaków, więc nie będzie. Średnio przepadam za wyciąganiem z pralki spienionego i ociekającego prania, zdecydowaliśmy więc, że nie myjemy, tylko robimy nowe. Z przyczyn czysto wygodnickich wystawiłam na Allegro pralkę za 1 zł z delikatną sugestią, że chcę się pozbyć i jestem świadoma, że za tyle sprzedaję. Chętny się znalazł, kliknął, pralkę wyniósł wczoraj wieczorem. Dziś dostałam uprzejmego maila od altruistycznego allegrowicza, który ubolewa, że taką dobrą pralkę za 1 zł oddaję i doradza mi, jak łatwo (każdy potrafi odkręcić parę śrubek i wymienić pompę jakąśtam), bo przecież szkoda!
A mnie nie szkoda, bo kupiłam sobie nowego Boscha WAE 24360, który będzie mnie kochał i prał, podając mi czas do otwarcia drzwiczek i klaskając w przednie łapy, jak przyniosę rybę. Wróć, to foka. Potem zrobię sobie kafelki w kuchni. Na ścianie, nie na patelni.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa kwietnia 2, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Żodyn
- Komentarzy: 7
To nie tak, że we wsi pt. Suchy Las nic nie ma w sensie infrastruktury knajpianej. No, jest ostatnio trochę mniej, bo ku mojemu głębokiemu żalowi zamknęli bar "Suchy Las Vegas", mieszczący się opodal w gustownym blaszaku, obitym sidingiem. Poza "Kuchniami Świata", gdzie można zjeść bardziej fastfoodowo, ale w dość urozmaiconym zakresie, jest też bardziej wyrafinowana, bo z kelnerami i białymi obrusami, "Estella". Bardzo dobra pizza, dania typu obiadowego też przyjazne, a na koniec do dość okrągłego rachunku podają w małych kieliszeczkach nalewkę śliwkową (chyba dla osłodzenia konieczności płacenia rachunku). Bardzo mnie te kieliszeczki ujęły. Do kompletu jest jeszcze "Zajazd Sucholeski", ale tam jeszcze nie jadłam. Na razie.
Ale ogólnie poza tym to jest ubóstwo. Żabka, sklepik u pani Eli, gdzie można dostać spleśniały albo suchawy chleb, kawałek dalej na rynku Chata Polska i Biedronka. Dlatego w poszukiwaniu śniadań trafiliśmy dzisiaj do "Monidła" [2024 - restauracja zamknięta] na Grunwaldzie. Mental note to self - śniadania dają do 13, więc przychodzenie o 13:30 (no ale co ja mogę, nie przewidziałam, że proste "proszę skrócić z tyłu i grzywkę" będzie trwało bite półtorej godziny, do tego połączone z wysiłkiem umysłowym koniecznym na konwersację z panem fryzjerem, który bardzo się starał przerywać doskwierającą ciszę) oznacza, że już nie dadzą. Dają za to dania obiadowe, szeroki wybór deserów i sałatek oraz kaw i herbat czy innych napitków alkoholowych. Do zamówionej sałatki z buraków, koziego sera, brzoskwiń i sałaty z octem balsamicznym mam trochę mieszane uczucia, ale to bardziej kwestia, że lubię smak octu, natomiast odrzuca mnie jego zapach, bo sama sałatka była ok. Co mi się ogromnie podoba, to duże wnętrze w suterenie podzielone na mniejsze sale, również takie, gdzie można wstawić duży stół na imprezy w większym gronie, dodatkowo zaopatrzone w ogródek z tyłu, otoczony kamienicami.
Znajduję również dość zachęcającym fakt, że knajpka mieści się nie w centrum, a tak trochę z boku - pewnie dlatego, że blisko MTP. Szybki rzut oka na okolicę sprawił, że zaczęłam się nieco wahać nad moim potencjalnym domkiem na Sołaczu czy na Zakręcie - nie byłabym od tego, żeby na przecinającej Matejki ulicy Skrytej[1] nie kupić sobie wyremontowanego piętra w jednej z kamienic. Jestem zdecydowanie miejska.
[1] Na Skrytej 1 mieści się biuro ogłoszeń (a po przeciwnej stronie Francuski Łącznik), w czasach przeglądania gazet miałam więc nieustającą wizję Wielkiej Skrytki Pocztowej, bo w większości inseratów pojawiało się sformułowanie "Skryta 1".
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota marca 29, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 5
Poprzednią wersję wpierdzieliło mi pojawiające się znienacka logowanie na joggerze. Miałam w niej (tej wersji) żal do świata. Że niektórzy ludzie, których potrzebuję, nie potrzebują mnie, a akurat teraz przydałoby mi się parę ciepłych słów. Że martwię się, kiedy moje próby nawiązania kontaktu trafiają na mur, na którym się rozbijam, bo nie chcę pisać w ciemno, nie słysząc chociażby "mhm", które oznacza, że ktoś słucha, wie i rozumie. Że martwię się ciszą, kiedy milczy GG, jabber i telefon, a maile nie spływają. I że boję się wchodzić na ten mur i zaglądać do środka, bo może ktoś po drugiej stronie sobie tego nie życzy. I że kot po chwilowej hossie, kiedy to pożerał miskę za miską, mruczał, biegał i jak na chorego kota ogólnie był niesamowicie ożywiony, ma znowu bessę, podczas której snuje się apatycznie i odmawia jedzenia, zadowalając się kurzem i powietrzem. Że poszłam na spacer, żeby odetchnąć czymś innym niż fabryczna klimatyzacja, ale poczucia, że coś się zmieniło, starczyło mi na godzinę. I tak o. A, i jeszcze wkleiłam zdjęcie z ulicy Wyspiańskiego. Więc w zasadzie to może i dobrze, że znikło?
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek marca 27, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 5