Między
Na niebie dziś czerwono zachodzące słońce i równa ukośna siatka chemtrailsów. A ja za kierownicą, więc musicie to sobie wyobrazić. A nie piszę tu, bo gdzie indziej.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Na niebie dziś czerwono zachodzące słońce i równa ukośna siatka chemtrailsów. A ja za kierownicą, więc musicie to sobie wyobrazić. A nie piszę tu, bo gdzie indziej.
14-letni Cygan Ricsi Lakatos kocha się w swojej koleżance z klasy, Julice Csorbie. I zupełnie jak w "Romeo i Julii", ich ojcowie - jeden to lokalny alfons, drugi właściciel podłej knajpy - nie są zachwyceni, a nawet przechodzą do rękoczynów oraz miotania grubym słowem, kiedy słyszą o ewentualnym połączeniu się potomstwa z wrogim klanem. Młodzi planują podstęp, bo skoro pieniądze są lekarstwem na wszystko, to czemu by nie zostać bogaczami i zamknąć usta skłóconym rodzinom. Dlatego przenoszą się w odległą przeszłość, za podróbkę Roleksa kupują od pierwotnych Węgrów dinozaury, detonują otrzymaną od Bin Ladena bombę atomową i po powrocie do współczesności wykopują spod placu zabaw w swojej dzielnicy ropę naftową, powodując wprawdzie kryzys ogólnoświatowy, ale uzyskując błogosławieństwo.
Bezgranicznie zachwyciła mnie warstwa graficzna - połączenie naiwno-dziecięcej kreski Nikifora z kolorowymi impresjonistycznymi plamami Claude'a Moneta. Autorzy nagrali sekwencje z plenerami twarzami aktorów, dorysowując ich ciała i elementy scenografii. Nieco mniej spodobała mi się sama akcja, przypominająca absurdalne scenki rodem z South Parku, pełne przekleństw, wulgaryzmów i świadomego naruszania wszelkich tabu.
[Tekst "Kino znad Balatonu" do Magazynu Business&Beauty, grudzień 2011].
Pierwszy lakier na małym paznokietku nieco przereklamowany, albowiem ciężko wytłumaczyć dwulatce, że trzeba poczekać, aż wyschnie. Więc w efekcie jest lakier na paluszkach, na poduszce i na odzieży. Bez efektu wow.
Ale ja nie o tym. Nagła zmiana pogody przyniosła mi L4 i poczucie, że jestem marnym żuczkiem, którego przerasta wejście po schodach na pierwsze piętro. I nie dla mnie jesienne liście, mgły o poranku, słońce sugerujące +2 stopnie za oknem, tylko syrop, tabletki na drut kolczasty w gardle i aspiryna (i czosnek, dużo czosnku). I kiedy już przestałam widzieć w lustrze zapuchniętą strzygę, a zobaczyłam człowieka, poszłam zdrowieć w ciepłe. Do Palmiarni.
Za każdym razem zdumiewa mnie, że są inne kolory, że inaczej pachnie, że zauważam inne rzeczy niż poprzednio (ot, nigdy wcześniej nie widziałam szaro-burego pręgowańca, przemykającego pod ławeczkami), że teraz w "7 kontynentów" można dostać śniadania. Małe rzeczy. Chcę oranżerię, chyba kiedyś wspominałam.
Złapałam się też na tym, że przestałam myśleć. Podróżuję od-do, wykonuję, mam listę rzeczy, czasem nieprecyzyjną, ale boleśnie powtarzalną. Sprawdzam, wkładam, suszę, zamiatam, składam. I trudniejsze - przytulam, próbuję rozumieć, nie wpadam w irytację, znajduję radość z rzeczy nienadzwyczajnie porywających. Jeszcze się nie nauczyłam, że stracone okazje się powtórzą, że zachód słońca będzie tak malowniczy i za tydzień czy za dwa lata i wtedy może. Żarłocznie czytam cokolwiek, niestety zwykle tęskniąc za tekstem porywającym i wprowadzającym w ten stan, że muszę przewrócić kartkę, żeby zobaczyć, co dalej. Mało casu, kruca bomba. I nie, rozwiązaniem moich problemów nie jest nowy, lepszy depilator, płukanie zatok czy wyklikanie biletu. Wiosna - tak.
Indyki nie są od kurczaków mądrzejsze - potrafią zadławić się deszczem, bo stoją na podwórku, patrzą w górę na spadające krople i zapominają zamknąć dzioby (trochę jak fani Bon Jovi).
I jak lubię Bourdaina za język, tak książka mnie mocno zniechęciła. To w zasadzie zbiór historii z różnych regionów świata, w których pyskaty szef nowojorskiego Les Halles opisuje poszukiwania smaku. Smaku z dzieciństwa, zaskakującego, kojącego, egzotycznego, niebezpiecznego, ryzykownego, świeżego i pełnego; takiego, żeby było co pamiętać. Ale czyta się tak sobie, bo to w zasadzie wspomnienia z planu kręconego w podróży serialu i część rzeczy nie wypływa z chcenia autora, a ze scenariusza. I nie zachwyca mnie detaliczny opis zabijania świni, polowania na króliki, nurzania się w azjatyckich owocach morza i innych owocach fermentacji (chociaż N. pewnie by przeszedł śladami japońskiej kuchni i zamieszkał na japońskim targu rybnym). I wprawdzie Bourdain o jedzeniu opowiada ładnie, ale tak jakoś nie chwyta.
Bardziej przemawiały do mnie wtrącone mimochodem zachwyty nad Edynburgiem, architekturą Fezu czy grą światłocieni na pustyni. Raczej #chcetam (a i to nie wszędzie) niż #gastrofaza.
Inne tego autora:
#66
... i powolne wychodzenie z pierwszego jesiennego przeziębienia. Kompozycja: Maj, fotografia: ja.
Pan w żółtym kapeluszu poucza Ciekawskiego George'a, że nie wolno malować po ścianach. Maj potwierdza i wykonuje gest przygany, dodając, że "Nie, nunu, Dźiorć". Indaguję, pokazując na malunki na ścianach: "Zobacz, Maju, pan mówi George'owi, że nie wolno malować po ścianach. A tu, zobacz, kto tak pomalował?". Maj niezrażony: "To nie Dźiorć, to ja!".
Po nocnej histerii Maj niespecjalnie wstaje. Budzę, pukam w plecy, łaskoczę, głaszczę i negocjuję. Wreszcie klepię po pupie i pytam: "Jest tam kto?". Maj: "Siku jest!".
Kierownictwo budapesztańskiego metra jest zachwycone, że powstał ten film, bo bardzo lubią mistyczne historie o walce dobra ze złem, ale jednocześnie pragną Państwa zapewnić, że opisane wydarzenia nie są prawdziwe.
Bulcsú znalazł w budapesztańskim metrze poczucie bezpieczeństwa. Uciekł od wyścigu szczurów w świecie "na górze", gdzie musiałby być najlepszy, zdobywać dyplom, brać udział w konkursach i pracować nad sobą. Bycie kontrolerem jest łatwe - koledzy z zespołu to przyjaciele, z innymi można rywalizować i czasem się pobić. Za to pasażerowie bez biletów to wrogowie. Metro ma mnóstwo bezpiecznych korytarzy, w których się można przespać i wcale nie trzeba wychodzić na powierzchnię, bo nawet tu można spotkać uroczą dziewczynę w kostiumie niedźwiedzia. Tyle że co jakiś czas tajemniczy zbrodniarz wpycha ludzi pod pociąg, a Bulcsú przypadkiem trafia na jego ślad.
Bogata galeria postaci drugoplanowych: chłopak zapadający na narkolepsję, kiedy się zdenerwuje, wiecznie niedomyci i poobijani, niespecjalnie rokujący kontrolerzy, z których chyba każdy kwalifikuje się do ciągłej opieki psychiatrycznej, pijany maszynista, który zatrzymuje się za stacją, japońscy turyści, elokwentny alfons z prostytutkami czy jąkający się pasażer świetnie wpasowują się w mroczne, niepokojące korytarze metra, w kilkudziesięciometrowe ruchome schody, mrugające neony i szum nadjeżdżającego pociągu. Chyba na równi z aktorami w filmie gra muzyka - elektryczna, zostająca gdzieś z tyłu głowy dodatkowo podkreślająca bajkową nierealność pokazywanego świata, gdzie zatarła się granica między tym, co prozaiczne i realne, a mistyczne i niejednoznaczne.
[Tekst "Kino znad Balatonu" do Magazynu Business&Beauty, grudzień 2011].
- A to są nietoperze, takie latające myszy.
- Mamo, to nie miszy!
Urocza ramotka ze ślicznymi obrazkami Ewy Salamon. Historyjki z bardziej uroczystych momentów w standardowej rodzinie PRL-owskich Kowalskich (tata, mama, syn, córka + kot), uświetnianych specjalnymi daniami, które 10-letnia córka skwapliwie notuje w książce kucharskiej. Łódki z jajek, krokodyl z ogórka, kwiatki jarzynowe na kanapce z pasztetem, jamnik z parówek, grzybek jajeczno-pomidorowy czy sałatka jarzynowa z resztek to klasyka rozrywkowa kuchni "dziecięcej", niestety po latach trochę rozczarowuje.
Mama jest chora, tata po zakupy musiałby jechać do sklepu nocnego, bo stał w aptece i nie zdążył do "dziennego", więc dzieci przygotowują sałatkę pt. przegląd szafek i lodówki. Mama choruje dalej, dzieci jedzą zupę z puszek i przygotowują sobie galaretkę, do której można włożyć po kilka plasterków banana, dzięki czemu jeden banan starczy dla kilku osób.
Ale miłe, że w zabawy kuchenne angażuje się i starsza córka i nieco młodszy syn. Mycie rąk, ostrożnie z nożem, świętowanie imienin. Świat bez komputera i ekranu dotykowego, bez szablonów do wycinania kwiatków z owoców, czekolady i czipsów.
Inne tego autora:
Bardzo lubię małego misia z dużym apetytem na drugie śniadanie w antykwariacie pana Grubera na Portobello Road. I może to moje wewnętrzne dziecko kazało wyjąć 5 zł i wyjść z malutkim Paddingtonem, takim wprost do kluczyków samochodowych.