Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Wszyscy już powiedzieli ten zestaw frazesów, że cykl o Ciągu, urbanistycznym tworze ciągnącym się od Bostonu do Atlanty, rozpoczął się w 1984 roku. 1984, ma się zadziać przyszłość Orwella, jestem we wczesnej podstawówce, komputer w Polsce egzystuje na krawędzi świadomości jako zajmująca pokój maszyna licząca z taśmami perforowanymi. Sonda, zachwyt ploterem, monochromatyczny ekran. Więc jeśli ktoś nie docenia tego, że już wtedy Gibson stworzył sobie w głowie wizję świata, w którym może obudzić się sztuczna inteligencja, to nie wiem, co można z perspektywy kraju nietechnicznego docenić. Jak każdy cykl Gibsona znacznie zyskuje po przeczytaniu całości, poszczególne tomy to meta konstrukcja, meta-wątki prowadzące do finału. Wsiąkam w Gibsona jak woda w gąbkę, śledzę w każdym tomie, jak precyzyjnie splata losy poszczególnych bohaterów w warkocz przyczynowości. Zachichotałam nad informacją, że Gibson po obejrzeniu "Blade Runnera" przepisał "Neuromancera" tak, by ten klimatem nie przypominał filmu. Ale i tak przypomina, łzy w deszczu, lusterkowe implanty i sztylety pod paznokciami Molly i pytanie o istotę rozumną.
Neuromancer to precyzyjnie zaplanowany włam, tyle że każdy z uczestników dostaje cząstkę informacji potrzebną do wykonania planu. Superhaker Case, z systemem nerwowym uszkodzonym po nieudanej kradzieży, dostaje z powrotem utraconą zdolność przebywania w Sieci (i nową wątrobę oraz tykającą bombę[1]), Molly - zmodyfikowana kobieta-samuraj - pieniądze, Armitage, najemnik, jest zbudowany na bazie oszalałego weterana, a magik Riviera, poza tym, że jest psychodelicznym iluzjonistą, ma swój własny cel. Prowadzi ich żyjący w matrycy byt - Wintermute, pokazujący zwłaszcza Case'owi ludzi z jego przeszłości. Zdobywają artefakty, a na końcu w prawie że opuszczonej stacji kosmicznej dynastii Tessier-Ashpool odkrywają cel wyprawy.
Graf Zero to z kolei ekstrakcja. Poskładany ze strzępów pozostałych po wybuchu bomby, najemnik Turner, ma dokonać transferu naukowca, Mitchella, z jednej z bardziej znanych korporacji, Maas Biotek, do innej - Hosaki. Wszystko idzie źle, ekipa ginie, zamiast naukowca jest córka z dziwną biomodyfikacją w mózgu. Marly Krushkova, marszandka sztuki, ma znaleźć autora zastanawiających instalacji artystycznych w pudełkach. Bobby, zwany Graf Zero, wannabe haker, przy swoim pierwszym wejściu w Sieć o mało nie umiera, ale ratuje go dziewczęca postać, która okazuje się później Via Vei, dziewicą-boginią. Voodoo, klany uliczne, wszczepy, świat pogrążony w symstymowej stagnacji i ostateczna rozwałka w jednym z klubów nocnych w Ciągu, w którą włącza się wirtualny byt powstały w efekcie kradzieży w Neuromancerze.
Mona Lisa Turbo to w zasadzie historia miłosna. Angie Mitchell, córka naukowca z poprzedniego tomu, została gwiazdą symstymu (taka telewizja, ale jak się podłączy czujniki na głowie, to się czuje to, co aktorka), wraca po odwyku, ale w jej głowie dalej rozmawiają ze sobą bogowie matrycy. Graf Zero zostaje nieprzytomny odtransportowany do nieczynnej fabryki, nad głową ma tajemniczą maszynę zwaną alef i wygląda na to, że pozbawiony niewygodnego ciała żyje w matrycy. Sally, która okazuje się być Molly z pierwszego tomu, najemniczką z lustrzanymi wszczepami, opiekuje się wysłaną do Londynu córką szefa Yakuzy. A do tego ktoś funduje Monie, 16-letniej prostytutce-narkomance operację plastyczną, mającą ją upodobnić do celebrytki Angie. W fabryce pełnej maszyn-rzeźb stworzonych przez okaleczonego sztucznie wywołanym syndromem Korsakowa dochodzi do ostatniego starcia między osobowością nieżyjącej już ostatniej dziedziczki rodu Tessier-Ashpool i Molly.
[1] Widać inspirację "Ucieczką z Nowego Jorku" i ładunkiem wybuchowym zamontowanym w szyi Snake'a Plisskena. Ależ ja się kochałam w Kurcie Russelu wtedy.
#73-75[12.10.2013]
Obietnica za płotem. Absurdalnie mimo remontu objawiającego się wykopem przed pałacem (i zamknięciem wszystkich budynków[1] poza restauracją, a i ona tylko w weekendy czynna), park wybrukowany jest kasztanami. I żołędziami z tej odmiany, co to z nich nie spadają czapeczki. Jesień w Rogalinie jest właśnie tak piękna, jak obiecują pocztówkowe fotografie, nawet jeśli nie ma miękkiego popołudniowego słońca.
[1] Serio, mamy potwornie mało zachowanych zabytków. Jeśli są w dobrym stanie, zostały przerobione na hotele/domy weselne i egzystują tylko po uprzednim umówieniu (to dotknęło pałac Treskovów w Strykowie, pałac w Iwnie i w Krześlicach, które są nastawione tylko na obsługę imprez). Naprawdę warto zamykać na całe dwa lata pałac, wozownię i galerię obrazów? Wierzę, że remont za 40 mln złotych coś przyniesie, ale.
Po głowie mi chodzi zdecydowanie co innego, ale uczę się formułować zdania z pozytywnym wydźwiękiem, więc po dzisiaj nie bardzo umiem poskładać to, co myślę.
GALERIA ZDJĘĆ (również wiosennych).
Francja, Paryż, ambasada Szwecji na Rue Barbet de Jouy (mieści się tam i dziś). Dzień jak co dzień, policja przywozi dokumenty nieboszczyka wyłowione z Sekwany wraz z ciałem, konsul musi zająć się rozpoznaniem i transportem zwłok do ojczyzny, pojawia się zbiegły żołnierz Legii Cudzoziemskiej, bez dokumentów, trzeba mu wyrobić nowe i odesłać za granicę, choć to wbrew francuskiemu prawu, a dodatkowo u jednego z pracowników ma się odbyć przyjęcie biznesowe znanej szwedzkiej firmy z japońskimi kontrahentami. Tyle że Wiktor Woulff, radca handlowy odpowiedzialny za organizację przyjęcia, zostaje znaleziony martwy w garażu, w bagażniku swojego auta, z którego miał przynieść żonie wino i kwiaty na organizowaną kolację. Kolacja[1] się odbywa mimo obecności policji, ponieważ dom pracownika ambasady również podlega immunitetowi. Pracownicy ambasady - John Tiren i Anna-Bella Storm - wraz z zaprzyjaźnioną policją prowadzą śledztwo, wachlując się immunitetem, kiedy trzeba. Tiren głównie chodzi na służbowe lancze oraz ma problemy z parkowaniem w zatłoczonym Paryżu, a Anna-Bella jest elegancka i skuteczna (jakbym nie wiedziała, że autor jest mężczyzną, zdziwiłabym się jego zainteresowaniom modowym). Tajemnicę śmierci rozwiązują, przy okazji wyjaśniając kwestię szpiegostwa przemysłowego, drogiej kurtyzany, która uwielbiała władzę nad mężczyznami oraz sprawę pewnego gwałtu na ulicznicy.
[1] Menu przyjęcia (wydanie 1984, w Polsce 1990): kanapki z homarem, kawiorem, gęsią wątróbką; wędzony łosoś, węgorz, marynowany śledź; kotleciki, miniparówki, przysmażane plasterki cynaderek, mus z drobiowych wątróbek. Plus dobrane markowe wina i inne alkohole.
Inne tego autora:
#72
[9.10.2013]
O poranku radio rzekło, że dziś już po raz szesnasty obchodzimy Światowy Dzień Zdrowia Psychicznego. Na tę okoliczność zaczęłam zastanawiać się nad łatwością, z jaką przypadkowy przechodzień ocenia niby nieznaczącą aktywność. Piknik na łące, składam bukiet z florystycznej dziczyzny, czasem wstanę, skoszę kolejny łanik. M. mnie obserwuje i w pewnym momencie konstatuje "Aleś się zawzięła na ten bukiet". Parę miesięcy mija, a mi dalej w głowie siedzi uwierająca moją hobbystyczną, kilkunastominutową (na litość, co się robi na pikniku?!) aktywność pejoratywna przesada. J. pokazuje czasem zdjęcia kota. Czasem też inne. Jedna, druga dowcipnie komentująca rzuca "Masz kota na punkcie kota". Żarcik, ale z przyganą. Świat jest poważny, kuchenkę trzeba umyć, pochwal się lepiej praniem poskładanym, dziecka sukcesem w szkole. Z dzieckiem też nie jest łatwo - występuje w mojej narracji z wielu powodów, ale najgłówniejszym jest to, że zwyczajnie jest obok mnie od ponad czterech lat i poza czasem oddzielnie wymuszonym finansowo-edukacyjnymi realiami uczestniczy we wszelkiej aktywności. Kiedyś nie miałaś dzieci, a teraz zupełnie na tym punkcie oszalałaś. Nieznośna lekkość bytu, swędząca łatwość diagnozy.
W Lidlu na stoisku między dziecięcymi majtkami i elektronarzędziami "Kronos" Gombrowicza za niespełna cenę. Wzięłam, co tak będzie sam leżał. Jako metaforę tego zdrowia psychicznego, co dzisiaj.
Do placówki edukacyjnej mam stosunek pozytywny z lekkim zabarwieniem neutralnym, albowiem nie egzaltuję się najnowszymi osiągnięciami pedagogiki, nie uczęszczam (i nie planuję) na warsztaty o tym, jak bardzo wyrzucenie komputera i telewizora ubogaci me życie i sprawi, że uzyskam nową jakość kontaktu z dzieckiem (oraz stracę pozostałą pulę punktów sanity). O szyciu lali i wplataniu w życie codzienne rytuałów ludyczno-religijnych nie wspomnę; mogę smażyć konfiturki czy wykonać kostium na bal przebierańców, znam swoje granice. Ale plusów jest więcej, nieletnia jest zaopiekowana, szczęśliwa, śpiewa, chce chodzić, ma przyjaciółki, męża (na jeden dzień, ale zawsze), ciocie się o nią troszczą. Lubię ciocie. Poza Ciocią Złą Nowiną.
Ciocię Złą Nowinę trzeba wymijać, uśmiechając się niezobowiązująco, albowiem przy jakiejkolwiek sugestii dostępności, CZN a) rozpoczyna wykład metodyczny, b) wskazuje niedociągnięcia i poważne wady wychowawcze, c) informuje wprost o problemach, szkoda tylko, że wyssanych z palca. Normalnie wymijanie CZN nie jest problemem, bo CZN nie jest opiekunką dziecka mego, obsługuje inną grupę, ale czasem bywa obok na placu zabaw czy zajmuje się zbiorczo grupami podczas trybu świetlicowego. Z takich przelotnych kontaktów dowiedziałam się więc już, że: moje wtedy 3-letnie dziecko jest niesamodzielne i powinniśmy wstawać pół godziny, a jak trzeba to i godzinę wcześniej, żeby dać dziecku czas na samodzielne ubieranie się rano i ignorować prośby o pomoc, bo POWINNO JUŻ UMIEĆ (moja delikatna sugestia, że w sytuacji kryzysowej to równie dobrze moglibyśmy się i nie kłaść, bo motywacja do samodzielnego ubierania się rano jest tak niska, że i kilka godzin nie starczy, nie padła na żyzny grunt), moje wtedy 3,5-letnie dziecko ZDECYDOWANIE POWINNO wymawiać już literę "r" i skoro tego nie umie, to czas najwyższy inwestować w logopedę, kazała odebrać zdrowe dziecko z powodu "apatyczności", wielokrotnie tonem pełnym egzaltacji tłumaczyła mi oczywistości typu, że jak dziecko jest zmęczone, to marudzi i "rodzic musi to zrozumieć" itp.
Dziś na CZN natknęłam się wchodząc do placówki. Zapalił się błysk w oku i usłyszałam, że dziecko me - rano zdrowe (i mam tu na myśli zdrowe-zdrowe, a nie glut-do-pasa-gorączka-zbita-lekiem-a-te-wypieki-to-rumieńce) - ma "okropny, okropny mokry kaszel" i najlepsze co mogę zrobić, to zabrać je do domu i nie przyprowadzać do poniedziałku, aż wydobrzeje. Oczywiście nie może jechać w piątek na wycieczkę z pieczeniem ziemniaka. Od 15:30, kiedy to z dzieckiem mym obskoczyłam stare zoo, plac zabaw, zbieranie kasztanów i liści oraz drogę do domu, a potem picie, jedzenie i oglądanie Ciekawskiego Dżordża, nie kaszlnęło ani razu. Będąc złą matką zamierzam jutro zalogować dziewczę do placówki, bez względu na to, co CZN na ten temat sądzi.
Bardzo przyzwoity film #4morons. Może jeden zarzut mam, że ciut zbyt patetyczny jest, ale rozumiem, że jak ludzkość jest zagrożona, to trzeba nieco patosu. Albowiem za kilka lat otworzy się portal, przez który do naszego świata wejdą istne bydlaki, pogrobowcy Godzilli, które będą demolować rozwinięta przy brzegach oceanu cywilizację. Do walki z bydlakami wojsko/naukowcy tworzą mechy, w które montują się parami albo i trójkami rodziny (syn z tatką, brat z siostrą itp.), nawiązują sojusz półkulami i mogą poruszać kilkudziesięciometrowym kombinezonem z rdzeniem atomowym jak własną ręką i nogą. Tyle że Jaegerów (mechów) jest za mało, a Obcych coraz więcej. Ba, zaczynają atakować parami oraz nie ograniczają się do wybrzeża, więc ludzkości grozi katastrofa. Demolują Golden Gate, a to nie jest miłe. Nie będzie zaskoczeniem, że najpierw sytuacja wyda się beznadziejna, morale upadnie jak bułka posmarowaną masłem stroną, ale wspólnym wielonarodowym wysiłkiem się jednak - w ostatniej sekundzie, obowiązkowo odliczający zegar - uda. Fanfary, flagi, fajerwerki.
Sytuację oczywiście ratuje pyskaty blondyn, srodze doświadczony przez życie utratą brata, który jednak wspina się na wyżyny i jak trzeba, to puści atomówkę i sam się uratuje (w tej roli wyjątkowo domyty Charlie Hunnam aka Jax Teller), duet doskonałych nerdów-naukowców, którzy i zwłoki obcego pokroją ("Nie rzucaj wnętrzności w moją stronę, znasz zasady"), i za pomocą czapeczki z elektrodami połączą się z umysłem obcego, przypłacając to tylko malutkim krwotokiem z nosa i oczopląsem. Doskonałą wisienką na czubku jest oczywiście Ron Perlman (nie wiem, czy lepszy jako Clay z SoA, czy jako Hellboy) w roli króla czarnego rynku w Hong Kongu, pozyskującego i monetyzującego dowolną ilość padliny z obcego (paczajcie mu na buty!). Jest stanowczy wojskowy, którzy wie, kiedy huknąć pięścią w stół i na jakiego żołnierza postawić (w tej roli Luther, o którym - jak już obiecywałam - niebawem) oraz piękna, delikatna jak kwiat, azjatycka piękność po przejściach. Wiele rzeczy w akcji nie trzyma się kupy (Obcy wprawdzie nie zjada ludzi ani tym bardziej metalowych jaegerów, ale ma ewidentnie kościane zęby, co nie przeszkadza mu pluć niebieskim kwasem, a podczas wybuchu atomowego pod wodą wystarczy sobie mechem przykucnąć, żeby fala uderzeniowa nie poczyniła nijakich zniszczeń), ale drobne ukłony w stronę widza (sedes na pobojowisku, żeby można było godnie do niego zwymiotować czy przepiękna scena paniki w schronie) wiele wynagradzają.
O tym, czemu na Rynku Jeżyckim w niedzielę tłumy były takie, jak co dzień, kiedy są tam kwiaty, owoce i warzywa, napisała magness. Poszliśmy na kawę od Brismana, na zerknięcie okiem na jeżycki klimat i, jak się okazało, na klecenie wianków z kwiecia przywiezionego z kwiaciarni Kwiaty&Miut. Maj wiankiem nie był zachwycony, kartonowymi domkami i poduszkami z szarego papieru oraz sztuczną trawą na straganach - nader.
Kraszewskiego jest prawdziwym utrapieniem, jeśli chce się przez nią przejechać, bo nierówny bruk, tramwaje, autobusy i mnóstwo samochodów wyjeżdżających z jednokierunkowych. Kiedy się idzie pieszo, też nie jest za wesoło, bo krzywe i zastawione chodniki, tłumy obładowane walorami z Rynku Jeżyckiego. A mimo to lubię Kraszewskiego, tak za nic. Nie ma zachęcających bram do zaglądania, sklepy jak gdzie indziej (chociaż ostatnio pojawił się ładny sklep z herbatą - Herbaciane Pola), za to pojawiło się kilka mniej zwykłych restauracji - podobno jeden z lepszych kebabów w Poznaniu oraz Knajpka na Fyrtlu (mają śniadania!).
GALERIA ZDJĘĆ (również inne ulice).