Więcej o
Moje miasto
Lubię zmieniać trasy. Dzisiaj w drodze na jogę przejechałam jeden przystanek dalej i mimo obleśnie zimnego wiatru przeszłam się w poprzek Grunwaldu. Dla niebywałych w Poznaniu - Grunwald to dzielnica, a nie miejsce, gdzie się konwencjonalnie naparzali kilkaset lat temu aktualni członkowie Unii Europejskiej. I to dość fajna dzielnica, bo ma duży stosunek starych kamienic i małych domków z ogródkami do szmatławej reszty blokowisk. Cała Matejki zasługuje na to, żeby przejść się z wiadrem i szmatą i doczyścić ją do połysku, a potem machnąć świeżą warstwę farby. Grottgera to wielkie, piękne, dość ponure i szare, ale przy tym bardzo majestatyczne kamienice z dużymi podwórkami, zawierające na stanie dużo burych, pręgatych, plamiastych i ryżych ryjów. Do tego Kossaka, która wygląda na wprawdzie dość ubogą, ale jednak krewną Manhattanu z jego schodkami, prowadzącymi do kamieniczek z apartamentami.
Do tego rzuciła mi się w oczy restauracjo-kawiarnia "Monidło". Mają śniadania, klimat, mini-ogródek przy ulicy i duży potencjał. Poznamy się w przyszły weekend bliżej.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek marca 13, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Koty, Moje miasto
- Skomentuj
Galeria Pestka, Poznań. No Stary Browar toto nie jest. Warte uwagi są Sklep Tchibo (cztery ostatnie kolekcje), salon firmowy butów Clarksa (ale po przecenach, jakoś wąż mi syczy, żeby wydać ponad 320 zł na wiosenne pantofelki), jakieś drobne sklepy z pierdółkami, parę sieciówek butowo-odzieżowych, optyk Fielmann i Carrefour. I tyle.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek marca 10, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Przydasie, Moje miasto
- Komentarzy: 11
A do tego śmierdzi zgniłą ścierą. Idea jest piękna - mogę skasować bilet za pomocą komórki i bez biegania do kiosku, co ma dla mnie niebagatelne znaczenie, jako że ani w Suchym Lesie, ani na Podolanach biletu nie uświadczysz, nie wspominając o tym, że kierowca biletów nie ma i jedyną opcją jest żebranina po pasażerach, czy nie mają odsprzedać. Dla słabszych dodam, że nie da się czasem przewidzieć, że akurat będzie trzeba jechać autobusem, nie wspominając o chamskim numerze, jaki wycięło poznańskie MPK, anulując bilety 10-minutowe, których miałam garść i wprowadzając 15-minutowe (z okresem 4 dni na zużycie) bez opcji zastępowania. Wracając do naszego barana - mobiletu, wezbrał we mnie entuzjazm, skoro można przez Internet. Na wejściu dostałam po oczach "Powtóż numer telefonu komórkowego" (nie poprawili mimo zgłoszenia wczoraj). Potem już było coraz zabawniej. Zeznałam, że jestem kobietą, więc konsekwentnie w pliku konfiguracyjnym na komórkę, czytałam: "Cześć, Małgorzata Krzyżaniak. Pan/Pani chce ściągnąć moBILET urządzeniem Nokia" (geniusze, jakbym nie chciała, to bym nie ściągała) i konsekwentnie "trzeba podać przez was wybrane hasło", a na samym końcu "Download zacząć".
Download zaczęłam i zakończyłam, przez pół dnia walczyłam z ustawieniami komórki (nawet na erowym hotlinie nie wiedzieli, czego chcę), wreszcie z pomocą siwej zalogowałam się do aplikacji, żeby się dowiedzieć, że pieniądze wysłane z Citi do Citi nie są bynajmniej księgowane on-line. Ba, nie były zaksięgowane po upływie doby, więc w międzyczasie zdołałam pojechać do miasta taksówką, kupić bilety papierowe w kiosku i wrócić. Wot, technika.
Teraz czekam na jakieś zabawne zdarzenie przy próbie skasowania elektrycznego biletu w autobusie.
Dodano: skasowałam, wyszło całkiem nieźle. Oczywiście nacięłam się na idiotyczne zabezpieczenie, które blokuje aplikację, jeśli bezpośrednio po otwarciu w ciągu chyba 30 sekund nie wejdzie się w zakup biletu, nie uwzględniając, że można to robić po raz pierwszy i musieć się zastanowić, czy starczy 30 minut (do przesiadki), a potem 15, czy jednak stuknąć w godzinowy na całość (jednak tak). Druga próba zakupu po blokadzie i włączeniu ponownym jest opóźniona o jakąś minutę, co zapewne jest niczym w stosunku do wieczności, pod warunkiem, że nie stoi nade mną kontroler z miną Wilhelma Zdobywcy.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek marca 3, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Moje miasto, Śmieszne
- Komentarzy: 13
Mimo że marzec jest mocno przedwiosenny, a pogoda co najmniej kapryśna, da się zrobić, żeby chociaż przez kilka chwil było jak latem. Co trzeba zrobić?
- Ponegocjować z pogodą. Da się, a do tego wszystkie chwyty dozwolone. Można obiecywać, szantażować, prosić, kazać i namawiać. Po orkanowym weekendzie, który zawierał buro-szare burze, deszcze i łomoczący wiatr, dało się załatwić z pogodą śliczny poranek. Zimny i wietrzny, ale ze słońcem. Negocjacji nie starczyło na długo, bo już przed 12, kiedy wracałam do domu, zrobiło się szaro i brudno, ale misja była osiągnięta.
- Dobrze jest udawać turystę. Niekoniecznie niemieckiego w tyrolskich szortach, francuskiego w berecie czy amerykańskiego mówiącego koniecznie z chicagowskim akcentem. Wystarczy wybrać sobie jakieś nowe miejsce, w którym się jeszcze nie było w tym momencie tygodnia (nb. rozwiązałam problem poniedziałkowej frustracji - najlepszym lekarstwem jest powstrzymanie się od pracy w poniedziałek, ba - nawet lepiej - w ogóle nie pojawienie się tego dnia na stanowisku służbowym; od wtorku zdecydowanie łatwiej zacząć, a i świadomość, że do weekendu są tylko cztery(*) dni, daje niebagatelnego kopa w organizm), można mieć aparat, żeby zachować trochę wspomnień do pokazywania w domu, jak to turyści mają w zwyczaju. Dodatkowo tylko turyście chce się pojawić w centrum miasta kolo 10 rano w Polsce bez żadnego widocznego powodu (trochę oszukałam, akurat tak mi pasował termin do okulisty(**)).
- Znaleźć przyjemną knajpkę, w której serwują śniadania i usiąść tak, żeby widzieć światłom wpadające przez okna. W moim przypadku padło na Caffe Weranda na Świętosławskiej 10. Zazdroszczę ludziom, którzy mogą sobie częściej w poniedziałkowy poranek wyskoczyć na dobre śniadanie - z badań próbki statystycznej wyszło, że zazdroszczę studentom ASP, matce z córką i bardzo rozrywkowym
paniom w wieku post-balzakowskim i w berecikach (niekoniecznie moherowych). Śniadanie w Werandzie nie jest tanie (zestaw śniadaniowy od 12 do 16 zł plus czajniczek z herbatą od 6 do 12 zł), ale warto. W zestawie wiejskim jest świeża bułeczka, masło, dżemik wiśniowy, góra twarogu z ziołami, dodatkową bazylią w liściach i zielonym ogórkiem i odrobiną winogron. Do tego cynamonowa herbata ze świeżą miętą w filiżance (dzień dobry, mam na imię Zuza i tak jak Hanka jestem uzależniona od mięty). Są inne zestawy, całe multum kaw i herbat, desery, sałatki i dania na bardziej ciepło w sensie grzanki. I można sobie leniwie siedzieć, jeść i zastanawiać się, co takiego zabawnego ma się ochotę zrobić firmie supportującej mobilet.pl(***).
- Kupić sobie coś ładnego. Ponieważ czuję się zaniedbywana przez męża, który wyjechał za taką naprawdę w cholerę daleką zagranicę, należą mi się prezenty. W ramach prezentów padło na naszyjnik z czarnych koralików, zestaw tulipanów i żonkili z Rynku Bernardyńskiego oraz ze wspomnianego rynku zestaw świeżych warzyw, które zapewne są pędzone na jakiejś dzikiej chemii przez chińskie dzieci trzymane w szklarni dla podniesienia temperatury, ale frankly, dear, I don't give a damn. Dobre z sosem vinaigrette leniwie nalanym z buteleczki firmy Kuhne. Na wszelki wypadek dodam, że zakupy na poprawę humoru należy wykonywać na samym końcu (chyba że jest to droga, acz drobna biżuteria), bo standardowo skonstruowany człowiek ma tylko dwie ręce, więc jeśli w jednej ma aparat, drugą usiłuje zapanować nad szalikiem powiewającym na wietrze (to już było chwilę potem, jak człowiek ten szalik zgubił w sklepie z biżutami, ale wrócił i znalazł) i usiłuje do tego jeszcze trzymać zjeżdżającą z ramienia torbę, reklamówkę z warzywkami i bukiet kwiatów, to jest to nieco karkołomne.
- Najfajniej mieć do tego towarzystwo, bo o wiele sympatyczniej jest pokazywać różne napotkane cudności/koszmarki(****) - a to czarne koty w podwórzu z knajpą vege, która nie serwowała śniadań, więc fi donc, a to pannę odzianą z wyrafinowaną elegancją, która zapomniała odlepić z podeszwy kozaczków naklejki z ceną, a to mozaiki ułożonej z kamyczków na rogu ul. Mokrej. No ale jak nie ma, to nie.
(*) Trzy, bo w piątek też mam urlop. Zapewne podczas piątkowego urlopu też wysnuję jakąś teorię na ten temat. Albo nie.
(**) Long story short, wprawdzie zakładowy okulista nie dobiera szkieł kontaktowych, ale oznajmił, że to co najmniej dziwne, że mam plusowe cylindry i w nich widzę i dobrał mi zupełnie nowy zestaw dioptrii, rezygnując z cylindra na jednym oku, w których również widzę jak sokół z nieco słabszym wzrokiem. Optyka is craaaazy.
(***) O tem potem.
(****) Niepotrzebne skreślić.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek marca 3, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 3
- Ty, gdzie jest ulica 27 grudnia? (puste spojrzenie rozmówczyni) Gdzieś koło Empiku, nie?
- A, tak! Pracowałam kiedyś w Pizza Hut i to tam. Pamiętam, że była jakaś tabliczka z datą, ale nie pamiętałam, jaką.
Kurtyna.
Uprzedzając pytania - panie jechały z piętra (albo dwa) wyżej, więc nikt z naszej wioski.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lutego 19, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Moje miasto, Śmieszne
- Skomentuj