T -2
Nie mogę pisać, bo pakuję kartony.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Nie mogę pisać, bo pakuję kartony.
Pewnie przemawia przeze mnie wiecznie nastoletnia gąska, ale to dalej jest pełna ciepła historia o tym, że jeśli się da dziecku dom i pokocha (nawet z kiepskimi umiejętnościami pedagogicznymi), to się potem zyska mądrego człowieka. Wiadomo, egzaltacja 11-letniej dziewczynki z nadczynną wyobraźnią jest czasem zbyt lukrowana, ale tło obyczajowe nieustająco urocze.
Tym razem, ponieważ nie czytałam wcześniej w oryginale, głównie skupiłam się na warstwie językowej. Tłumaczenie polskie utrwaliło we mnie ładnie przetłumaczone nazwy geograficzne (Jezioro Lśniących Wód), ale pozostawiło przerażające zamieszanie w kwestii imion. Nie wiem, czemu Rachela została Małgorzatą, Dave i Dora - Tadziem i Tolą, Charlotta - Katarzyną, a Paul - Jasiem. Wyrywkowe porównanie języka również nie stawia tłumaczenia w dobrym świetle - zdania są dość toporne, czasem gubią oryginalny humor, a do tego sporo pomijają; wreszcie wyjaśniła mi się na przykład kwestia uporu Ani w nazywaniu jej Anią (Anne), a nie Andzią (Ann), która to różnica była oczywiście widoczna tylko w pisowni.
Książki są dostępne w ramach projektu Gutenberg: Anne of Green Gable, Anne of Avonlea.
Inne tej autorki:
#73-74
11 września 2001. Początek kryzys dla całego świata, Nowego Jorku oraz dla FDNY, która przy ratowaniu ludzi z walących się wieżowców straciła 343 strażaków. Tommy Gavin przeżył, ale stracił kuzyna (oraz prawie 100 znajomych) i mimo mijających lat nie daje sobie rady z życiem po ataku. PTSD, alkohol, seksoholizm (wierzcie mi, nic tak nie działa na panie, jak chudy tyłek i odznaka strażaka), bójki oraz wizje - rozmowy z umarłymi, czasem z Jezusem i Matką Boską, nie są jednak tak groźne jak nieustająca żądza pokazania, że jest odważny. Rodzinie (żona + trójka małoletnich dzieci, ojciec i wuj - emerytowani strażacy) to się niespecjalnie podoba, więc atmosfera jest napięta. Napięta jest też atmosfera w Drużynie 62, w której pracuje Tommy, kiedy okazuje się, że sypia z wdową po zmarłym kuzynie, co nie wpisuje się specjalnie dobrze w plan pomagania rodzinom zmarłych strażaków. Sama ekipa w remizie to również barwna zbieranina - głosiciel teorii spiskowych o 9/11 Portorykanin Franco Rivera, z ciągotami do awansu oraz pań, Ken "Lou" Shea - sierżant, koneser kulinarny (ze znaczącą nadwagą) i lowelas, obdarzony ciętym językiem, Sean Garrity - niezbyt inteligentny strażak z kompleksem małego penisa, Mike Silletti - początkowo "świeżak", również niezbyt mądry, za to z ciągotami homoseksualnymi i Bill "Needles" Nelson - szef ekipy, pyskaty, ale szanowany. Od pewnego momentu w ekipie pojawia się drugi Sean - Czarny Sean Johnston - również elokwentny, a do tego zaczyna sypiać z córką Tommy'ego.
Przez 7 sezonów (93 odcinki, długo - oglądałam z przerwami prawie dwa lata, ale warto!) przeplata się umiejętnie tragedia (i to taka, że siedzę przez ekranem, patrzę na napisy i kiwam się z myślą "tym razem przesadzili") i komedia. Scenarzyści wspinają się na wyżyny, dialogi w remizie zmiatają z nóg, zwłaszcza jeśli uczestniczy w nich Lou lub - z drugiej strony krzywej Gaussa - Garrity i Silleti. To jeden z najlepszych seriali obyczajowych, jakie widziałam.
Współpracownik TŻ-a w zaproszeniu na ślub poprosił o to, by słońce grzało. Nie wiem, czy spodziewał się 37 stopni, ale słońce się przejęło i grzało należycie. Ślub odbywał się w podpoznańskiej Wierzenicy, w dworku Augusta hrabiego Cieszkowskiego; prześliczny, niewysoki budynek pośród zieleni, z zarośniętym rzęsą stawem i improwizowanym in promptu gazebo. Maj ślubem zachwycony, bo panna młoda w bieli, płatki kwiatów i lizaki dla gości, a do tego można zawsze ożywić uroczystość, ciskając do wody patyki, co jest nawet lepsze niż widok całującej się pary ("mama, pocałowali się!"). Na stanie był mały czarny kocurek, co też nie pozostawiło nas obojętnymi. Chociażby dla mruczącego kocurka można, nawet jeśli się nie planuje ślubu w plenerze.
Nietypowo to kryminał "z drugiej ręki" - pułkownik Krzyżewski, spędzający październik w pensjonacie w Zakopanym, opowiada pozostałym gościom o jednej ze spraw z przeszłości. W tle plącze się mecenas Ruszyński i nieco oszkalowana pani Zapędowska ("czterdziestoletni pensjonatowy podlot (...) nadaremnie usiłującej za pomocą szminki, ubioru i zachowania zatrzymać nieustannie biegnący czas"), ale kompletnie nie mają wpływu na intrygę.
Kilkanaście lat wcześniej w jednej z warmińskich wsi zniknął awanturnik i pijaczek, niejaki Tupa - poszedł na wesele brata swojej byłej żony, rozbił kilka szyb, ktoś go pogonił i od tej pory śladu po nim nie było. Śledztwa za bardzo nie było podstaw wszczynać, bo alkoholik zwyczajnie mógł zwiać np. w rodzinne okolice w kieleckie, chociaż jego rodzina twierdziła, że tam się nie pojawił, ale też i nikt za nim nie tęsknił. I pewnie sprawa by się na tym skończyła, gdyby nie jeden uparty milicjant, który przez kilkanaście lat szukał zagubionego Tupy, używając w tym celu kilkuset ludzi (milicja, wojsko, ORMO oraz wsparcie bratniego narodu zza wschodniej granicy) oraz ciężkiego sprzętu. Korzyścią z tej akcji było odkrycie raków, które wyłowił i zjadł dowódca akcji, wyciągnięcie kilku niewypałów i zatopionych drzew, które nadawały się na opał. W skrócie - po prawie 17 latach śledztwa aresztowano i oskarżono dwóch przypadkowych zabójców. Sensowności całej akcji nie podejmuję się oceniać.
Się wyprawia wesele: 150-kilowy wieprz, kilkanaście gęsi i kur, 200 butelek piwa, kilkadziesiąt litrów wódki oraz niezliczona ilość bimbru z sokiem z czarnej porzeczki.
Się rozpoznaje denata: po sztucznej szczęce.
Inne tego autora tu.
#72
30+ na termostacie. Umawiam przeprowadzkę ("ale wie pani, że meble to mniejszy problem niż książki i płyty"), TŻ odkrywa, że kabel z potencjalnym internetem kończy się na klatce schodowej, nowa praca od września (wait, what?), część kafelków do kuchni dojedzie 10 sierpnia, meble kuchenne poskładają się na zakładkę z przeprowadzką, zapomniałam przypomnieć, że w drzwiach wejściowych w kolorze czerwieni baskijskiej od zewnątrz ma być klamka, a nie gałka z zatrzaskiem. A to tylko kawałek tego czasu, którego nie spędzam patrząc, jak moja córka za pomocą kredy, piasku i wody doprowadza pół podwórka do stanu radosnego ubrudzenia.
W międzyczasie doznałam ogromnego rozczarowania, że w kontaktach zamiast jakiejś wyrafinowanej techniki jest wiązka kolorowych kabelków. Który przeciąć - niebieski czy czerwony?
Nie żebym była zdziwiona jakością "Dziewczyny z komputera" ("Weird Science", 1985), bo już film kiedyś widziałam i zdecydowanie był to film z kategorii #4morons. Ale jednak. Dwóch nerdów (Hall, klasycznie obstawiający wszystkie młodzieżowe role i drugi, całkiem gładki jak na nerda, ale z komputerem) chciałoby poznać bliżej jakieś fajne panny, ale co chwila szkolne osiłki[1] robią im psikusy, które skutecznie niweczą ich szanse towarzyskie. A to ściągają im spodnie, a to oblewają lodowatym napojem. Z tej rozterki młodzieńcy siadają przed komputerem, ładują dyskietkę 8 cali, podłączają się do sieci rządowej przez telefon w celu uzyskania większej mocy i za pomocą plastikowej lalki, danych wsadowych (wkładanych do niszczarki^Wskanera zdjęć z czasopism, również Einsteina dla podniesienia inteligencji) modelują sobie pannę. Większa moc obliczeniowa konieczna jest, bo tej tego nie da się wymodelować z wielokątów dużych piersi, a bez dużych piersi jak bez ręki. Żeby wszystko zadziałało, wkładają na głowy białe staniki w rozmiarze namiot i bęc - wychodzi dziewczyna z komputera, Lisa[2]. Poza tym, że obłędnie piękna, (jak na lata 80.) elegancka, to jeszcze ma chytry plan, jak sprawić, ze nieśmiałe prawiczki przygarną do wątłych piersi rozwijające się panny. Jest dzika impreza pod nieobecność rodziców (przypadkowo pojawiający się dziadkowie zostają zamrożeni i zamknięci w szafie[3]), podczas której alkohol się leje, są panny, a dla podniesienia prestiżu młodzieńcy konstruują drugą dziewczynę z jeszcze większymi piersiami, ale ponieważ zapomnieli podłączyć lalkę, budują ogromną rakietę ziemia-ziemia (niestety, bez piersi). Lisa ratuje sytuację, mimo że w wyniku przepięcia wicher zmian wywiewa wszystkie meble, przemalowuje kuchnię na niebiesko, a grającą na fortepianie czikę wyciąga z domu przez komin bez przyodziewy.
[1] Robert Downey Jr. w roli szkolnego osiłka (który również nie waha się założyć biustonosza na głowę) warty jest wszystkich pieniędzy, chociaż - umówmy się - wygląda jak siuch i daleko mu do dzisiejszej formy.
[2] I jak w przypadku RDJ wiek czyni cuda, tak w przypadku pięknej wtedy Kelly LeBrock niestety nie.
[3] Wątek nie został zakończony, nie wiadomo, jak ich z tej szafy wyjęli.
Z tego samego roku są "Ognie Św. Elma" ("St. Elmo's Fire"), w których na równi z samym filmem znana jest tytułowa piosenka (nie, nie dziękujcie, po tygodniu przestaniecie nucić). Tym razem to historia dla nieco starszych - siódemka przyjaciół kilka miesięcy po zakończeniu college'u (czyli bardziej studentów niż licealistów) odkrywa, że dorosłe życie jest przereklamowane. Kirby (Emilio Estevez) usiłuje zdobyć względy nieco starszej od niego pięknej pani doktor (Andy McDowell), ale okazuje się, że nie bardzo ma co zaproponować poza uporem. Alec i Leslie bardzo się kochają, chociaż ona nie chce wychodzić za niego za mąż, a on ją zdradza na każdym kroku. Leslie chce robić karierę jako projektantka, Alec wolałby, żeby była niepracującą żoną aspirującego polityka (wprawdzie jest demokratą, ale pracuje w biurze republikanina, pecunia non olet). Kevin (Andrew McCarthy) próbuje zostać dziennikarzem, ale nie może nic wartościowego napisać, bo się kocha w Leslie. Jules (Demi Moore) wspina się po szczeblach kariery w korporacji, ma mieszkanie[1] na kredyt, bogate życie intymne (również z prezesem), ale z powodu niekończących się imprez wspieranych narkotykami nie panuje nad swoim życiem. Niepozorna Wendy, córka bogatych Żydów, uparcie pracuje w Pomocy Społecznej, mimo wielokrotnych sugestii ojca, że mąż i dziecko. Woli kręcić się koło uroczego lekkoducha saksofonisty, Billy'ego (Rob Lowe[2]), który wprawdzie ma żonę i malutkie dziecko, ale nie jest w stanie utrzymać żadnej pracy, o wierności nie wspominając. Takie "Reality Bites" 10 lat wcześniej, niestety w entourage'u lat 80. (się pali w biurze, się nosi przeraźliwie oversize ubrania, a na głowie fryzowane gofrownicą sianko z obowiązkową spineczką lub cieniowaną fryzurę pod garnek); o tym, czy przyjaźń rzeczywiście może przetrwać.
[1] Zaprojektowane przez projektanta-geja, całe RÓŻOWE z neonami.
[2] Jak RDJ im starszy, tym lepszy, tak młody Rob Lowe - cud miód i orzeszki.
Zanna i Deeba są zwykłymi londyńskimi nastolatkami. Nagle dookoła nich zaczyna się dziać coś dziwnego - ludzie i zwierzęta przyglądają się Zannie, szepczą "Szuassi", dostaje tajemniczą kartę przypominającą bilet sieciowy, ale z przedziwnymi oznaczeniami, a dodatkowo ktoś chce ją zabić oraz w jej głowie pojawiać się dziwne przeczucia. Przez te niejasne myśli przenoszą się niespodziewanie do zupełnie innego świata - niemiasta, które egzystuje tuż obok "zwykłego" Londynu. W LonNieDynie Zanna dowiaduje się, że jest wybrana ("choissi") i ma uratować niemiasto przez złym Smogiem. Tyle że podczas pierwszego starcia zostaje pokonana, wszyscy zapadają w stupor, łącznie z Księgą Przepowiedni, która nie ma scenariusza na taką okazję. Przewrotnie na plan pierwszy wysuwa się Deeba, NieWybrana, która decyduje się opuścić Londyn po raz drugi, ryzykując zapomnienie przez swoich bliskich, żeby uratować LonNieDyn.
Od razu mówię - to nie jest książka dla dorosłych, tylko raczej powieść młodzieżowa. I ze względu na bohaterów, i ze względu na bardzo detaliczne, nie pozostawiające wątpliwości opisanie świata, dość oczywistą wymowę proekologiczną oraz sporą dosłowność w pokazaniu stron walki dobra ze złem. Trochę mnie ta łopatologia wyjaśnień nużyła, ale mimo jest to dobrze napisana książka, pełna zgrabnych neologizmów (zgrabnie przetłumaczonych!), z nieoczywistymi rozwiązaniami fabularnymi (zmiana skupienia z ewidentnie głównej bohaterki na drugoplanową, nietradycyjne prowadzenie akcji - zamiast realizować długi i skomplikowany quest Deeba decyduje z braku czasu, że pominie nakazany przez przepowiednię łańcuszek zadań i przejdzie od razu do finalnej walki mimo nieprzygotowania).
Mój faworyt - ożywiony kartonik do mleka o dźwięcznym imieniu Kwaśny w roli pupila Deeby.
Dobrą recenzję książki można przeczytać na lubimyczytac.pl.
#71
Inne tego autora tutaj.
Znęcona reklamą chyba na AleKino, wymogłam na TŻ-ie (prosił, żeby zaznaczyć, że nie był to jego inicjatywa) przegląd tzw. kina kultowego z lat 80.
"Beztroskie lata w Ridgemont High" (1982, "Fast Times at Ridgemont High"), zajmujące wszędzie w rankingach wysokie miejsca, okazały się być absolutnie bez fabuły, za to bogate w topless. I jak na początku topless był młody długowłosy Sean Penn w roli wiecznie naćpanego surfera-luzaka, tak potem topless były też panie - młodziutka Stacy (Jennifer Jason Leigh, wtedy jeszcze młodzieżowo pulchniutka) i Linda (Phoebe Cates). Elementy horroru wprowadzała stylówa - panie z opaskami w stylu Pat Benatar, szpilki + skarpetki z koronką u pań czy ażurowe podkolanówki u panów (również obecne w scenach intymnych); na ścianach plakaty z gołymi paniami. 15-letnia (ale mówi, że ma 19) Stacy pracuje w pizzerii w mallu i w zasadzie to nie ma planów poza tym, że chciałaby spróbować seksu, bo koleżanka mówi, że wszyscy to robią i to nic takiego. Więc próbuje, najpierw z przypadkiem poznanym gładyszem podobnym do Richarda Gere'a, potem próbuje z zakochanym w niej kolegą, ale kolega jednak zwiewa przed aktem, a potem z kolegą kolegi. Ponieważ to bujny czas przez ogłoszeniem informacji o AIDS, nikt nie używa prezerwatyw, ale to nie szkodzi, bo nawet jeśli przydarza się z przypadkowego stosunku ciąża, to jest Free Clinic, gdzie za $150 można się problemu pozbyć, ważne tylko, żeby ktoś potem odwiózł do domu. Seks też, umówmy się, nie wiadomo czemu jest popularny, bo nie zawiera gry wstępnej, uwodzenia, flirtu, czegokolwiek - tylko sam akt, a a trwa w porywach do kilku minut (a czasem mniej). Co mnie zasmuciło - mall w Ameryce AD 1982 wygląda dokładnie tak jak poznańska Plaza AD 2015.
Film znany też z tego, że to debiut niepełnoletniego Nicolasa Cage'a w 5-sekundowej roli, smażącego hamburgery oraz ze sceny, w której Judge Reinhold masturbuje się na myśl o gołej Cates. Natomiast nic nie usprawiedliwia jego wysokich notowań we wszystkich rankingach.
Dla odmiany "Klub winowajców" (1985, "The Breakfast Club") jest filmem o klasę lepszym. W sobotę w szkolnej bibliotece karę odsiaduje piątka nastolatków, każde inne - sportowiec, królowa popularności, kujon, nieobliczalny łobuz oraz dzika, zaniedbana outsiderka. Niespecjalnie pedagogiczny nauczyciel każe im przemyśleć swoje postępowanie i opisać siebie. Ze znudzenia wszyscy powoli przechodzą z podejścia zdecydowanie wrogiego i pełnego obrzydzenia do powolnego zrozumienia, że tak naprawdę się od siebie nie różnią. Buntownik ma brutalnego ojca, przed którym ucieka, królowa popularności - ogromny stres związany z presją na bycie popularną, wzmacnianą przez rozwodzących się i kłócących rodziców. Zapaśnik robi wszystko, żeby zadowolić swojego ojca-trenera, podobnie nerd, który podporządkował całe życie w szkole byciu najlepszym. Nawet zaniedbanej outsiderce wystarczy uczesać rozczochrane włosy (koronkowa opaska z kokardką!), zrobić delikatny makijaż, a stanie się szkolną gwiazdą. Niezła obsada - Młody Emilio Estevez, Anthony Michael Hall, Judd Nelson, Ally Sheedy i Molly Ringwald; jakby nie stroje, mógłby to być współczesny film o tym, że bycie nastolatkiem to ciężki kawałek chleba.
Kalifornia, lata 30. Dwóch robotników najemnych - silny, łagodny acz upośledzony umysłowo Lenny oraz znerwicowany George, opiekujący się Lennym - trafia na farmę do pracy. Mają marzenie - zebrać pieniądze na zakup małego gospodarstwa i już zawsze być "na swoim". Lenny ciągle prosi o pozwolenie opiekowania się królikami, bo mimo gabarytów uwielbia małe puchate zwierzątka. Niestety, gabaryty sprawiają, że niechcący krzywdzi - zadusza mysz, szczeniaczka, a z poprzedniej (a i pewnie wcześniejszych) farm musieli uciekać szybko, bo Lenny chciał głaskać ładną dziewczynę (a ona niekoniecznie). Na tej farmie od początku wiadomo, że może być sytuacja wymagająca kolejnej ucieczki - chorobliwie zazdrosny o młodą żonę syn właściciela, rwący się do bitki, nudząca się żona z przypadku, z którą nikt nie rozmawia i znudzeni robotnicy, z chęcią żartujący z opóźnionego Lenny'ego.
Steinbeck używa bardzo prostych zdań, prostych słów, a mimo to doskonale buduje napięcie. Krótka, prosta historia, mimo spodziewanego finału i tak zostawiła mnie z poczuciem krzywdy.
Inne tego autora tutaj.
#70