Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Waiting.../Still waiting...

Jakby Kevin Smith usiadł nad talerzem zupy w przytulnej restauracyjce z Anthonym Bourdainem, to mógłby powstać właśnie taki film. Robota w restauracji jest ciężka, powtarzalna, miejscami nieprzyjemna, słabo płatna i niewdzięczna, trzeba więc sobie znaleźć coś, co sprawi, że warto przychodzić do pracy. W "Waiting..." podczas jednego wieczoru na zapleczu Shenanigan's panowie i panie prowadzą nieustający konkurs na okazywanie przyrodzenia (tylko panowie), smażą steki, podpiekają cebulową z grzankami i przygotowują kolejne porcje frytek. I prowadzą rozmowy o życiu, w tym erotycznym, robieniu kariery, walce z kompleksami, zmianach i planach na przyszłość. Warto obejrzeć chociażby po to, żeby nie rzucać dwóch dolarów napiwku za 60-dolarową kolację i nie przychodzić 3 minuty przed zamknięciem lokalu.

W drugiej, mniej odkrywczej, ale równie błyskotliwej językowo drugiej części - "Still waiting..." - Shenanigan's jest elementem sieci restauracji i sromotnie przegrywa konkurencję z należącym również do tejże sieci przybytkiem kulinarno-erotycznym o dźwięcznej nazwie "Ta-ta's", gdzie skąpo ubrane panie nawet ketchup wyciskają w sposób zapierający dech w piersiach. Podstarzały i zakompleksiony menadżer restauracji ma szansę zostać menadżerem okręgu pod warunkiem, że Shenanigan's zacznie przynosić co najmniej 9 tysięcy obrotu dziennie. W przeciwieństwie do pierwszej części, nie ma konkursu na eksponowanie genitaliów, ale trwa nieustająco gra w Śmietanowego Sancheza.

Bogata galeria bohaterów - tragicznie brzydki, za to obdarzony dużą potencją kucharz, chamski, rasistowski i seksistowski kelner, ciapowaty praktykant, naiwny zarządzający. Niezły zestaw aktorów - Juliet z "Psycha", Alex z "Losta" i pewnie dla niektórych gwiazdorska wisienka - Ryan Reynolds.

Po polsku tłumacz wieloznacznego tytułu nie błysnął, pierwsza część to "Kelnerzy", a druga jeszcze nie zaistniała na rynku w ogóle (w końcu jest z 2009, musi jeszcze się uleżeć).

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek grudnia 21, 2010

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


Wallander. Mastermind

Mastermind to pełnometrażowy odcinek szwedzkiego serialu o śledztwach komisarza Wallandera. Zdecydowanie zyskuje w przeciwieństwie do serialu, zwłaszcza oglądanego na Polsacie, gdzie po reklamach zapominam, co było przed reklamami. Ktoś zaczyna manipulować Wallanderem, Lindą, Stephanem i Martinssonem, prowadząc ich do dziwnych śladów - oderwanej głowy manekina, wykrwawionych zwłok kobiety. Kiedy znika córka Martinssona, a Linda w wyniku dziwnego wypadku na strzelnicy traci wzrok, wszyscy na komisariacie zaczynają wierzyć Wallanderowi, że to nie przypadek, tylko ktoś ma metodyczny plan i dostęp do policyjnych danych. Wprawdzie mogłabym palcem pokazać, w których miejscach policja popełniła błąd czy zastanowić się, czy "Krafchik" to jugosłowiańskie nazwisko, ale spodobał mi się rozmach filmu i trzymająca w napięciu końcówka (koniecznie w starej fabryce).

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek grudnia 21, 2010

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 6


Nick Hornby - Juliet naga

Lubię Hornby'ego, bez względu na to, o czym pisze. Ale najbardziej lubię, jak pisze o muzyce, a nawet nie tyle o muzyce, co o ludziach, którzy muzyką żyją, umieją o niej mówić i sens swojego życia na muzyce opierają. Duncan jest roots-fanem Russela Crowe, piosenkarza, który nagrał kilka płyt, po czym w trakcie jednej z tras koncertowych promujących jego najlepszą (według fanów) płytę - "Juliet" - nagle zamilkł. Dzięki internetowi rozsiani po świecie fani kultowi, tacy jak Duncan, nagle mogli zebrać się na forum i razem latami roztrząsać, co mogło się stać w toalecie jednego z klubów, gdzie po raz ostatni widziano Crowe'a po ostatnim koncercie. Annie, wieczna dziewczyna Duncana, dość naiwnie zgodziła się na wyjazd do Stanów, gdzie okazało się, że Stany Stanami, ale wakacje będą polegać na tym, że będzie ze swoim chłopakiem podążać śladami dawno wygasłego muzyka, łącznie z wizytą w sławetnej, niestety w dalszym ciągu niezbyt czystej, toalecie. Po czym nagle fanowskim światkiem zatrzęsło, bo po latach pojawiła się wcześniej nieznana płyta, wersja wstępna "Juliet", Duncan pokłócił się o nią z Annie (bo ją przesłuchała pierwsza, a do tego wyraziła krytyczną opinię), po czym się rozstali.

Nie lubię streszczać książek, więc dodam tylko, że to historia o postrzeganiu muzyki przez samego artystę i jego fanów, o świadomym rodzicielstwie, dojrzałości, związkach i powodach pozostawania w związkach, małym zapyziałym angielskim miasteczku, starzeniu się i zbiegach okoliczności. Doskonale umiem przewidzieć, dokąd prowadzi narracja Hornby'ego, a mimo to nie jest rozczarowana, kiedy dotrę do ostatniej strony.

Inne tego autora:

#46

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek grudnia 20, 2010

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2010, panowie, beletrystyka - Skomentuj


Nie umiem piec

(Pewnie powinno być tam, gdzie czasem gotuję, ale w zasadzie wzięłam i zrobiłam prawie literalnie według przepisu Szarlotka [http://cukierniczekreacje.blox.pl - link nieaktywny]).

Mam wiele kulinarnych zalet, ale nie należy do nich pieczenie ciastek. Przyznam, że nie boleję nad tym specjalnie, bo w sklepach jest dużo dobrego, a z pieczenia jako takiego lubię dwa etapy - czytanie przepisu i wyjmowanie gotowych ciastek z piekarnika. No ale grudzień, śnieg sypie, TŻ z dzieckiem poszli na sanki, to czas najwyższy wykrzesać z siebie trochę przedgwiazdkowego nastroju. Więc pokrzesałam, miażdżąc kardamon w moździerzu i dosypując nieco skórki pomarańczowej, albowiem jako osoba sprytna skorzystałam z wczorajszych doświadczeń Hanki [2019 - link nieaktywny]. I miałam wielką uciechę, kiedy okazało się, że ulepione kulki z ciasta wyglądają jak psie bobki (myślę, że z ciut sprawniejszym manualnie dzieckiem można lepić, bo kulki nie muszą być ładne, a ciasto dość przyjemne w dotyku, tylko mocno tłuste). A potem uciechy mniej, bo wyszło, że kulki wcale się nie rozlały w śliczne owalne placuszki, tylko zostałyby kulkami, gdybym nie rozpłaszczyła ich łyżką. I mimo krótszego pieczenia wyszły przeraźliwie kruche i suche. Ale, jak wspomniałam, nie czuję do pieczenia ciast specjalnej namiętności i wzajemnie.

Ale są dobre, żeby nie była nasza krzywda.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 19, 2010

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+ - Komentarzy: 3


Aviator

Biografie są chyba ciekawe tylko dla ludzi, którzy się opisywaną postacią interesują. Ja o Howardzie Hughesie w życiu nie słyszałam, a jednak film mnie zauroczył. Niekoniecznie ważna jest sama historia jego życia - dążenie do perfekcji w realizowaniu filmów, zamiłowanie do latania i tworzenie konkurencji dla znanej amerykańskiej linii lotniczej PanAm, ale trudna walka z psychozą natręctw, barwny, ale też dość mocno nadwyrężony chorobą Hughesa związek z rudowłosą Katherine Hepburn. I obraz. Film nakręcony jest w niesamowitej palecie kolorów, jesienny, rozświetlony przedziwnym światłem i przez to odrealniony. Wygląda trochę jak niektóre z obyczajowych filmów Woody Allena, dziejące się Nigdziebądź Gdzieś w New Hapshire, zwłaszcza że też jest taki niespieszny narracyjnie. Dodatkowe punkty za DiCaprio, bo w każdym filmie jest kimś innym, wydawałoby się bez żadnego wysiłku. Wprawdzie po doskonałej roli upośledzonego nastolatka w "Co gryzie Gilberta Grape'a" mała psychoza natręctw to nie wyzwanie, ale i tak - był dobry. A jak jeszcze ktoś się interesuje epoką wczesnego Hollywood w latach międzywojennych, to dostanie dużo smacznych kąsków - Avę Garder, Errola Flynna czy wspomnianą już Katherine Hebpurn. I trzeba się zaopatrzyć w prowiant, bo film trwa prawie 3 godziny.

[Tekst "Podniebne kino" do Magazynu Business&Beauty, luty 2011].

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota grudnia 18, 2010

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Przeczytali mnie - Komentarzy: 1 - Poziom: 3


Ładne - brzydkie

Pociągnę trochę wątek. Kupiłam dziecku ubranko ze wspomnieniem mojego dzieciństwa - Barbapapami. Tło w body czerwone, oczka stworzeń białe, po 2-3 praniach kolorowe figury nabrały cech zombiesów. I tak - dla mnie niespecjalnie ładne, ale niezamierzenie śmieszne.

I po części nawiązując do komentarzy. Brak kształtowania estetyki od podstaw (przedszkole, szkoła podstawowa) - bardzo mnie boli. Wierzę w że to ładne, co się komu podoba, ale są pewne rzeczy, które ładne nie były i nie będą, chociażby się skichać (ale naprawdę nie umiem wyguglać zdjęcia wspomnianych ohydnych galotów w kolorze majtkowego błękitu). I że zrobienie ładnego może kosztować tyle samo, co brzydkiego (patrz: effuniaki). I że mamy garb z czasów PRL-u, kiedy kupowało się wszystko-jedno, bo akurat było, brzydka bluzka na-po-domu. I jest brzydota zamierzona i kicz. I że czasem (na przykład jak z tym ubrankiem powyżej) miało być dobrze, a wyszło jak zawsze.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek grudnia 17, 2010

Link permanentny - Kategoria: Fotografia+ - Komentarzy: 7


Świat z góry

Przed każdą podróżą samolotem staram się o miejsce przy oknie. 75% przyjemności z lotu mam z patrzenia na świat z góry (pozostałe 25% to czekanie na turbulencje, taki ekwiwalent rollercostera, na który już chyba jestem trochę za stara, bo jednak się trochę boję, w przeciwieństwie do latania samolotem). Najpierw pozioma linia pasa nagle odrobinę odchyla się w dół i już. Powietrze i chmury, które muszą być zrobione z waty albo bitej śmietany. Czasem to pofałdowana przestrzeń aż po horyzont, rozświetlana na różowo-złoto słońcem, czasem pomiędzy obłokami widać świat, który wygląda jak makieta kolejki PIKO. Szczególnie lubię miasta. Każde jest inne - Amsterdam to ściśle poukładane układy scalone na wielkiej zielonej płycie głównej, Buenos Aires nocą to regularna, gęsta, iskrząca się siatka świateł, w Morzu Irlandzkim jak falochrony ustawione są małe elektrownie wiatrowe. Do Rzymu wlatuje się od strony morza, prawie że z szumem fal uderzających w piasek plaży, z zachodem słońca za plecami, do San Francisco od strony Zatoki. A Poznań nocą to rozrzucona mała garstka świateł, za to w ciągu dnia dzięki błyskotliwemu pomysłowi projektantów lotniska leci się nad Rynkiem i wzdłuż Świętego Marcina, szlakiem poznańskich zabytków. Skutkiem ubocznym tego pomysłu jest też fakt, że z i do Poznania niewiele lata. Coś za coś.

[Tekst "Przyjemność latania" dla Magazynu Business&Beauty, luty 2011].

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek grudnia 16, 2010

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Przeczytali mnie, Listy spod róży - Skomentuj - Poziom: 3


Amelia

Ładna, pastelowa i urokliwa historia o tym, jak mała dziewczynka z Kansas chciała latać. Nie miała na imię Dorotka, tylko Amelia, więc zamiast latać w domu porwanym przez huragan, latała w skórzanej pilotce oraz w małych, gustownych samolotach. Historia jest po części feministyczna, bo rzecz się działa w latach 20., a kobieta nie dość, że w spodniach, to jeszcze z licencją pilota, budziła z jednej strony podziw, z drugiej zgorszenie, zwłaszcza w tzw. środowisku. Po części też - romantyczna, bo za Amelią stoi i kochający mąż, i wierny kochanek z synkiem. Na plus - sporo ładnych widoków, ładne, eleganckie samolociki dwupłatowe, trochę zabawnych scenek, zwłaszcza przy lądowaniu, świetna Hilary Swank ucharakteryzowana za pomocą zmian w uzębieniu, bo jednak nie zawsze wszyscy Amerykanie mieli jednakowo zgrabne zęby. Na minus - pastelowość tej opowieści zgrzyta w zębach nadmiarem lukru, a do tego jest zwyczajnie nudna. Przez prawie dwie godziny Amelia lata, pozuje do reklam, spotyka się ze znanymi ludźmi, podejmuje leniwe decyzje, czy chce być z mężem, czy z kochankiem i... nic więcej. Natchniona narracja, hollywoodzkie kolory i brak kantów. Nawet katastrofy lotnicze, burze i tragiczny ostatni lot wygląda jak bajce dla dzieci.

[Tekst "Podniebne kino" do Magazynu Business&Beauty, luty 2011].

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek grudnia 16, 2010

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Przeczytali mnie - Skomentuj - Poziom: 3



Unplugged

W ramach szeregu mini-katastrof wczoraj wieczorem padł prąd i tak sobie leżał do wczesnych godzin porannych. Zapomniałam już, jak to jest, mimo że wychowałam się w latach, kiedy wyłączenia prądu w ramach 20-tego stopnia zasilania były na porządku dziennym i z rozrywek pozostawało czytanie przy świecach i słuchanie radia na baterie (dla wszystkich) bądź stwarzanie podwalin pod baby-boom (dla starszych). Zapałek wczoraj nie chciało mi się szukać, czekaliśmy więc na włączenie zasilania, barłożąc się na kocykach z poliestru i z uciechą patrząc na koty, które ocierały się o kocyki i iskrzyły jak tramwaje (i, muszę przyznać dla uczciwości, czytając na laptopie zachomikowane archiwa blogowe). I tak sobie rozmawialiśmy z TŻ i z tej rozmowy powstała drążąca nas kwestia: Czemu ktoś produkuje brzydkie rzeczy?

Napisane przez Zuzanka w dniu środa grudnia 15, 2010

Link permanentny - Kategoria: Koty - Komentarzy: 15