Więcej o
beletrystyka
W 1896 roku do majątku Nassenheide pod Szczecinem przyjeżdża z pruskim mężem i trójką małych dzieci Elizabeth, Brytyjka pochodzenia australijskiego. Małżeństwo nie jest zbyt udane, bo mąż jest sztywny w poglądach na życie i role społeczne, Elizabeth cieszy się więc, że jej pan wyjeżdża często w interesach, zostawiając ją sama z największą, nawet przed dziećmi, miłością - ogrodem. Tu metodą prób i błędów, bo ziemia kiepska, światło niekoniecznie korzystne, a dodatkowo kolejni ogrodnicy mają swoje przyzwyczajenia inne niż fanaberie nieco egzaltowanej dziedziczki (jeden nawet jest chory psychicznie), usiłuje z zaniedbanego gąszczu zrobić kwiatowy raj. W recenzjach czytałam, że to “najnudniejszy kawałek książki, bo co kogo obchodzi sadzenie i odmiany róż”, więc jeśli ktoś się nastawia w tym pamiętnikarskim zapisie - od maja do kwietnia kolejnego roku - na wyrafinowaną akcję, to się rzeczywiście rozczaruje. Elizabeth fantastycznie opisuje swoje starania ogrodnicze, często autoironicznie, swój zachwyt przyrodą, która jest dla niej ratunkiem od oschłego męża (jak potem można przeczytać w źródłach, pozbawiającego ją na mocy pruskiego prawa zarobków za napisane książki) czy konwenansami.
Między wierszami jednak jest sporo o realiach epoki, przedstawianych często w ostrych opiniach męża Elizabeth, nie bez powodu zwanego Gniewnym. Niżej urodzeni powinni znać swoje miejsce w hierarchii, zarabiając grosze za pracę dla państwa i ciesząc się jak dzieci z drobnych prezentów, kobiety są od rodzenia dzieci, do czego są przystosowane tak, że nie czują bólu, tylko przyjemność, poza tym trzeba je regularnie bić, wtedy porządek świata będzie utrzymany. Elizabeth opisuje sąsiadkę, drobną bogobojną Niemkę, która twardą ręką trzyma swoją służbę, nie szczędząc im wychowawczych razów, oczywiście tylko dla ich dobra. Unika znajomych ze swoich sfer, buntując się przeciwko “bywaniu” w wielkim świecie, tego samego chce dla swoich córek, bo naturę i ogród ma w większym poważaniu niż splendor. Wymuszone przez znajomych przewlekłe wizyty (zwłaszcza przypadkowych ludzi - nieprzyjemnej Minory) są do przetrwania tylko dzięki poczuciu humoru i ucieczce w ogród.
Jest kilka wydań tej książki na rynku, ja mam to (link niesponsorowany); w środku piękne ilustracje ogrodów i kwiatów. Mogłabym oczywiście zrobić zdjęcie, ale nie zrobiłam, a książkę pożyczyłam mamie.
#62
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela maja 17, 2020
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2020, beletrystyka, panie
- Skomentuj
Julia Mrok, poczytna pisarka mrocznych powieści historyczno-romansowo-kryminalnych, decyduje się zniknąć, bo narasta w niej podejrzenie, że jej dwóch kochanków - Aleksander i Al (sic! może to znaczące, ale jest w końcu tyle imion...) - chcą ją zamordować. Dyskretnie wybiera pieniądze z banku, kupuje nową tożsamość, pozoruje śmierć, farbuje włosy, zakłada brązowe szkła kontaktowe, żeby ukryć blond włosy i zielone oczy, i jedzie przed siebie. Jeśli już to gdzieś czytaliście, to macie rację: “Zawiązaniem fabuły jest jej ucieczka po upozorowanej śmierci do Włoch, gdzie na tarasie wynajętego domu, z obciętymi i przefarbowanymi włosami, jeszcze pełna przerażenia po tym, co się stało, próbuje posklejać siebie samą” (tak, to “Pani wyrocznia”). Julia przeobraża się w Annę Karr, której siłą napędową stają się, ulubione również przez Julię, nagłówki tabloidów. Do Ząbkowic Śląskich przyciąga ją królik-morderca, w którego wstąpiła dusza zmarłej staruszki, rzucający się ludziom do gardła i terroryzujący miasto. Anna planuje rozwiązać tę tajemnicę, a przy okazji przypadkowe znaki - spotkanie blondynki Sandry, zdjęcie bliźniaczek-sierot, które rozdzielono, nieskładna opowieść menela Konkursowego Dziadka - każe jej właśnie w Ząbkowicach szukać śladów własnej przeszłości, zagubionej w domu dziecka. I ponownie, jeśli już gdzieś to czytaliście, to macie rację: “Alicja, pochodząca z Wałbrzycha dziennikarka, wraca po latach do miasta, z którego uciekła po rodzinnej tragedii - śmierci siostry, a potem ojca. (...) Odkopując historię dzieci, odkrywa też swoją własną” (to już własna fabuła Bator, Ciemno prawie noc).
To nie tak, że jestem rozczarowana, ale nie sposób nie zauważyć, że “Rok” jest połatany z kawałków mniej lub bardziej rozpoznawalnych, dodatkowo nieco rozepchany pisaną przez Annę powieścią, w którą wplata każdego napotkanego człowieka - poparzoną właścicielkę hotelu, chłopca-mężczyznę z zajęczą wargą, niesamowicie podobną do niej Sandrę, która może być jej alter ego/zaginioną przed laty bliźniaczką. Miasteczko jest małe, ale nieustająco się w nim błądzi; ma urząd, w którym każdy przyjezdny musi się zarejestrować, ale po kafkowsku nigdy nie jest czynny, reorganizacja, formularze się właśnie zmieniają, a dodatkowo zalało im piwnicę. Motyw tsunami, przypadkiem pojawiający się w dramatycznej narracji w mediach, zupełnie zignorowany w małym miasteczku, to powidok po reportażowym “Rekinie z parku Yoyogi”.
Tak jak to już zauważyła dees, to historia o kobietach dla kobiet, chociaż może nie do końca w typowym, przyjaciółki-na-zawsze ujęciu. Julia stroni od kobiet, jej uszkodzone ucho nie drga na historie, które opowiadają, woli zdecydowanie historie mężczyzn. Anna w Ząbkowicach wpada w sam środek Spa pod Królikiem, ultra-kobiecej spółdzielni terapeutycznej, głównie dla mężczyzn, których życie naznaczone jest stratą. Mierzi ją przyjaciółkowanie, miękkie zdrobnienia, oblepiające i rozlewające się jak biust kucharki-psycholog Basi; ale mimo niechęci Anna widzi siłę tych kobiet.
Żeby było jasne - to jest świetnie językowo napisana książka, wciągająca do ostatniej strony. Nie jest też tak traumatyczna jak “Ciemno prawie noc”, ale nie tak dobra, nie chcę jej czytać ponownie, po części nieco rozczarowana zakończeniem, po części wspomnieniami po zgrabniejszej poprzedniej powieści.
Inne tej autorki tu.
#54
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela maja 3, 2020
Link permanentny -
Tagi:
panie, 2020, beletrystyka -
Kategoria:
Czytam
- Skomentuj
“Fatum” to opowieść Lancelota - od wspomnień z dzieciństwa, przez związek z Mathilde, największą życiową miłością. Od dziecka zwany Lotto, bo imię nawet jak na amerykańskie Południe było zbyt pretensjonalne. Po nagłej śmierci ojca (udar w wieku 46 lat), wyrwał się matce spod kontroli, wszedł w narkotyki i łatwą erotykę, bo mimo trądziku był gładki i wygadany, po aresztowaniu za nieobyczajność opiekuńcza matka wysłała go do szkoły z internatem, a potem na studia. Dziedzic fortuny (wytwórnia wód mineralnych), nagle został wydziedziczony, gdy oznajmił, że się ożenił w wieku lat 23. Aspirujący aktor, nieodnoszący sukcesów, stawał się coraz bardziej zgorzkniały mimo wsparcia żony, utrzymującej dom; sytuacja uległa zmianie, kiedy odkrył w sobie geniusz dramaturga. “Furia” to dwukierunkowa - przeplatająca chronologicznie wspomnienia Mathilde oraz akcja podjęta tam, gdzie skończyło się “Fatum” - druga strona medalu w narracji żony. Opiekuńczej, mówiącej zawsze prawdę, skupionej na dobrostanie Lotta, zajmującej się jego finansami, zarządzaniem dorobkiem, gdzieś tam między wierszami cierpiącej z powodu braku akceptacji ze strony teściowej i niemożności zostania matką. Tyle że nie.
Nie jest to obraz z dwóch kamer, jak było w “The Affair”, ale dopiero po tym, jak niektóre sytuacje, opisywane przez męża, zostaną wyjaśnione przez żonę, można mieć pełen obraz tego, co się przez lata wydarzyło. Jest ogromna różnica, jak bohaterowie postrzegają samych siebie i jak są postrzegani przez partnera, jak wiele słów nie zostaje wypowiedzianych, jak wiele zostaje tajemnicą. Autorka świetnie opisuje wielostronność zdarzeń, brak jedynej prawdy, odcienie szarości sytuacji, kiedy każde z partnerów wchodzi z inną wiedzą i doświadczeniem. Lotto i Mathilde nie żyją też w próżni, dookoła nich krążą przyjaciele i wrogowie, rodzina, a przeszłość kładzie się czasem szarym cieniem na współczesności. Uprzedzam też, że opisy pożycia intymnego zaczynają się już na drugiej stronie, to jest ten typ książki; jednocześnie nie jest to tani erotyk.
Inne tej autorki:
#51
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek kwietnia 27, 2020
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2020, beletrystyka, panie
- Skomentuj
Narratorką opowieści (czy raczej narratorem) jest Calliope (Cal) Stephanides, 40-latek, Amerykanin pochodzenia greckiego, aktualnie pracownik dyplomatyczny placówki w Berlinie. Narratorką, bo Cal urodził się jako dziewczynka, z nietypową mutacją genetyczną, która spowodowała u niego hermafrodytyzm. Wychowany jako dziewczynka, bo oznaki nietypowości na początku były niezauważalne, został zdiagnozowany niejako przypadkiem w wieku lat 14, co przypadło na lata 70. ubiegłego wieku, więc temat obojnactwa był stosunkowo nieznany. Oczywiście Calliope wiedziała wcześniej, że coś jest z nią nie tak, że jest inna niż jej rówieśniczki, ale ukrywała ten fakt przed wszystkimi, a zwłaszcza przed rodziną.
Ale nie o tym jest ta ogromna, ponad 600-stronicowa, powieść (nie pytajcie, ile podejść robiłam do jej przeczytania, dla ułatwienia dodam, że na półce czekała od 2005 roku; i tak, tyle kartek w papierze odstrasza, w czytniku łatwiej). To barwna saga rodzinna, rozciągająca się na 80 lat historii rodziny Stephanidesów, zapoczątkowana przez uciekinierów z płonącej Smyrny, Desdemonę i Eleutheriosa (zwanego Leftym), hodowczynię jedwabników i jej brata, hazardzistę i lekkoducha; moment ucieczki stał się dla nich momentem, kiedy nie musieli ukrywać już swojej zakazanej, kazirodczej miłości. W Ameryce doczekali się dwójki dzieci, wbrew obawom Desdemony, zdrowych i kilkorga wnucząt, z których tylko Calliope okazała się być ofiarą wędrującego genu (również za sprawą małżeństwa między synem Desdemony i jego kuzynką, co sprawy zapewne przyspieszyło). W tle Detroit w czasach Wielkiej Depresji i powojennego boomu gospodarczego, doskonały obraz różnych pokoleń emigrantów w USA. To powieść zabawna, ironiczna, miejscami wzruszająca i bardzo wciągająca, mimo że ze względu na objętość - nie na jedno popołudnie.
PS Czytałam “Przekleństwa niewinności”, ale w czasach przedblogowych.
#42
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek kwietnia 9, 2020
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2020, beletrystyka, panowie
- Komentarzy: 2
Wiecie, co myślę o opowiadaniach, nie zdziwi Was więc moje rozczarowanie, kiedy “Loteria” okazała się być tomem opowiadań. Z podtytułu (”... czyli przygody Jakuba Harrisa”) i powracającego motywu postaci z tym nazwiskiem, przez chwilę miałam nadzieję, że opowiadania się ze sobą połączą. Ale jednak nie, każde jest o czymś innym - narzeczonym, który obiecał ślub i zniknął, agencji literackiej, która cienko przędzie, wyczekiwanym wyjeździe do Nowego Yorku, który przerodził się w koszmar czy humorystyczna opowieść o pracy w firmie R. H. Macy. Ale to nie tak, że rozczar, bo kilka z opowiadań jest napisanych doskonale i zostaje po nich nowa ścieżka w głowie.
“Renegat” to suczka pani Walpole, oskarżona o zagryzienie kur sąsiada. Pomocni bliźni sugerują różne rozwiązania, od wepchnięcia w gardło zepsutego jajka po przywiązanie do psa martwego, śmierdzącego kurczaka, aż odpadnie. Oraz oczywiście zabicie zwierzęcia, bo nie może chodzić swobodnie. W “Ogrodzie pani MacLane” do miasteczka wprowadza się nowa sąsiadka, wdowa MacLane z synkiem; młodsza pani Winning jest zachwycona, uwielbia ją i spędza z nią coraz więcej czasu. Wszystko się zmienia, kiedy pani MacLane chce uporządkować ogród i zatrudnia ciemnoskórego pana Jonesa. Tak się nie robi. Wreszcie tytułowa “Loteria”, w miarę świeżo wydana w formie komiksu z ilustracjami wnuka autorki: w małym miasteczku co roku odbywa się loteria, w której biorą udział wszystkie rodziny mieszkające w okolicy. Dzień loterii to święto, wszyscy zbierają się na placu, dorośli, dzieci, chorzy oczywiście mogą zostać w domu, ale ktoś za nich będzie losował. Dyskusje o tym, że w niektórych z okolicznych wsi zrezygnowano z tej tradycji, ludzie są tym faktem oburzeni, chociaż nie pada informacja o celu loterii. Wreszcie zostaje wyciągnięty ten los, fmpmęśyvjvrp mbfgnwr hxnzvravbjnal, a wszyscy się rozchodzą, żeby spotkać się za rok.
Inne tej autorki tutaj.
#40
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek marca 30, 2020
Link permanentny -
Tagi:
2020, panie, beletrystyka -
Kategoria:
Czytam
- Skomentuj
Maria Mania i Elwirka mieszkają w gdyńskim falowcu. Maria jest wdową, mieszka z bulterierką Amfą i pracuje jako kwiaciarka przy cmentarzu, stąd głównie wiąże wiązanki pogrzebowe. Elwirka pracuje w Żabce, ma kilkuletniego syna, a dorabia sobie strzygąc psy. Wplątała się też w związek z Łysym, który jednakowoż (zarówno związek, jak i Łysy) nie rokują. Często na spacerach towarzyszy im Dziewczynka Zombie[1], czasem złośliwie spogląda na nie duch jakuckiej babki Marii, czasem dołącza się Żaneta, która w prywatnym mieszkaniu zarabia na życie sesjami sado-maso. W trakcie roku, kiedy to Maria i Elwirka mają tworzyć baśń, w założeniu terapeutyczną, jak kazała pani psycholog ze Środków Unijnych, raczej próbują nie oszaleć dzięki rozmowom. Bo praca za grosze, traumy z przeszłości, mężczyźni, którzy nie wspierają, a są obciążeniem, nawet jeśli na początku było cudownie. Nie pomaga Matka Boska, która objawiła się na elewacji; może dlatego, że zawsze siedzi stopień niżej Bóg Ojciec i Syn Boży, a może dlatego, że to chiński grzyb. Zima i wszechogarniająca ciemność też nie pomaga, ale to nie specyfika falowca, tylko taki mamy klimat.
Jaka to pyszna książka, świeża, bogata językowo. W zasadzie musiałabym przepisać połowę, bo zachwycona byłam co drugim, trzecim akapitem[2]. Tak, zgadzam się, że w zasadzie nie ma w książce akcji jako takiej, ale tyle jest między wierszami - dziecko oddane krewnym, bo bóg dał na dziecko, ale nie dał na dziecko, pechowo okazało się, że ciotka bije za wymiotowanie niedobrym jedzeniem i ogólnie dla kształtowania charakteru, a wuj pod nieobecność rozmodlonej ciotki dobiera się do dziecka. Sprawy damsko-męskie, rozpływające się w nadmiarze alkoholu i męskiej nieporadności, gdzie Arka Gdynia w sercu, ale już nie praca czy odpowiedzialność. Przegrani ludzie, którzy w alkoholu topią rozczarowanie życiem albo rutynowo wstają, kupują szkielet i włoszczyznę, bo to wystarczy do przeżycia dnia. Rytm roku i jego zmienność w zwykłym życiu, od którego nie ma wakacji, bo skąd wziąć na wakacje?
Bardzo bym chciała napisać taką książkę.
[1]
Dziewczynka zombi kiwa głową. Ona, jak była małą dziewczynką, to też chciała być zwierzątkiem najbardziej. Zwierzątka nie miały opiekunów. Opiekunowie opuszczali zwierzątka i zwierzątka miały święty spokój. Nie miały ciotki. Nie miały wujka. Jak już nie zwierzątkiem, i koniecznie istotą ludzką, to jednak chłopcem. Chłopcy nie musieli słuchać i dawać przykładu. Nie musieli mieć czystych rąk i niezagiętych rogów w zeszytach.
[2]
(...) I raz się z nim tylko pokłóciłam. A on nawet przyznał mi rację. O narządy. Bo o Iwanie opowiadał, i że ktoś Iwana zaczepił, a Iwan taki ujarany, że nic nie kuma, stoi tylko jak pizda taka i nic, tylko nogami przebiera. Więc ja mu mówię, nie używaj nazw żeńskich narządów, Piotrek, do obrażania kogoś w mojej obecności, bo mnie to jako kobietę i właścicielkę narządu tego obraża. Treść tego powiedzenia oraz jego rażąca nieprawda. Bo ze stania, przestępowania z nogi na nogę i kiwania się raczej istoty obdarzone chujem, nie pizdą, są znane. Wystarczy na budowlańców spojrzeć przy drodze jakiejkolwiek, że gdy mają dziurę wykopaną, to stoją, kiwają się i w nią patrzą. A on mi na to, że mi te feministki w głowie namąciły, i że tak się mówi, i że to określenie takie jest tylko. A ja mu, że to nie określenie jest tylko, Piotrek, bo jak cię nazwę głupim chujem, to będzie to tylko dla twojej głupoty wulgarny ozdobnik. A jakbym ci powiedziała, jesteś pizda, to byś się na mnie obraził, łomotnął drzwiami i trzy dni by cię nie było. I pomyśl sobie teraz, Piotruś, na tym przykładzie, kto ma rację w tym naszym lingwistyczno-dżenderowym sporze? I wtedy on mi powiedział, że rację mam, tylko żebym mu tu z jakimiś dżenderami nie wyjeżdżała, bo to jest za dużo, bo on prosty chłopak jest z falowca.
#32
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela marca 15, 2020
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2020, beletrystyka, panie
- Skomentuj