Radzewice III
Za pierwszym razem powódź, za drugim rekordowe opady śniegu, a dziś zupełnie zwyczajnie. Mały I., starszy o 3/4 roku od Maja, to takie okno w przyszłość, przez które mogę zobaczyć moją córkę za jakiś czas. Fajna to wizja.

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Za pierwszym razem powódź, za drugim rekordowe opady śniegu, a dziś zupełnie zwyczajnie. Mały I., starszy o 3/4 roku od Maja, to takie okno w przyszłość, przez które mogę zobaczyć moją córkę za jakiś czas. Fajna to wizja.

Gołuchów leży ponad 100 km od Poznania, więc raczej to wyprawa na cały dzień. Toteż przygotowałam się jak na wyjazd na wakacje, oczywiście okupując wycieczkę na pół dnia radosnym raisefieberem dzień wcześniej. Jeśli, drogi czytelniku, mieszkasz w innym miejscu niż Poznań, to możesz mieć bliżej. Albo dalej. Sam ustal swój raisefieber.
Bardzo chciałam, bo w Gołuchowie jest zamek przez duże Z. Wielkie, historyczne nazwiska - Leszczyńscy, Czartoryscy, Działyńscy, ale bez jakichś spektakularnych legend o damach i huzarach, pomykających o północku w stroju niedbałym. W zamku obrazy, meble, gobeliny, tapety i oryginalna stolarka. Niestety, konsekwencją tego jest zwiedzanie z kustoszem w grupach, z gnieceniem się w małych salkach, okrzykami, że proszę nie dotykać eksponatów i krzywymi spojrzeniami, jeśli ktoś się za bardzo o zabytkowy parapet oparł. Ciężko znaleźć chwilę, żeby w pomieszczeniu nie było ludzi, może w tygodniu, bo w weekend niespecjalnie. Zamek prześliczny - pełen koronkowych zdobień, baszt, schodów i krużganków, z zewnątrz wygląda na większy niż może to sugerować liczba oglądanych pokojów.

Park - wielki, zadbany, pachnący o tej porze roku lipą i jaśminem. I aż prowokuje, żeby urządzić w nim piknik. Oczywiście na bramie wisi wielki zakaz biwakowania, pod który pewnie można by podciągnąć rozłożenie koca i wyjęcie butelki mineralnej. Więc uznajcie, proszę, poniższe rozważania za teoretyczne. Bo przecież.

Dalej jestem fanką pikników, ale na każdym kroku tak trochę mi się wyobrażenia rozmijają z rzeczywistością. Bo mam w głowie Piknik Idealny. Ze śnieżnobiałym obrusem, porcelaną, bukiecikami kwiatków na koszu piknikowym i wyrafinowanym zestawem łatwych do spożycia potraw. Po czym za każdym razem koc się zawija i nabiera czarnoziemu, meszki i komary dziabią znienacka, brakuje mi krzeseł i stołu, kosz piknikowy jest ciężki i trzeba się z nim dowlec w piękne okoliczności przyrody (bo jakoś zawsze znajdują się kawałek dalej, bo kto by chciał jeść przy asfalcie), porcelan trzeba spakować bez zmywania (albo używać naczyń jednorazowych), a do tego skądinąd urocza niespełna dwulatka tratuje clou pikniku, biegając po kocu bez zwracania uwagi, na co się wchodzi. Po czym, kiedy jestem błogo objedzona i dożeram już z czystego łakomstwa którąś muffinkę, a wokół jest miło i unoszą się ciepłe słowa, dojrzewam do myśli, żeby ten piknik powtórzyć. Dla ciekawych - menu na blogu obok.
I zupełnie serio nie polecam odwiedzania zagrody dla żubrów, mieszczącej się "zaraz przy" zamku. "Zaraz przy" oznacza 1,5 km piechotą, a na końcu się okazuje, że zwierzęta (żubry, dziki, daniele, konie polskie) są schowane w stajenkach gdzieś na przeciwległym końcu zagród. 1,5 km w jedną stronę z niechętną czemukolwiek niespełna dwulatką to nie jest ta wisienka na czubku, której się człowiek na zakończenie miłego dnia spodziewa.
Dla Poznaniaków kwestie portfelowe:
* 10 zł bilet wstępu do zamku (we wtorek darmo, ale w poniedziałek zamknięte),
* 7 zł bilet wstępu do Muzeum Leśnictwa,
* żubry i park - darmo.
Więcej o tym, gdzie tak, niebawem.
W zasadzie to chciałam napisać, że w słoneczny dzień, kiedy się ma krótką spódnicę, a na uszach słuchawki z Faith No More, to się idzie przez świat jak dumny kot z zadartym ogonem[1], ale nic specjalnego z tego nie wynika, więc zamiast tego pokażę kawałek kórnickiego arboretum.


[1] O, taki o, jak u ^wonderwoman.
Do pełnego zabytków Dijon w środkowej Francji przybywają tłumnie turyści nie tylko po to, żeby podziwiać słynne kolorowe dachy z terakoty czy Pałac Książąt Burgundzkich, ale głównie po to, żeby zjeść coś z bogatej gamy lokalnych smakołyków. W samym centrum co krok stoją stragany, sklepiki i kramy z najbardziej znaną musztardą z Dijon - gładką, żółtą i aromatyczną, z mniej znanymi musztardami owocowymi, z dijońskim smakołykiem - pain d'épices - miękkim, aromatycznym piernikiem, gęsto nadziewanym bakaliami albo przekładanym pyszną marmoladą, z miodami lawendowymi i tymiankowymi, z pasztetami i terrynami w wielu smakach czy chlubą regionu - likierem Crème de cassis, wytwarzanym z występującej lokalnie odmiany czarnej porzeczki.
Zaraz przy placu Notre Dame znajduje się mekka dla wszystkich lubiących gotować amatorsko i profesjonalnie. Gustave Eiffel, budowniczy najbardziej znanej paryskiej atrakcji, urodzony zresztą w Dijon, pod koniec XIX w. obdarzył swoje rodzinne miasto biało-złoto-turkusową ażurową halą, oszkloną i ozdobioną turkusowymi koronkowymi metalowymi arabeskami, w której we wtorkowe, piątkowe i sobotnie poranki odbywa się targowisko z tym, z czego słynna jest cała okoliczna Burgundia - świeżymi rybami i owocami morza, warzywami i owocami, serami, wędlinami, musztardami, piernikami i pasztetami. Na miejscu można też dobrze i niespecjalnie drogo zjeść. Niestety, trzeba się spieszyć - jeśli trafi się do hali po 14, można zobaczyć już tylko puste stragany i smutne służby porządkowe, usuwające resztki sprzedawanych chwilę temu delikatesów. Hala mieści się między ulicami Musette, Quentin, Bannelier i Odebert.
[Tekst "Smakołyki z Dijon" do Magazynu Business&Beauty, lipiec 2011].
Uznajmy, że ten tydzień przepracuję w 100%, mimo że dziś była praca w terenie i ograniczyła się do leniwej rozmowy, jedzenia, fotografowania kwiatów i przejażdżki uazem. I chociaż nie jestem fanką wyziewów z diesela, zawisania prawie w pionie na zboczu piaszczystego roku i samochodów bez pasów, przewietrzyłam sobie głowę.
Kwiatuszki tutaj.