Więcej o
Listy spod róży
Czerniejewa w planach[1] nie miałam, po czym nagle się okazało, że to miejsce z gatunku bardziej zapierających dech w piersiach. Poniżej pałac en face w pełnej[2], już częściowo jesiennej, krasie.
(kliknij, żeby zobaczyć większą panoramkę, którą też skleił mi ^Valwit)
Tu wszystko jest jak trzeba. W pałacu hotel z pięknymi wnętrzami (nie jestem daleka od myśli, żeby w piękny wiosenny weekend wybrać się tam, bo noclegi nie są okrutnie drogie), lokalny leniwy kot grzał się w popołudniowych promieniach słońca, a z okolic przypływał jesienny zapach dymu. Trochę smutne jest puste podwórze przed pałacem, sam piach i nic więcej. Brakuje takiej wisienki na czubku tortu, małego ogrodu, fontanny, wysypanych żwirem ścieżek, czegokolwiek.
Dookoła spory park, który odłożyliśmy na następny raz, bo wieczór powoli się zbliżał, a lokalna komarra się właśnie zaczęła bezczelnie uaktywniać. Za pałacową bramą stajnie i wozownie. W wozowni mieści się niezła restauracja z kuchnią staropolską (kaczka z jabłkiem bardzo dobra, smażone buraczki wyśmienite, kapusta zasmażana mocno taka sobie, a na kawę-plujkę jednak spuszczę zasłonę milczenia, nie jestem przyzwyczajona do cedzenia fusów między zębami). Ze stajni przez okno wyglądał smutny koń[3] i wylatywało stado much (co poniekąd wyjaśnia smutek konia).

GALERIA ZDJĘĆ.
[1] Kończy się pora ciepła, tak mi się na podsumowanie zebrało. Skąd Wielkopolska w weekend? Kiedy chodziłam jeszcze do pracy z brzuchem pod brodę, byłam pełna planów na ten czas, który spędzać będę z moją latoroślą. Podzieliłam się pomysłem na małe, niekłopotliwe, bliskie wyjazdy w ładne okolice i zostałam przez Z. ofukana, że urodzę i zakopię się w pieluchy, a nie że będę jeździć, robić zdjęcia i relaksować się nad kawą, patrząc na słodko uśpione świeżym powietrzem niemowlę. Owszem, nie ruszyłam w szeroką Wielkopolskę jesienią 2009, ale głównie dlatego, że pogoda niespecjalnie pozwalała na cokolwiek, a i ja rzeczywiście potrzebowałam chwili na nabranie macierzyńskiej pewności. Tak czy tak, wolę podejście, że świat jest moją ostrygą, drogi Z. I nie tylko moją...
[2] Lubię bardzo mój obiektyw Nikkor 50mm, żadna tajemnica. Od kiedy go dostałam, w zasadzie przestałam używać jakichkolwiek obiektywów z zoomem (50mm też ma zoom, tylko trzeba czasem się trochę nachodzić), czasem tylko robiąc wyjątek dla fish eye'a, bo śmieszny i pokazuje szeroki świat, a nie urocze detale z ładnym bokeh. Teraz dodatkowo obiektyw dostał kilka punktów wow-factoru, bo wychodzą z niego przeurocze panoramy. Robienie szerokiego ujęcia to był jedyny powód, dla którego gotowa byłam zdradzać wąski kadr 50-tki. Ale nie muszę, bo najpierw z pomocą przyjaciół, teraz samodzielnie za pomocą małego zgrabnego darmowego programiku mogę pokazywać to, co widzę, trochę bardziej bogato. Poniżej pałac w Czerniejewie na tle Katedry na Ostrowie Tumskim.
[3] Nie będzie tak, że moje dziecko będzie chodzić do zoo, żeby oglądać konika, no przecież. Aczkolwiek większy entuzjazm wzbudził piękny kudłaty pies marki owczarek collie, zdecydowanie.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela września 26, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
polska, czerniejewo
- Komentarzy: 2
Kiedy za oknem jest słońce i 24 stopnie Celsjusza, szkoda mi siedzieć w domu, zwłaszcza że mam przykrą świadomość tego, że za chwilę zmrok zacznie zapadać o 14, a temperatura spadnie do poziomu, który wprawdzie pozwoli mi na zakładanie bordowych rękawiczek bez palców, za to z frywolnym mankietem ze sztucznego futerka, ale sprawi, że będzie mi źle, ciężko, niewygodnie i zimno bez względu na to, jak starannie się ubiorę. Uwielbiam tę część jesieni, kiedy w powietrzu unosi się zapach dymu, mgła delikatnie zaciera kontury budynków, które są o kilkanaście kroków dalej, ciągle świeci ciepłe słońce, dając złote światło i można jeszcze chodzić w sandałkach po jesiennych liściach. W Iwnie [2020 - link nieaktualny] zaplanowałam sobie kawę, ale nie odbyła się, bo ślub (co jest częstą przypadłością w dowolnie wybraną sobotę w takim miejscu). Nie planowałam za to polowania na kasztany, które tutaj utraciło cały element przygody, bo kasztany w pałacowym parku w Iwnie są wszędzie, dodatkowo spadając na głowę i pod nogi podczas zbierania tych, które już leżały w zielonych łupinkach. Zapomniałam już chyba, jaka to przyjemność odkrywać podwójne kasztany, rozdzielone białą wyściółką. TŻ nabijał się nieco, że przypominam chomika z pełnymi policzkami, bo wyładowałam sobie kasztanami kieszenie i gdyby nie to, że jeszcze za bardzo nie mam co z nimi robić, nazbierałabym ich jeszcze więcej.
Sam pałac jest nieduży, ale uroczy. Trochę niechlujnie odremontowany z zewnątrz, ale sądząc ze zdjęć na stronie hotelu, wnętrza są pyszne i bogate. W uroczym owalnym wykuszu, oprócz kolekcyjki kaktusów (^siwa ma bardziej imponującą) była mała kolekcja niedużych piesków.

Ścieżki pałacowego ogrodu prowadzą nad jezioro. Na początku nie widać jeziora, tylko drugi brzeg. Po chwili okazuje się, że świat odbity w jeziorze jest tak samo realny jak ten powyżej. Pewnie dlatego niektórzy mylili gwiazdy z ich odbiciem.

(kliknij po większe; panoramkę skleił mi ^Valwit)
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota września 25, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+ -
Tagi:
iwno, polska
- Komentarzy: 4
Lało od rana. Było buro, brzydko i ciemno. Szłyśmy z Majem pod tęczowym parasolem i mimo początkowej irytacji zdałam sobie sprawę, że to było bardzo dobre lato. Ciepłe, słoneczne i pełne kolorów.
Od lewej z góry:
- fiolet: maciejka w ogrodzie ^Valwita i ^Boskiej * hortensja w Powerscourt * bliżej nieznany kwiatek w punkcie widokowym z widokiem na Dublin * bliżej nieznane fioletowe kwiatki w Ogrodzie Botanicznym w Poznaniu * meduza w Akwarium w Gdyni * orlik(?) w ogrodzie teściów w Trzciance * apaszka od Laury Ashley
- błękit: plaża w Killiney * zabudowania portu w Howth * stolarka drzwi w Będlewie * sklep we Włocławku * most Rydza-Śmigłego tamże * amerykańskie cudo na Zakopiańskiej * Kupiec Poznański
- zieleń: winorośl z Rogalina * St Stephen's Green Park * mega łopiany w Powerscourt * butelka wina na grillu u P. * barszcz(?) pod domem * liście w Powerscourt * widok przez rzeźbione drzwi w Będlewie
- żółty: detal na bramie ogrodu w Powerscourt * ślub brata w hotelu Aleksander * spacer po Starym Zoo w Poznaniu z ^havvah * bliżej niezidentyfikowany żółty kwiatek z ogródków działkowych na Podolanach * lipcowy zachód słońca z balkonu * graffiti z przystanku PST Słowiańska * wino w sklepie winiarskim na Podgórnej, gdzie kupowaliśmy wino dla B. i G.
- pomarańcz: irga w ogródku kawiarni "Stary Młynek" na Żydowskiej * liście klonu japońskiego w Powerscourt * lilie z ogródków działkowych na Podolanach * krzak mijany podczas któregoś ze spacerów w Suchym Lesie * motyl z Cmentarza Zasłużonych Wielkopolan * detal ze ściany kamienicy na Jeżycach * truskawkowa virgin margerita w TGIF w Malcie
- czerwień: dzisiejsze porzeczki * gramofon z pchlego targu w Starej Rzeźni * czeresienka na drzewie przy ul. Zawilcowej w Suchym Lesie * drzwi z dublińskiej ulicy * róża z rozarium w Powerscourt * łódź z portu w Howth * pomidor na ratatuję z przepisu Imbacha
- róż: hortensja z ogrodu ^Boskiej i ^Valwita * kaktus z Palmiarni * rower przy różowych drzwiach w Dublinie * Matka Boska z Dzieciątkiem na rogu chyba Klasztornej * obelisk Maurycego Gomulickiego przy Arsenale * serduszka z ogrodu teściów * storczyki A.
W większym formacie (i w ogóle to trzymajcie kciuki za koty Hanki, co?)
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek września 14, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Maja, Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 2
Krześlice to historia z happy endem, chociaż w trakcie bywało jak zwykle - "Po wojnie Krześlice przejęła Spółdzielnia Produkcyjna, a w 1950 r. PGR w Pomarzanowicach. Pałac stopniowo popadał w ruinę, a w 1971 roku zawaliła się część frontowa skrzydła wschodniego". Dziś jest hotel z klimatycznymi meblami, sauną, wifi i kortami tenisowymi. Doskonałe miejsce na takie bardziej frymuśne wesele, świetne na wypicie popołudniowej latte i trening chodzenia po schodach, trochę gorsze na jedzenie nawet niedzielnego obiadu, bo zawartość karty jest dość wysoko notowana. Za to w parku są niezjedzone przez owada o przeraźliwie długiej nazwie kasztanowce, można więc uznać, że z jednym dojrzałym kasztanem w kieszeni jesień w Wielkopolsce została rozpoczęta.
GALERIA ZDJĘĆ.
EDIT: Na fali radości sklejania panoram pałac w Krześlicach od tyłu i od frontu:

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek września 13, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+ -
Tagi:
krześlice, polska
- Komentarzy: 3
Dostosowaliśmy się do poziomu wzrostu najmłodszego uczestnika wycieczki i pojechaliśmy do Skansenu Miniatur w Pobiedziskach. Wreszcie Maj miał miał świat na wysokości swojego wzroku, chociaż o wiele ciekawsze były kamyczki i liście. A i mnie to miejsce bardzo ucieszyło, bo od dziecka uwielbiałam wszelkie makiety, miniaturowe domki z kartonu, zamki i oczywiście tory i pociągi (tu, niestety, pociąg nie był jezdny, a szkoda).


(Dziecko-Gigant szykuje się do wejścia na Bibliotekę Raczyńskich).
(Mega ważka osiadła z łoskotem na dachu Katedry Gnieźnieńskiej).
Skansen jest malutki, budynków jest kilkanaście, ale warto - nawet paskudna bryła Arsenału na poznańskim Starym Rynku wygląda zgrabnie. Kilku miejsc nie znałam i czaję się, przyznaję, na taki pałac w Czerniejewie. Zachęcona makietą rynku w Pobiedziskach, wymyśliłam, że pojedziemy tam na obiad. Zapomniałam, że to polskie małe miasteczko, gdzie czas zatrzymał się 30 lat temu, jakby nie istniał internet, a najnowszy sezon True Blood czy House'a nie był na wyciągniecie ręki w dowolnym miejscu na świecie. Z jednej strony małe miasteczka są niesamowicie smutne, ożywają chyba tylko, kiedy do kościoła idzie pielgrzymka. Z drugiej - zawsze mam tam poczucie spokoju i zen, którego mi zwykle w życiu brakuje. Ławka pod drzewem z widokiem na przechodzących ludzi, letni ciepły wieczór i świadomość, że do niczego i nigdzie się nie trzeba spieszyć, tylko można usiąść i patrzeć. Bo i niewiele więcej można robić. W W Pobiedziskach na rynku do wyboru jest budka z lodami, kurczak z rożna (chyba zamknięty) i całkiem niezła restauracja hotelowa z bardzo dobrym żurkiem i przyzwoitymi pierogami. I fontanna z Czechem, Rusem i Bohaterskim Lechem.
Wstęp do skansenu: 5 zł od dorosłego. Dzieci do lat 4: darmo. Restauracja Bachus - taniej niż w Poznaniu.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek września 13, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+ -
Tag:
pobiedziska
- Komentarzy: 4
Obawiałam się pierwszego lotu z dzieckiem. Niespecjalnie było czego, bo młodzież i owszem, wierciła się, narzekała (zwłaszcza na przypięcie pasami, bo to ograniczenie wolności), ale wystarczył magiczny dźwięk silnika samolotowego, żeby powieki stały się mega ciężkie, a wtulony we mnie[1] Maj spał[2] ponad półtorej godziny w każdą stronę. Owszem, jeszcze nie czas na zoo, na muzea czy koncerty, ale można iść na plażę sortować kamyki, siedzieć na kocyku na trawie, wąchać kwiaty i mydła, spacerować ulicami czy robić rozgardiasz w restauracji.
Wiadomo, jest i łyżka ostrej sproszkowanej przyprawy w miodzie. Urlop z dzieckiem to brak czasu na spanie do umiarkowanego południa. Brak możliwości wyjścia po położeniu dziecka spać, chyba że się zorganizuje babysitting. Brak czasu na przeczytanie chociaż kartki książki, zwłaszcza jak się wieczorami próbuje przejrzeć zdjęcia. Konieczność dostosowania się do planu dnia dziecka. Konieczność zmiany planów, jak dziecko skoczy z kanapy i wyląduje czołem na nodze od stołu (serdecznie pozdrawiam sympatyczne panie pielęgniarki i lekarki z dublińskich izb przyjęć oraz dziękuję ^Boskiej za cierpliwość i w ogóle wszystko). Ale i tak było warto.
[1] Niestety, skąpość miejsca w Ryanair sprawiła, że umieszczenie nawet niedużego dziecka na sporym TŻ-ie nie wchodziło w grę. W zasadzie ciasnota i konieczność upierdliwego ważenia bagażu to jedyne wady tej linii. Z powrotem jedna torba ważyła 20,2 kg przy limicie 20 kg, ale przeszło bez problemu. Podręcznych, pieczołowicie spakowanych do 10 kg, nikt nie ważył. Butelkę wody dla dziecka - bez problemu, w jedną stronę próbowaliśmy przy celniku, w drugą nawet nie. Bardziej ich interesowały laptopy niż puszka mleka w proszku.
[2] Sądząc z odgłosów, inne dzieci nie spały. Głośno nie spały.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek września 6, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Maja -
Tagi:
irlandia, 2010
- Komentarzy: 5