.

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Miejsce sobotniego wypasu psów, dzieci i latawców.
Miejsce patrzenia pod słońce, brodzenia w trawie pełnej liści, patrzenia w złote korony drzew i wdychania powietrza pachnącego dymem z kominów.
Trochę przewiało mnie w ażurowych pończochach i krótkiej dzianince, mimo ciepłego płaszcza i puchatego szala. Kiedy byłam dzieckiem, rzadko bywało mi zimno, a przynajmniej mi to nie przeszkadzało. Z wiekiem spada tolerancja na wszystko, chociaż dalej w głowie mam te 20 lat. Kiedy to się skończy? Któregoś dnia się obudzę i zobaczę, że mam 45?
Życie z dzieckiem źródłem uciechy wszelakiej. Maj podchodzi do ławki, na której siedzi dziewczyna i dwóch młodych mężczyzn. Przygląda się długo i wnikliwie, zwłaszcza obuwiu (głównie ze względu na gabaryty własne). Jeden z mężczyzn nie wytrzymuje napięcia i rzuca objaśniająco: "To timberlandy".
PS Okazuje się, że od paru lat nie ma hotelu Trawiński, który stał przy Cytadeli. Zbankrutować hotel w Poznaniu to sztuka.
Niezjedzona jajeczniczka na parze. Przywitanie z rudym psem przez bramę. Łapanie słońca na zapas, na następne posępne dni. Wieczorna walka tytanów. I tak, o.
W prezencie od miasta dostałam taki gradientowy zachód słońca:
Wracałam wczoraj z Y. późnym wieczorem przez obrzeża miasta. Widoczność na kilka metrów, poza tym miękko i biało. W samym mieście latarnie oświetlały kawałki pomarańczowego świata, poza miastem stricto sensu zostawały już tylko reflektory samochodu i droga. I bez względu na to, jaką muzykę było słychać, w głowie i tak miałam "Deranged" Davida Bowie. Dwa snopy świateł, przerywana linia rozdzielająca wąskie pasy jezdni i nierzeczywistość. Żałowałam, że jak zwykle wybrałam subtelną damską torebkę bez mojego Nikona, ale i tak nie umiałabym pokazać tego na zdjęciu.
A dzisiaj mgła przyniosła zimno. Mimo to poranek był jednym z przyjemniejszych ostatnio, mimo zmarznięcia, zmęczenia i uporczywego sąsiada łupiącego młotkiem w porze drzemki.
Wykazałam się dziś zaskakującą jak na mnie przemyślnością, dzwoniąc do pałacu Wojnowo, żeby upewnić się, że nas wpuszczą i nakarmią, albowiem okazało się, że już nie wpuszczają i nie karmią, a pałac jest własnością prywatną. Mam nadzieję, że nie przerwałam aktualnym właścicielom wymontowywania elementów wyposażenia (wzorem dzierżawców z Owińsk), to jest, chciałam napisać, popołudniowej drzemki, ale trochę żal, bo pamiętałam sprzed lat, że było tam ładnie.
Jest szczególny rodzaj światła, który mi się czasem śni (w przerwach między snami na przykład o starcie statku kosmicznego, który w prześwicie między wieżowcami robi nad moją głową takie charakterystyczne, acz dość przerażające, flip-flip i odlatuje strasznie szybko, a ja się budzę i nie pamiętam, z jakiego filmu/serialu to). Popołudniowe, mocne, ciepłe światło, padające ukośnymi pasmami, już nie oślepiające oczu, nawet gdy się patrzy w samo słońce. Zwykle śni mi się to w jakichś egzotycznych miejscach, w których znajduję się nagle bez aparatu. Dziś może i nie było egzotycznie, ale światło u Zasłużonych Wielkopolan było właśnie takie, jakie chcę zapamiętać na całą zimną, ciemną, szarą i posępną zimę. Soczyście zielona trawa, małe muszki, fruwające jak mali ciutludzie (czy inne fairies), kolorowe klonowe liście i równe pasy światła.
Najjaskrawiej widać zmiany, kiedy się wraca w te same miejsca. W lipcu Maj przemieszczała się na czterech i spożywała czarnoziem. Teraz radośnie zaanonsowała, że widzi czarno-białego kota, maszerującego alejką, schodziła z górki, zrywała stokrotki[1] i z zaangażowaniem brała ode mnie kolorowe liście. 13 i pół miesiąca, pasiaste porcięta i szeroko rozpostarte ramionka.
[1] Do spożycia, ale i tak jest to postęp w stosunku do gleby.