Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Berlin - East Side Gallery

[16.12.2023]

Galeria murali na pozostałościach Muru Berlińskiego była na mojej liście od zawsze i jeśli też macie, to zdecydowanie warto wrzucić ją na samą górę, żeby przespacerować się wzdłuż przy następnej wizycie. Prawie półtora kilometra muru, z jednej strony murale - od strony ulicy Mühlenstraße, z drugiej - od strony Szprewy - graffiti. Trafiła się słoneczna sobota, więc i murale, i przyjemny spacer nad wodą z widokiem na Oberbaumbrücke i mieszkalne barki. Tłumy pod pocałunkiem Breżniewa i Honeckera, pod tymi mniej znanymi już niekoniecznie. Zdecydowanie planuję wrócić latem, może się uda w następnej dziesięciolatce (tak jak od lat planuję rejs po Szprewie, uhm).

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek grudnia 25, 2023

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: berlin, niemcy, muzeum, sztuka - Skomentuj


Keith Gessen - Straszny kraj

Rodzice Andrew wyemigrowali ze Związku Radzieckiego, kiedy ten miał 6 lat, a jego starszy brat Dima - 16. Andrew został w Stanach, próbując wejść w świat akademicki, Dima - bardziej obrotny - zdecydował się wrócić i robić już w Rosji interesy. Kariera akademicka niespecjalnie wypaliła, kryzys 2008, Andrew zgadza się na propozycję brata, żeby “na jakiś czas” przeniósł się do Moskwy, bo ich babcia wymaga opieki. Planuje napisać książkę i uważa, że rozmowy z babcią, kobietą inteligentną i wykształconą, dadzą mu świeżą perspektywę. Na miejscu okazuje się, że Dima uciekł i nie planuje wrócić, bo może czekać los Chodorkowskiego, babcia ma pogłębiającą się demencję i twierdzi, że nic z przeszłości nie jest ważne i w ogóle to nie pamięta, za to wymiata w anagramach, nie ma pracy dla kogoś, kogo jedynymi umiejętnościami są znajomość języka angielskiego i kiepska gra w hokeja. Andrew, aktualnie Andriej, próbuje, ale każdym kroku podcina mu skrzydła rzeczywistość - Moskwa jest absurdalnie droga, nie ma przyjaciół, gra w hokeja w mocno amatorskiej drużynie, a próby napisania jakiejkolwiek publikacji nie przynoszą nic odkrywczego. Nawiązuje kontakty z lewicową grupą antyreżimową, po części dlatego, że w grupie jest śliczna Julia, nie do końca zdając sobie sprawę, że nawet pokojowe protesty mogą być odebrane jako antyputinowskie i wpędzić go w kłopoty.

Nie jest to bynajmniej przyjemna ani zabawna książka, jak sugeruje okładka i recenzje. Nawet nie dlatego, że Rosja lat 2008-2010 to trudny kraj, ale dość posępna się czyta opowieść niespecjalnie błyskotliwego bohatera, który - rzucony na głęboką wodę innej kultury i realiów - nie daje sobie rady i nie odnosi sukcesu. Sporo dramatycznych rzeczy jest ledwo zaznaczonych - antysemityzm, pozostawienie sobie samym starych ludzi, osuwająca się w demencję babcia, którą na sam koniec życia Dima planuje przeprowadzić do tańszego mieszkania, bo akurat jest koniunktura, bezkarność pogrobowców KGB, wreszcie dość czarno odmalowana jest rzeczywistość uniwersytecka, gdzie wygrywają pieczeniarze, cwaniacy i ludzie z kontaktami.

#110

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek grudnia 21, 2023

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2023, beletrystyka, panowie - Skomentuj


Joanna Chmielewska - Wszyscy jesteśmy podejrzani

Trochę się bałam, bo to jedna z moich ukochanych książek od zawsze, tylko oczko niżej od "Lesia"; na szczęście szydera z pracy w biurze się nie starzeje, nawet jeśli realia się zmieniają (patrz “The Office”).

Joanna, architektka, ma nieco nadczynną wyobraźnię i nagle doznaje wizji morderstwa w pracowni, w której pracuje. Zostaje zamordowany niejaki Stolarek, inżynier instalacji sanitarnych, który szantażuje większość współpracowników i pożycza od nich pieniądze na wieczne nieoddanie. Dla zabawy bohaterka dzieli się tą wizją w biurze, jest trochę uciechy i kolektywnego uzupełniania szczegółów, po czym jak grom z jasnego nieba spada odkrycie, że Stolarka rzeczywiście ktoś w konferencyjnej zamordował. Jak sugeruje tytuł, podejrzani są wszyscy, Joanna trochę z poczucia obowiązku - wszak czuje się nieco winna, bo możliwe, że jej opowieść dała mordercy sumpt do zabicia - prowadzi z najlepszą przyjaciółką Alicją samodzielne śledztwo. Pomaga w tym znajomość konstrukcji pracowni - z damskiego wychodka słychać rozmowy kapitana i prokuratora - oraz fakt, że wie, czym Stolarek szantażował współpracowników. W śledztwie pojawia się niesamowicie przystojny prokurator, znany niesławnie potem jako Diabeł, z którym Joanna nawiązuje bliższe i nie tylko oficjalne stosunki.

Oczywiście o urodzie tej książki nie decyduje sama fabuła, ale otoczka. Wazon na balkonie, w którym trwa wybuchowy eksperyment, Leszek malujący smętne bohomazy i życzący sobie, żeby podwórkowi grajkowie zagrali mu Ramonę, bałagan w pracowni i liczne półlegalne interesy i rozrywki, którym się pracownicy oddają w trakcie i po pracy. Faceci z gumy i piwa, zawartość szuflad (“siedem pustych butelek po wysokoprocentowym alkoholu, bardzo ładnie poukładanych” u Kazia, “stary łańcuch od lampy, korki od butelek i karty do kabały” u Joanny, zaś u Leszka “po całym dnie rozmazane było stare, zjełczałe masło, po którym poniewierały się resztki zeschniętej na kość kiełbasy, kawałki nadgryzionych bułek i skórek od chleba, papierki po topionym serze i jeszcze kilka bliżej nie sprecyzowanych pozostałości po innych artykułach spożywczych. Wśród tego pobojowiska turlał się beztrosko słoik po musztardzie”), sugestia sprowadzenia osła z ubłoconym brzuchem - wszystko jest tu pyszne i takie ponadczasowe.

Się je: bułkę z polędwicą, wędzoną rybę, pomidory (z solą), bułkę paryską z salcesonem (na stypie).

Się pali: na potęgę, również przy biurkach; m. in. Żeglarze.

Się pije: piwo, jarzębiak, wódkę.

Inne tej autorki, inne z tej serii.

#109

Napisane przez Zuzanka w dniu środa grudnia 20, 2023

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2023, kryminal, panie, prl - Komentarzy: 3


Jenny Han - The Summer I Turned Pretty

Fabuła historii o Belly, 16-latce zakochanej w braciach - synach najlepszej przyjaciółki swojej matki, jest dość prosta. Obie rodziny, a konkretnie matki - Susannah z synami Jeremiahem i Conradem oraz Laurel, matka Belly i Stevena (bo tatusiowie "pracują", odwiedzają tylko czasami), od zawsze spędzają wakacje w domku przy plaży na wyspie Cousins. Dzieciaki dorastają razem, Belly - jedyna dziewczynka - snuje się za chłopakami, nieco pomiatana i wyszydzana, kocha się też od lat bez wzajemności w najstarszym Conradzie, aż do tego konkretnego lata, kiedy to okazuje się być piękna[1] (urósł jej biust, zamieniła brzydkie okulary na szkła kontaktowe oraz zdjęła aparat z pięknych zębów). Zwraca na nią uwagę i dotychczasowy kumpel, Jeremiah, śliczny jak budyń z soczkiem i o nieskomplikowanej osobowości golden retrievera, i Conrad, wymarzony, super inteligentny, choć posępny i humorzasty. Poszczególne sezony serialu - aktualnie dwa - odpowiadają książkom, na których serial jest oparty - tytułowej "Tego lata stałam się piękna" (sezon 1), "Bez ciebie nie ma lata" (sezon 2) oraz "Dla nas zawsze będzie lato" (mam nadzieję na sezon 3). Przed Belly trudna decyzja - kogo wybrać, kogo kocha bardziej i kto bardziej kocha ją. Zdecydowanie można z nastolatkami, chociaż moja osobista nie była zainteresowana.

Uwaga, wchodzimy w strefę spoilerów. Nie są dramatyczne, ale jak chcecie oglądać lub czytać, to idźcie to zrobić, a potem wróćcie.

Zaczęłam od serialu, który jest z jednej strony prześliczny, bo są w nim śliczni ludzie, śliczne miejsca, jest cukierkowo i hallmarkowo, a do tego zaniedbany w książkach drugi plan jest rozbudowany - praca i życie osobiste Laurel, ogromna, ważna historia przyjaźni Laurel i Susannah, nowa dziewczyna ojca, ciotka Julia i walka o dom, stosunki między panem Fisherem a jego synami, ale z drugiej strony są tak idiotyczne anachronizmy jak bal debiutantek, wokół którego snuje się akcja pierwszego sezonu; nie było tego w książce pisanej naście lat temu, we współczesnej ekranizacji jest absurdalnie słabym tropem, zwłaszcza że serial jest jednocześnie bardziej woke[2]. Przyznam, że gdybym zaczęła od książek, to pewnie nie byłabym tak zainteresowana, bo są dość płaskie, takie harlequinowate soft team dramy. Serial dokłada komplikacji i zwyczajnie przyjemnie się ogląda ładnych młodych ludzi. Teraz obiecane spoilery - w sezonie pierwszym Belly ląduje z wymarzonym Conradem, ale sezon drugi rozpoczyna się już po tym, jak się rozstali i do gry wraca Jeremiah. I tu uważam, że twórcy serialu zrobili dobrą robotę, bo po pierwszym sezonie byłam zdecydowanie Team Jeremiah, ale po drugim już się nieco łamię, czy jednak nie zmienić na Team Conrad. Podejrzewam, że to pokłosie lektury tomu 3, gdzie Belly i Jeremiah są w związku, ale proza życia wchodzi za mocno i sielanka się kończy.

[1] Nie będę się pastwić na tym konceptem, ale serio jedyną przesłanką do zbudowania intrygi jest ładność Belly. Póki była "brzydka" (oczywiście nie była, tylko była dzieckiem, do jasnej), wszystkim przeszkadzało, że jest marudna, donosi na brata, jest humorzasta i roszczeniowa. Chłopaki Fisherów też są idealnie piękni w amerykański sposób, nawet za piękni, jak dla mnie, raczej do popatrzenia niż do zakochania (oraz oczywiście aktorzy są tak młodzi, że to byłoby nieprzyzwoite; jednocześnie nie mówię, że 40-letniego Gavina Casalegno bym za drzwi wyrzuciła).

[2] Obsada nie jest jednolicie biała! Laurel jest z pochodzenia Koreanką, Belly i Steven - w połowie. Jedna z dziewczyn Conrada jest czarna, druga - brązowa, Steven umawia się m.in. z półkrwi Azjatką, zaś Belly całuje się z półkrwi Latynosem. W książkach nie ma o tym słowa, mimo że autorka jest w połowie Koreanką.

Inne tej autorki:

#106-108

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 17, 2023

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Oglądam, Seriale - Tagi: 2023, beletrystyka, panie - Skomentuj


O niebieskim niebie

[2/5.11.2023]

Oczywiście, że to nie dziś. Dziś i przez ostatnie kilka dni zarejestrowano w całej Polsce 6 minut światła słonecznego. Dlatego ostatnia porcja zdjęć z Lizbony, a w zasadzie z trasy Poznań - Lizbona i z powrotem. Wprawdzie nastolatka chciała siedzieć przy oknie, ale wynegocjowałam, że na start ja zostaję przy oknie, a potem się zmieniamy. Ale zanim pokażę Poznań i Lizbonę z lotu (stalowego) ptaka, pokażę, gdzie mieszkałam. Ponieważ to był mój pierwszy nocleg w tym mieście, nie miałam wielkiego pojęcia, gdzie chcę. W kwestii cen - sky is the limit, więc wybrałam opcję ekonomiczną - apartament w suterenie blisko lotniska i metra. Bliskość lotniska okazała się nieco iluzoryczna, bo i owszem - samoloty latały mi nad głową - ale dojazd wymagał przesiadki. Bliskość metra - idealna, dom mieści się 5 minut od krańcowej stacji zielonej linii. I jakkolwiek apartament był wygodny, z dostępem do patio i miał wszystko, co trzeba, to niestety nie miał ogrzewania. Zimno nie było, ale ekstremalnie wilgotno (nawet banknoty się marszczyły). Okolica spokojna, cicha, ale przypominała mi poznański Dębiec - nie było tam nic. W pierwszy wieczór w poszukiwaniu restauracji obeszliśmy spoko, żeby odbijać się od kolejnych drzwi, bo chyba Dzień Zaduszny, wreszcie wylądowaliśmy w Burger Kingu. Serdecznie nie polecam. Dwa dni później, złachani po Oceanarium chcieliśmy uniknąć jeżdżenia metrem, padło na obiecujące miejsce o nazwie Dom Churrasco (R. Prof. Paulo Merêa), które okazało się, hm, tanie, ale dość niewyrafinowane - mieli mięso i frytki oraz nikt nie mówił po angielsku. Eloyowi się podobało, nastolatce nie za zbytnio. Więc jeśli planujecie lokalne restauracje bez jeżdżenia, to lepiej się zawczasu rozejrzeć. Albo jeździć.

Listopad w Lizbonie, cytryny i pomarańcze z krzaka

Poznań - Lizbona

Lizbona-Poznań

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota grudnia 9, 2023

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: lizbona, portugalia - Skomentuj


Kate Morton - Tajemnica domu Turnerów

2018. 40-letnia Australijka Jess mieszka w Londynie, rozstała się z wieloletnim partnerem (nieistotne dla fabuły), niespecjalnie jej idzie zawodowo, bo pisuje teksty na zamówienie, a aktualnie za teksty nikt specjalnie dobrze nie płaci (po części istotne dla fabuły, ale w zasadzie to nie). Wtem telefon z Australii - jej ukochana babcia Nora miała wypadek i jest w szpitalu, co w wieku lat 81 może oznaczać tylko problemy. Na miejscu okazuje się, że babcia nie dość, że znacznie się postarzała przez ostatnie kilka lat, to jest nieprzytomna i niestety rokowania są kiepskie. W rzadkiej chwili przytomności wypowiada kilka znaczących zdań, które Jess dziwią ta tyle, że zaczyna drążyć. I odkrywa, że brat babci miał niegdyś rodzinę - żonę i czwórkę dzieci, że 70 lat temu znaleziono czworo z nich martwych na pikniku nad rzeką w upalną wigilię (Australia, tam tak mają), a szczątki najmłodszej, półtoramiesięcznej Thei po kolejnych 20 latach. Jess początkowo planuje pisać artykuły o powrocie po latach do rodzinnego kraju, ale odkrywanie tajemnic rodzinnych wciąga ją, a potem jej matkę, Polly.

Trochę taki “Piknik pod wiszącą skałą” - rodzina wychodzi spędzić szczęśliwy czas na rzeką, nikt nie wie, co się stało. Jess odkrywa pamiętniki szwagierki babci, Isabel, podejrzewanej o depresję i zabicie dzieci w ramach rozszerzonego samobójstwa, trafia na dodatkowe materiały zgromadzone przez reportera, wreszcie - wbrew woli babci - zagląda do ukrytego w sekretnym pokoju kufra z rodzinnymi pamiątkami. I jak losów małej Thei bardzo szybko się domyśliłam, tak wyjaśnienie tajemnicy poczwórnego morderstwa mnie zaskoczyło. To nie jest najlepsza książka Morton, nie że zła, ale poza głównym wątkiem reszta potraktowana jest dość pobieżnie.

Inne tej autorki.

#105

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek grudnia 5, 2023

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2023, beletrystyka, panie - Skomentuj


Brazil

Sam Lowry, urzędnik niższego szczebla w jednym z ministerstw, wykonuje powtarzalne i proste zadania za swojego szefa, zaś w nocy śni, że ma skrzydła i ratuje piękną blondynkę z rąk obrzydliwych stworów. Przypadkiem trafia na błąd w dokumencie - w wyniki pomyłki aresztowano i podczas przesłuchiwania zabito niejakiego Buttle’a zamiast Tuttle’a. Kiedy chce dostaczyć czek z rekompensatą dla wdowy, okazuje się, że blondynka jak najbardziej istnieje, jest sąsiadką Buttle’ów, a ponieważ była świadkinią aresztowania, jest na nią nakaz aresztowania. Lowry usiłuje ją uratować, chociaż podejrzewa, że dziewczyna należy do ruchu oporu i ma związek z tajemniczym inżynierem Tuttlem, który dokonuje nieautoryzowanych napraw. Finał jest dość oczywisty w wymowie, chociaż zdania są podzielone, czy Lowry wygrał (nie ugiął się przed systemem), czy przegrał (zapłacił za to niewspółmiernie wysoką cenę).

Widziałam ten film lata temu, niewiele pamiętałam poza kafkowsko-orwellowskim klimatem przerażającej biurokracji i inwigilacji. Zapamiętałam kilka charakterystycznych scen - przeciąganie biurka w kubiku chociażby, ale zupełnie nic z fabuły. Estetycznie scenografia przypomina z jednej strony siermiężność “Kingsajzu”, z drugiej ascetyczny terror z trylogii Szulkina; widzę kartony i styropian, ale nie jest zabawne, tylko jest metaforą umownej przyszłości, która równie dobrze może być już teraz. Obsada jest świetna - Michael Palin w roli sympatycznego inkwizytora, wykonującego bez emocji swoje zadania, Robert de Niro jako arcysprytny inżynier, umykający organom i naprawiający rzeczy nienaprawialne, wreszcie Bob Hoskins, demoniczny pracownik Central Services, pozbawiony moralności, za to wredny. Jest tu mnóstwo warstw i tropów, aktualnych i dzisiaj - brak odpowiedzialności rządzących za pomyłki, zbudowanie nieludzkiej maszyny państwowej, zmanipulowanie ludzi do bycia trybikami, zdegenerowana klasa wyższa/rządząca kontra wszyscy poniżej, wreszcie doprowadzenie Ziemi do dramatycznego stanu i konieczność eskapizmu, żeby wrócić do tego, co dobre.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek grudnia 4, 2023

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


Erich Kästner - Zaginiona miniatura

Berliński rzeźnik Külz, analog boomera z początku XX wieku, ucieka z domu, żeby odpocząć od prozy prowadzenia sklepu i robienia kiełbas. Trafia do Kopenhagi, gdzie poznaje pannę Trübner, oczywiście śliczną, która zwierza mu się - bo najlepiej zwierzyć się świeżo poznanej osobie - że ma ze sobą cenną malarską miniaturę i boi się, że ją okradną. Zaiste, obserwuje ją, a zatem i rzeźnika, cała szajka sarkastycznych rzezimieszków. Wtem pojawia się jeszcze gładkolicy Rudi Struve, który niezbyt sprytnymi metodami usiłuje pannę poderwać. Po nieudanej próbie upicia Külza i wybadania, czy jest rzeczywiście naiwniakiem czy jednak super cwaniakiem, gang podąża za naszą trójką pociągiem i promem do Warnemünde, gdzie dochodzi do kradzieży najpierw kopii, a potem oryginału miniatury. Akcja przenosi się do Berlina, gdzie w czasie licznych pościgów i zaskakujących zwrotów akcji okazuje się, kto ma oryginalną miniaturę, jak zareagowała żona na powrót rzeźnika, kim jest pan Struve oraz że oczywiście młodzi się w sobie zakochali.

To bardzo leciutki, zabawny kryminał, trochę w stylu cyklu Waltariego. Nikomu nie dzieje się krzywda poza okazjonalnym poturbowaniem w zamieszaniu. Gang profesora Holza jest dość niezdarny, ale za to zabawny:

— Szybciej! — rozkazał. — Nie wszyscy mają tyle czasu co pan.
— Jak wpadniemy na drzewo, nie będziemy szybciej w Warnemünde — zauważył szofer.
— Szybciej! — przynaglał siwobrody pan. — Bez gadania! Zwrócę panu koszt drzewa.
— Po czym poznałeś, że to kobieta, przecież było ciemno?
— Po imieniu — oświadczył pan Achtel cynicznie.

Pan Külz to taki wąsaty wuja z wesela, dzięki czemu jest cała porcja ówczesnego - jakże komicznego, boki zrywać - szowinizmu:

— Nie chciałaby się pani podpisać [na pocztówce]? Moja Emilia będzie zazdrosna, a to jest zawsze bardzo komiczne.
— Niezupełnie. Henryk IV był cesarzem Niemiec, a Henryk VIII królem Anglii. Najbardziej znany był z tego, że często się żenił i kazał stracić kilka żon.
— To były czasy! — powiedział pan Külz i mlasnął językiem.
— Ale kazał swoje żony nie tylko tracić, ale i malować.
— Chyba przedtem! — Külz zaśmiał się głośno i uderzył dłońmi po impregnowanych zielonych spodniach.
— Pan wprawdzie sądzi, że moje przeczucia przeszłyby po pierwszym dziecku. Ale ja już panu powiedziałam…
— Że nie jest pani w stanie tak długo czekać.

Się nosi: pantofelki rozmiar 35.

Się pije: żytniówkę, piwo jasne, beaujolais, koniak, rosół z jajkiem.

Się je: wszystko, od homarów po szwedzkie owoce ze śmietaną (w bufecie na promie), ponczowy tort i placek z czereśni (na balu w Warnemünde).

Się pali: cygara, Lucky Strike.

Się wciera: spirytus mrówczany w bolące nogi.

Rudi Struve powiedział: — Powinniśmy tu zostać. Moglibyśmy zbudować trzy szałasy. Co pani o tym sądzi? Pan Külz robiłby z dzikich królików cielęcą wątrobiankę i sznycle po wiedeńsku. Pani mogłaby zbierać jagody i gotować herbatę z lipowego kwiatu. A z owoców buczyny można podobno piec bułeczki.
— A pan? — zapytała Irena Trübner. — Pan by nic nie robił?
— Ja przynosiłbym węgorze i flądry.
— Łowi pan ryby? — zapytał Külz.
— Nie. Jeździłbym codziennie tramwajem do Warnemünde i kupował ryby w wędzarni.
Roześmieli się i było im bardzo wesoło. Dopóki nie zauważyli, że siedzą w mrowisku.

Inne z tej serii.

#104

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 3, 2023

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2023, klub-srebrnego-klucza, kryminal, panowie - Skomentuj


Lizbona, Oriente

[4.11.2023]

W zasadzie już post factum dowiedziałam się, że Oceanarium leży na terenie dawnego Expo 1999, stąd monumentalne budynki, nowoczesność i rozmach. Wysiada się z czerwonej linii metra na przepięknej, ażurowej stacji Oriente i już stamtąd widać kolejkę teleférico, o której za moment. Zaczęliśmy od śniadania, bo wprawdzie ja już zdążę zawsze coś opędzlować, zanim rodzina się ogarnie do wyjścia, ale oni nie. I głodni. A głodna rodzina = marudna rodzina. Zjedliśmy w bezpretensjonalnym Re-Sugar Brunch & Coffee z widokiem na zatokę; bezpretensjonalnym, bo lokal kawiarni współdzielony jest z hipsterskim punktem restaurowania dizajnerskiego obuwia sportowego. Bo czemu nie. Trochę padało, potem nie padało, jak się przypatrzycie, to gdzieś będzie widać delikatną tęczę. Ponieważ po drodze mijaliśmy Oceanarium i ogromną kolejkę do, poszliśmy w zakup biletów on-line - da się na następną pełną godzinę, a dodatkowo można bilet łączony na przejazd kolejką wagonikową (w dwie strony). I tu druga pułapeczka na turystów - jakkolwiek bardzo miło zawsze w kolejce, zwłaszcza jak popaduje, tak jedzie się wzdłuż wybrzeża i przy ładnej pogodzie można się przespacerować po parku i nabrzeżu, mijając sztukę i architekturę, po czym - tak samo jak kolejką - dociera się do futurystycznego hotelu Myriad i widoku na most Vasco da Gamy. W kolejce robią nieobowiązkową fotkę, którą za jedyne 10 euro można odebrać na drugiej stacji. Być może ją odebraliśmy.

Oczywiście przy podejściu pod Oceanarium okazało się, że kolejki już nie ma, ale i tak wykonałam klasyczną Zuzankę, podchodząc do losowych ludzi i anonsując, że mam e-bilety. Pogratulowali, bo też mieli. Samo Oceanarium jest… no fajne, ale szczerze mówiąc bardziej podobało mi się to w Stralsundzie, sorry. Straszliwy hałas, tłum ludzi, dużo chodzenia, przy czym cały czas krąży się wokół jednego wielkiego akwarium, obserwując to samo z różnych perspektyw. Na jeden raz, ale nie ma sensu wracać.

Adresy:

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota grudnia 2, 2023

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: lizbona, portugalia - Skomentuj


Alien: Covenant

Jest sobie twórca androidów, który sprzecza się z dziełem swoich rąk, Davidem, czy android jest w stanie być kreatywny na miarę ludzką. Z tym pytaniem zostajemy aż do finału. Akcja właściwa rozpoczyna się, gdy Covenant, statek kolonizacyjny lecący przez szeroki, długi i głęboki (wszak 3D) przestwór kosmosu, wpada w obszar zaburzeń, trochę go turbuje, więc prowadzący statek android Walter wybudza załogę. Tu pojawia się krótkie cameo Jamesa Franco, kapitana, który niestety zamiast wyjść z hibernacji, płonie żywcem. Gdy załoga odkrywa dziwną transmisję z niedalekiej, niespodziewanie idealnej do życia planety, pojawiają się drobne kontrowersje, kto decyduje - wdowa po kapitanie czy zastępca kapitana. Wdowa jest za tym, żeby kontynuować lot, bo akurat tutaj ta planeta wydaje się zbyt idealna, żeby uwierzyć w przypadek. Zastępca rzuca, że co szkodzi, więc lecą. I tu wchodzimy w taki sam schemat jak w przypadku “Prometheusa”, bo - ekipa po pobieżnym odczycie, że atmosfera zdatna - nie zabezpiecza się w jakikolwiek sposób i chwilę potem kolejne osoby zaczynają wdychać alieńskie zarodniki, co owocuje (pun intended) krwawymi wybuchami, kiedy słodkie i niesamowicie szybkie maleństwa wykluwają się ze swoich nosicieli. Drugi błąd, jaki popełniają niedobitki załogi, to uwierzenie Davidowi, mieszkającemu na planecie androidowi (który wygląda tak samo jak Walter, przez co ja z moją prozopagnozją zgubiłam się całkowicie, a przez moment w ogóle uważałam, że dwóch Fasbenderów to dwie różne osoby), że są w strefie bezpiecznej. No halo. Nic im nie daje do myślenia - ogromna przestrzeń wypełniona skamieniałymi pozostałościami mieszkańców, niepokojące rysunki, wreszcie jajka Obcych. Kilka trupów później, ocaleńcy po ostatniej walce z Super Obcym, opuszczają planetę i tu następuje niespodziewane (w teorii, bo ja się akurat tego spodziewałam, ha!) mrugnięcie oczkiem do widza, że będzie trzecia część trylogii. Ale chyba nie będzie, bo to też może ciut lepszy, ale dalej równie słaby co “Prometheus” film. A, jest też wyjaśnienie, jakie wyżyny kreatywności w końcu osiągnął David.

Zalety: mocne role kobiece, nie że jakieś słabe kwiatuszki, co tylko wyglądają, sarkastyczne dialogi i bardzo dobre efekty wizualne. Wady: przewidywalność i wołająca o facepalm nierozważność załogi. Tak, wiem, mogli nie wiedzieć, co się stało z załogą “Prometheusa”, armia nie jest skora do chwalenia się porażkami. Ale i tak.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek grudnia 1, 2023

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj