Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Legion

David, stały bywalec szpitala psychiatrycznego, leczony na schizofrenię, czuje się bezpiecznie, bo leki działają i nie ma okropnych wizji, prześladujących go od dzieciństwa. Zmienia się to, kiedy w szpitalu pojawia się Sid, dziewczyna, która nie cierpi dotyku. Kiedy przypadkiem się dotykają, okazuje się, że Sid potrafi przenieść się w ciało osoby dotykanej. Konsekwencje są niespodziewane - personel i pacjenci szpitala zostają teleportowani lub zabici, David odkrywa, jak to jest mieć piersi (srsly), a Sid - że David jest mutantem obdarzonym niesamowitymi umiejętnościami telepatii i telekinezy, skutecznie blokowanymi przez leki. Po przesłuchaniu przez tajemniczą organizację militarną (FBI? CIA? CBŚ?) i brawurowej ucieczce, David trafia do domu pani Bird, która wraz z innymi mutantami (umiejącym czytać w pamięci Ptonomym, rozdwojonym Carym/Kerry oraz Sid) usiłują nie dać się pojmać napadającej na nich tajemniczej organizacji oraz wyjaśnić tajemnicę tego, co się dzieje w głowie Davida.

Rzecz się dzieje w continuum Marvela, stąd nie dziwi nikogo istnienie mutantów (i plotki o pochodzeniu adoptowanego Davida). Nie będę się kłóciła, że fabuła ma absolutnie logiczną konstrukcję, bo nie dla logiki ten serial warto obejrzeć, a dla fantastycznego klimatu (bogato wspomaganego doskonałą muzyką). Wizualnie to crossover filmów Wesa Andersona i rodzeństwa Wachowskich, klimatycznie - połączenie "Incepcji" z "Lotem nad kukułczym gniazdem". I muzyka; nie wiem, czy wyżej cenię odcinek z Dark Side of the Moon, czy ten oparty na "Bolero" Ravela (z napisami w klimacie starego kina).

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 6, 2017

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 2


Wielkopolska w weekend - Muzeum Sztuk Użytkowych

[5.08.2017]

W ramach leniwej rodzinnej soboty, w upalne sierpniowe przed- i popołudnie przeszliśmy przez Poznań znany i mniej znany. Po śniadaniu w Republice Róż (nieustająco polecam) zdążyliśmy na południowe Koziołki na Ratuszu, gdzie - wśród zwyczajowych tłumów - po raz pierwszy słyszałam, że rozentuzjazmowana publiczność klaszcze na widok figurek jak nie przymierzając w Ryanairze (również polecam, acz wcześniej nie słyszałam, żeby ludzie klaskali). Maj zaciągnął nas przy okazji do Fotoplastikonu w Galerii Arsenał, gdzie za 10 zł (bilet rodzinny, indywidualne taniej) przez chyba 20 minut przekrzykiwaliśmy się, jaką akurat dioramę z pamperkami Lego kto widzi (gorąco polecam, mój ulubiony był nurek w słoiku z kiszonymi). Po krótkiej wizycie w kościele Franciszkanów, gdzie Maj ze zblazowaniem bywalca objaśnił nam, jakie są obrazy na suficie, że smok przy ołtarzu i organy na galeryjce ("bo my tu byliśmy na półkoloniach i ja wszystko pamiętam"), dotarliśmy do Muzeum; cały czasu oczywiście poruszaliśmy się w obrębie Rynku, więc nie były to jakieś dramatyczne odległości, w końcu to letnia leniwa sobota.


(Koziołki)

(Kościół Franciszkanów)

Sztuka użytkowa (z frazami-wytrychami "estetyka" i "funkcjonalność") to chyba moja ulubiona dziedzina sztuki. Muzeum nie jest duże - w sumie dwa piętra plus dodatkowa mała sala w piwnicy, ale dobrze pomyślane i pełne takich fajnych i ciekawych rzeczy. Ubrania, biżuteria, meble, naczynia (sporo sakralnych, ale też i sporo takich codziennych) ładnie poukładane, dobrze opisane (czasem etykiety na gablotce, czasem wirtualna galeria na standzie) i dobrze oświetlone; co najlepsze - sporo rzeczy można dotykać, wziąć do ręki albo przymierzyć, sala z ubraniami była hitem. Niechcący Maj został bohaterką sesji zdjęciowej "nos-ręka" przy zgadywance z wiktoriańskimi zapachami, zgadłam mncnpu eóżnal, zvtqnłbjl nie przypominały nic, a xjvng cbznenńpml coś, ale zupełnie nie do skojarzenia (idźcie wąchać!). Bardzo miłe, kompaktowe muzeum, a do tego wieża widokowa, tego nie warto opuścić, zwłaszcza że w cenie biletu (a we wtorki darmo).


(Muzeum Sztuk Użytkowych)

Na koniec weszliśmy do Cafe Szop, gdzie tym razem były tłumy, a szop został aresztowany na zapleczu za nielicencjonowaną próbę opuszczenia lokalu (poprzednio spał przy routerze), więc ostatecznie wylądowaliśmy w Republice Cacao na kawie, lodach i cieście czekoladowym (jeden kawałek na trzy osoby, a i tak nie daliśmy rady).


(Republika Cacao)

(Cafe SZOP)

Adresy:

GALERIA ZDJĘĆ oraz archiwalnie o tym, że MSU w remoncie (2011) oraz po otwarciu wieży widokowej (2015).

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 5, 2017

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Tagi: korona-poznania, sztuka, muzeum - Komentarzy: 3


Connie Willis - Blackout / All Clear

Nie spodziewałam się, że po doskonałej, przez kilkaset stron trzymającej w ciągłym napięciu "Księdze Sądu Ostatecznego", dostanę drugi taki emocjonalny rollercoster. A jednak. Oxford, 2060[0]. W laboratorium podróży w czasie jak zwykle ogromny nieład, dezorg[1], nikogo nigdy nie można zastać[2], a do tego szef projektu, Dunworthy, zaczyna zmieniać historykom terminy powrotów w przeszłość; brak logiki i brak możliwości negocjacji terminów nie wpływa dobrze na i tak już nerwową atmosferę. Kilkoro młodych historyków wybiera się w czasy II wojny, żeby obserwować codzienność - Michael (Mike) udaje amerykańskiego dziennikarza, przeprowadzającego wywiady z przypadkowymi ludźmi, wyrwanymi z codziennych połowów, żeby ratować żołnierzy z Dunkierki[3], Merope (Eileen) na swoją pierwszą wyprawę wybrała obserwację dzieci ewakuowanych z Londynu, zaś Polly rusza w rok 1940, żeby przez kilka tygodni zrozumieć codzienne bohaterstwo Londyńczyków podczas Blitzu. Po przejściu okazuje się, że trafiają w zupełnie inny czas niż zamierzony (a poślizg jest znacznie większy niż zwyczajowe kilka minut), zaś punkt powrotu przestaje działać. Na początku każde z nich próbuje sobie radzić z sytuacją, uspokajając narastającą w głowie panikę i starając się nie wpływać na żadne istotne wydarzenia, w pewnym jednak momencie (Mike ląduje w szpitalu poważnie ranny podczas niezamierzonego udziału w ewakuacji, Eileen zostaje zamknięta w posiadłości z powodu kwarantanny, zaś Polly przestaje się zgadzać zapamiętana historia z rzeczywistymi wydarzeniami). Od pewnego momentu jednak nie da się opanować paniki, bo wszak ekipa ratunkowa z przyszłości powinna czekać na nich następnego dnia po ich przejściu w przeszłość, skoro nie mają technicznej możliwości powrotu. Brak ratunku może oznaczać, że ich drobne akcje przechyliły szalę wojny na korzyść Nazistów i historia została zmieniona, co w dalszej perspektywie może sugerować brak istnienia w Oxfordzie AD 2060 instytutu podróży w czasie, prowadzonego przez Dunworthy'ego.

Nie mam siły znęcać się nad setkami sytuacji, w których miałam ochotę potrząsnąć bohaterami, podejmującymi nerwowe czynności; wszak nie zrozumiem, jak to jest nagle zostać bez przyszłości, bez możliwości ratunku, nie dosypiając (naloty co noc!) i nie dojadając, patrząc na śmierć wokół. Przestałam zwracać uwagę na irytującą manierę każdego z bohaterów, którzy - oczywiście dla dobra innych - ukrywali swoje obserwacje i spostrzeżenia, opóźniając akcję, nie słuchając nigdy do końca rozmówców i biegnąc na oślep. Wybaczam, chociaż książce nie zaszkodziłoby przycięcie części wątków i powtarzających się sytuacji. Warto mieć oba tomy pod ręką, podział jest sztuczny; ogromnie się cieszę, że nie przeczytałam "Blackout" w 2010, czekając rok na "All clear".

Zgrabniejsza i wnikliwsza recenzja u dees.

[0] Uwielbiam Willis za doskonale opisy machiny biurokratycznej, umiejętne wyłuskanie elementów komediowych i obserwacje cudownego bezsensu tej bieganiny. Wadą jest złe zbilansowanie nastroju książki (identycznie rzecz się miała w "Księdze" - po dość zabawnym chaotycznym początku bohaterowie skaczą w epokę i już do samego końca dzieją się rzeczy dramatyczne. Brakuje kontrapunktu na końcu, wypoziomowania, powrotu do normalności[4]. Akcja kończy się nagle, zostawiając zawieszenie.

[1] Jest to jedna z typowych dla Willis cech narracji, która jednak w epoce zintegrowanych narzędzi do zarządzania aktywnością projektową (wiem, wiem, w 2010 roku było takich narzędzi mniej niż w 2017, ale były i to niezłej jakości) trochę irytuje. Jakże mniej problemów mieliby bohaterowie, gdyby korzystali z jakiegokolwiek narzędzia do zamawiania odzieży z Garderoby czy załatwiania pozwoleń (jedno kliknięcie szefa, będącego w dowolnym miejscu świata, zamiast ścigania go po całym Oxfordzie w celu analogowego podpisu na papierze!).

[2] To jeden z tych błędów fabularnych, który mi chyba najbardziej przeszkadzał. Dunworthy jest nieuchwytny, ma sekretarza-idiotę, nie wyjaśnia nikomu celu swoich poleceń, po czym - żeby ratować historyków - przeprawia się w przeszłość sam, spontanicznie, nie zostawiwszy żadnych dyspozycji dla nikogo w laboratorium. To jest ten jeden moment, kiedy Willis używa sztuczki "nadludzkim wysiłkiem", wprowadzając upartego 17-letniego Colina, który naprawia to, na co Dunworthy swoją bezmyślnością pozwolił.

[3] No ale serio, zaczynam czytać, przeczytałam kilka pierwszych rozdziałów, idę do kina, a tam reklama "Dunkirk" z hollywoodzkim rozmachem. Przypadek? Nie przypuszczam.

[4] Alejakto, że historycy nie mają żadnej rodziny? Nikt na nich nie czeka? Szef się interesuje, wiadomo, ale poza tym nikt? Przyszłość sobie płynie, Garderoba wydaje odzież, a Badri uwija się, żeby zorganizować przeskoki w dowolne epoki?

Inne tej autorki tutaj.

#49-50

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 1, 2017

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2017, panie, sf-f - Skomentuj


Wielkopolska w weekend - Gniezno

[30.07.2017]

W dalszym ciągu na wieżę prowadzi 240 stopni (chociaż licząc w górę Maj zmalwersował 4, osiągając 236), w katedrze uroczo chłodno, a refleksy witraży wprowadzają kolor na surowe posadzki. Pod katedrą jarmark i festyn z okazji okrągłej rocznicy koronacji. Obiad zjedliśmy w towarzystwie I. w bezpretensjonalnym Misz-maszu.

GALERIA ZDJĘĆ, wcześniejsza z 2012 tutaj.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 30, 2017

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ - Tagi: gniezno, polska - Skomentuj


Wielkopolska w weekend - Czarnków i Krzyżowa Góra

[23.07.2017]

Konsekwentnie realizując plan objechania wszystkich punktów widokowych Wielkopolski (7/21) zatrzymaliśmy się w drodze do dziadków-z-ogrodem w Czarnkowie. Wprawdzie TŻ jest z racji miejsca urodzenia skonfliktowany z Czarnkowem jak nie przymierzając Torunianin z Bydgoszczą, ale nawet on ostrożnie przyznał, że miejsce jest urokliwe. Dodatkowo - w przeciwieństwie do innych lokalizacji - można na punkt wjechać samochodem (oczywiście można też wejść po schodach od strony miasta). Widok nieco przysłaniają bujne grochodrzewy, w listopadzie pewnie będzie lepsza perspektywa, zwłaszcza w słoneczny i niemglisty dzień. Świetne miejsce na odpoczynek, nawet z opcją pikniku w zadaszonym pawilonie z szachownicą i przyzwoitą darmową lunetą.

GALERIA ZDJĘĆ.

Pozostałe punkty widokowe: Duszno * Dziewicza góra * Katedra w Gnieźnie * Osowa Góra * Zamek Przemysła w Poznaniu * Szreniawa.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 23, 2017

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+ - Tagi: polska, czarnkow - Skomentuj


Instapoznan photowalk - Okrąglak

[22.07.2017]

Kiedy przyjechałam do Poznania w latach 90. (wiem, wiem, ludzie, którzy wtedy się urodzili, dziś są już pełnoletni), Okrąglak był już u schyłku świetności. Na czterech piętrach mieściły się sklepy o różnym stopniu ekskluzywności, winda z windziarką była ciemna, podobnie jak betonowa klatka schodowa, ogrodzona powyżej 4 piętra. Potem, jak już zniknęły sklepy, stał, szary i zawsze dość brudny, relikt przaśnego i nijakiego PRL-u. Tu wstaw fast-forward do współczesności - wyremontowany Okrąglak to platoniczny obiekt westchnień wszystkich zafascynowanych architekturą. Platoniczny, bo mimo istnienia tarasu widokowego na najwyższym piętrze, wstęp do budynku mają tylko pracownicy firm mających w nim siedzibę. Oczywiście, if there's a will there's a way i dzięki spacerowi zorganizowanemu przez Instapoznan miałam okazję wjechać windą na górę i zejść najpiękniejszą klatką schodową w Poznaniu. Czy bolały mnie łydki? Owszem. Czy żałuję? Ależ!

GALERIA ZDJĘĆ.
Dodatkowo, jeśli chcecie zobaczyć zdjęcia zrobione przez resztę uczestników, a warto - przejrzyjcie tag #poznajpoznan3 na instagramie.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 22, 2017

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Tagi: photowalk, instapoznan, korona-poznania - Komentarzy: 1


Kedi. Sekretne życie kotów

Stambuł - gęste, głośne miasto z portem, styk Europy i Azji, zamieszkane przez ludzi i koty. Film to paradokument o ulicznych kotach, ich opiekunach i historiach ich kohabitacji. Doskonałe zdjęcia, za którymi na pewno stoi mnóstwo godzin pracy, bo - umówmy się - nie przypuszczam, żeby futrzane uliczniki miały ochotę robić to, co chciałby pokazać człowiek z kamerą. Koty są piękne, doskonale sfilmowane, ludzie opowiadają o nich (i o tym, jak ich życie się wzbogaciło przez kontakt z kotami) z miłością ale dla mnie głównym bohaterem jest miasto. Nie turystyczne, takie zwykłe i codzienne, z labiryntem zaułków, dachami, targami i małymi sklepikami. Słyszałam głosy, że to sztucznie wyreżyserowana idylla, że smród, choroby i te kilkaset zadbanych kotów nie powinno przysłonić ogromu biedy i braku planowej sterylizacji; pewnie tak jest, co nie zmienia faktu, że jest to jakiś wycinek stambulskiego życia, który warto zobaczyć. Jak stwierdził jeden z bohaterów, trzeba cieszyć się z tego, że dziś kot wrócił i mruczy, jutro może nie wróci, ale pogodzę się z tym.

- Wakacje polegają na tym, że się jest wieczorem poza domem - wyjaśnił Majut w piątek, kiedy po seansie rozpoczętym o 19:30(!) wracaliśmy powoli do samochodu, zatrzymując się w Sztosie na Taczaka na kawałku pizzy. - Wiem, że jestem w Poznaniu, ale mam wrażenie, że jestem w zupełnie innym mieście po zapadnięciu zmroku.

Seanse odbywają się rzadko, zwykle w kinach studyjnych, ale można i w multipleksach (w Poznaniu są trzy seanse w Mutikinie w środę, 26.08). Wprawdzie jest wersja z napisami, ale sceny są w zasadzie samoobjaśniające i powolnie czytająca 8-latka nie miała problemu ze śledzeniem fabuły. Jeśli lubicie koty, chcecie zobaczyć, słowo.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek lipca 21, 2017

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 2


Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara

Znęcona faktem, że "Zbrodnia i kara" to w zasadzie kryminał, spędziłam prawie miesiąc, słuchając w samochodzie w drodze do i z pracy audiobooka[1]. I wierzcie mi, jest to chyba jedyny sensowny sposób, żeby przez to przejść (jeśli już ktoś musi), bo zdecydowanie nie ma szans, żeby tę książkę przeczytać. To jest tak zła książka, że nie wiem, a wiem sporo, bo czytałam dużo złych książek. Abstrahując od samej linii fabularnej, która nie trzyma się kupy[2], zachowanie bohaterów sprawia, że co scena przewracałam oczami nad ich indolencją. Ale to jest jeszcze do wytrzymania; najgorsze jest rozdęcie całości do rozmiaru epopei za pomocą detalicznego opisywania snów bohaterów (dla miłośników gore szczególnie polecam malignę Raskolnikowa, któremu śni się scena zabijania konia przez pijanych wozaków) oraz przy każdej okazji wprowadzania kilkudziesięciostronicowych monologów i przemów, ponieważ nikt w tej książce nie rozmawia, tylko wygłasza perory (o polityce, ustroju, wczesnym komunizmie ze współdzieleniem kobiet, opiece społecznej, religii, policji i prowadzeniu śledztwa, pogrzebach, alkoholizmie, prostytucji, byciu kimś lepszym od innych i tak dalej).

Raskolnikow, młody i obiecujący student prawa, po wydaniu wszystkich pieniędzy wysyłanych przez zapobiegliwą, choć biedną, matkę i ciężko pracującą siostrę, wpada w depresję. Zamiast zarabiać korepetycjami i drobnymi pracami, rezygnuje ze studiów, zaczyna mieć za złe całemu światu, zaszywa się w nędznej izdebce (za której wynajem zadłuża się coraz bardziej) i planuje zabicie lichwiarki, ponieważ jest ona wrzodem na zdrowej tkance społeczeństwa, a za uzyskane walory chce rozpocząć godne życie, czując się prawie jak Napoleon. Nie zdradzę tajemnicy, jak potwierdzę, że zabija lichwiarkę, a przy okazji przygodnego świadka, jej siostrę, po czym - z rosnącą gorączką - zabiera z miejsca zbrodni kilka drobiazgów, które następnie ukrywa. Potem przez resztę książki miota się między chęcią pochwalenia się całemu światu, jaki to jest gieroj a tchórzliwym ukrywaniem śladów, żeby konsekwencje jego czynu go nie dopadły. Dodatkowo, jest chyba najbardziej antypatycznym i niegrzecznym bohaterem "pozytywnym", jakiego kojarzę - obraża i odrzuca wszystkich wokół, zaczynając od jedynego przyjaciela Razumichina, przez matkę i siostrę (które mimo jego zachowania są nim nieustająco zachwycone) aż do Soni, która jest w nim zakochana i wybacza mu wszystko, nawet zabicie dwóch osób bez poczucia winy.

Tl;dr - nie polecam.

[1] Audiobook też ma wady, w tym przypadku ma lektora, który robi czeskie błędy, czytając słowa - pojawia się wyfiołkowana zamiast wyfiokowana, wojtok zamiast wojłoku. Drobne rzeczy, ale irytują.

[2] Logika stojąca za postępowaniem Swidrygajłowa, a konkretnie jej brak. Gość przyjeżdża, zwierza się z szeroko zakrojonych planów, sypie walutą, wchodzi w posiadanie tajemnicy, która może służyć jako narzędzie szantażu, ma nastoletnią narzeczoną, dziwnie chętną starszemu panu[3], po czym - jak nie udaje mu się wziąć gwałtem kolejnej panny - strzela sobie w łeb.

[3] Wiadomo, człowiek po 40. jest starszym panem. Pulcheria Aleksandrowna, matka Raskolnikowa, trzymała się dobrze jak na swoje 43 lata i miała jeszcze ślady dawnej urody.

#48/#9

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lipca 18, 2017

Link permanentny - Kategorie: Słucham (literatury), Czytam - Tagi: mwa, panowie, kryminal - Komentarzy: 5


Krystyn Ziemski - Tropami cieni

Zaczęło się od plotek dwóch sąsiadek, które zamiast oczekiwanego skandalu obyczajowego (kto poderwie atrakcyjnego wdowca - rozwódka czy stara panna), wywęszyły ulatniający się gaz. Kapitan Korcz, milicjant bardzo refleksyjny, nie uwierzył w teorię samobójstwa na przykład dlatego, że mieszkanie było wyczyszczone z odcisków palców. Niedługo potem, z okna hotelu wypadło nagie ciało pijanego mężczyzny, co również od biedy można by było zakwalifikować jako nieszczęśliwy wypadek, ale tam również ktoś pieczołowicie starł odciski. Do gry włącza się major Orlicz z kontrwywiadu, bo okazuje się, że jest powiązanie ze szpiegostwem przemysłowym. Niestety, po obiecującym społecznie początku, historia jest bardzo mroczna i smutna i ciągnie się od II wojny. Niektórzy z hitlerowców, żeby uniknąć rozpoznania, skutecznie podszywali się pod ludzi ocalałych z rzezi, unikając szansy, że ktoś ich rozpozna, skoro samodzielnie zabili wszystkich mieszkańców wsi. Niedługo po wojnie odezwał się do nich oczywiście wywiad, a oni - bez pionu moralnego - rzucili się sprzedawać tajemnice nowej ojczyzny.

Śledztwo jest mozolne, składane z drobnych kawałków, wielokrotnie bohaterowie się zamyślają, wspominają wojnę i jej wpływ na ich życie, a do tego przeszłość ich dogania w nieoczekiwany sposób. Major Orlicz spotyka przypadkiem swoją wielką miłość z czasów Powstania, sanitariuszkę Annę, ale w wyniku ich spotkania żadne nie jest szczęśliwe, chociaż prowadzi do wyjaśnienia zbrodni.

#47

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lipca 13, 2017

Link permanentny - Tagi: 2017, panowie, kryminal, prl - Kategoria: Czytam - Skomentuj


Pojechali na wakacje (2)...

... wszyscy nasi podopieczni, co to wymagają w restauracji rosołu, kotleta i frytek czy ziemniaka, więc korzystając z okazji przeszliśmy się po tych miejscach, co serwują z zupełnie innej gamy smakowej.

Bar-a-boo (Taczaka 11/2) - bardzo przyjemna pizza na cienkim cieście, niezły makaron, przyjemnie w środku nawet w upalny dzień. Tłumy, dość długo się czeka na jedzenie. Da się usiąść w bramie, do środka lokalu wchodzi się po schodach.

HumHum (Ostrówek 15) - wybieraliśmy się tam kilkukrotnie, ale zawsze odbijaliśmy się od braku stolików. Nawet w środku tygodnia i mimo chłodnego wieczora czekaliśmy dość długo na potrawy, ale - nie ukrywam - było warto. Kuchnia libańska, aromatyczna, bogata, mnie wyjątkowo smakowała kiszona rzepa, TŻ chwalił dobrze przyprawioną keftę i korzenny sos. Uroczo szczery kelner ("jak Pani chce dobre wino, to jednak polecam wybór innego lokalu") zaskoczył nas nieco informacją, że ceny w menu nieaktualne, więc drożej. I tak warto (chociaż ceny z tych wyższych), ale trochę niemarketingowo. Można jeść przy stoliku na ulicy (Śródka zapewnia widoki przepiękne), do środka kilka schodków.

Niezły Meksyk (Różana 15) - malutka restauracja z małym menu, niekoniecznie aż tak fastfoodowym, jak wygląda. Rzetelnie meksykańskie przyprawy, duże porcje, serwowane na papierowych tackach, które można złożyć i zabrać nawynos do domu, jak się nie zje. Kilka schodków w dół, zamawia się przy barze, więc mimo opcji zjedzenia przy stolikach na ulicy wśród soczystego klimatu Wildy, trzeba się pofatygować do środka. Chili con carne świetne, różne smaki sals - o smaku mango doskonała.

Nocny Targ Towarzyski (Kolejowa 23) to impreza cykliczna (zwykle od czwartku do niedzieli), z foodtrackami i aranżowanymi na miejscu standami różnych kawiarni i restauracji. Wprawdzie TŻ poszedł w celu spożywczym (curry z Hatti na Woźnej 13), ale ja poszłam głównie w celu patrzenia (no dobrze, nie że nie podjadałam tego curry, tak?). Stara hala PKP, cegła, częściowo zrujnowane budynki - czego nie lubić. Nie przejrzałam asortymentu spożywczego, bo akurat trafiliśmy na wieczór stand-upu i były tłumy, ale widziałam i mięsnie, i bezmięsnie, naleśniki, lody czy kawa.

GALERIA ZDJĘĆ (Nocny Targ Towarzyski).

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 8, 2017

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Skomentuj