Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Now it's all Hallows Eve - the moon is full

... Will she trick or treat - i bet she will.

Do drzwi zapukało pięć nastoletnich panien, przemalowanych na zombie (1) i na gotyckie lolitki-wampirzyce (4). Tym razem byłam przygotowana, pomna amerykańskich horror stories miałam zapas słodyczy foliowanych firmowo (bo w domowych wypiekach mogą być żyletki). Maj jeszcze nie robił obchodu dzielnicy w celu pozyskania walorów cukierniczych, ale nie widzę problemu w tym, żeby za rok-dwa zrobić obchód po znajomych domach. Zdecydowanie wierzę w radość zabawy maluchów w kostiumach dyń, piratów, wróżek i biedronek. Na razie ze słodyczy wygrywają jelly belly i czekoladowe wafelki, a pracowicie upieczone przeze mnie paluchy wiedźmy moczę sobie w herbacie brzoskwiniowej.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek października 31, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+ - Komentarzy: 6


FIFe World Cat Show 2011

Najlepsze koty to - poza moimi - oczywiście dachowe, zwane krótkowłosymi europejskimi. Ale jak już do Poznania zjechał mi z całego świata tłum ludzi z tłumem miękkich, puszystych, kolorowych i pięknych kotów, to - mimo dotychczasowej niechęci - poszłam pokazać dziecku kotki (a przynajmniej tak to się oficjalnie nazywa, bo młodzież się znudziła po godzinie, a ja wróciłam następnego dnia). Niechęć trochę mi wystawa przełamała, bo koty wyglądały na znudzone i senne, ale nie zestresowane i w złej formie. Za kratami, ale to kraty dla ich komfortu.

Co fajne: że w Poznaniu. Że niektórzy hodowcy pozwalali głaskać puchate ślicznotki. Że były kocięta, bo zaprawdę kociak bengalski to widok wart wszystkich pieniędzy. Że było dużo ludzi i większość z dziećmi (miasto, zobacz - ludzie chcą wychodzić, zwłaszcza jesienią i zimą!). Że mnóstwo okołokocich gadżetów i karm lepszych niż te na w i k.

Co mniej: cena - przeboleję 20 zł za bilet dla dorosłego, ale trochę nie fair ściągać 15 zł za bilet nawet od kilkumiesięcznego pędraka na ręku. Zepsuty jedyny bankomat przed wejściem, a w środku wszystko za gotówkę; przypadek, ale słabe. Brak szatni - jest koniec października, kurtki i płaszcze, a w środku bardzo ciepło. Brak programu i chociaż orientacyjnej mapy stoisk w ramach biletu (nie domagałabym się wymienienia na mapie każdego kota, ale chociaż krajów i ras).

I pomiędzy: rozumiem chęć zapewnienia kotom bezpiecznego i chociaż nieco wyciszonego schronienia, ale owijanie klatki grubą, półmatową folią słabo się sprawdza, jeśli gawiedź chce kota sfotografować. Siatka, kraty - tak, z tym da się coś optyką zrobić. I flesze. Pierwszym obowiązkowym punktem w instrukcji każdego najmarniejszego telefonu, automatu i aparatu powinna być umiejętność wyłączenia lampy błyskowej. Tak, wiem, wtedy by się okazało, że w słabych warunkach oświetleniowych nie da się zrobić dobrych (czytaj: ostrych i kolorowych) zdjęć czymś mniej wyrafinowanym zrobić w ogóle. Nie, nie podoba mi się zachowanie pani, która błyska w oczy kotu i z chichotem wyjaśnia, że wie, że bez flesza, ale - hihi - nie umie wyłączyć. Pani pokazałam, ale wszystkim nie pokażę.

(Powstrzymam się od opinii na temat hodowli kotów jako takiej).

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 30, 2011

Link permanentny - Kategorie: Koty, Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 7


Restauracja Pałacowa Spiżarnia Pałacu Popowo w Poznaniu - unikam i nie polecam

Czemu? Po wizycie w maju umieściłam na blogu notkę (o treści aktualnie wykreślonej). Na początku lipca w serwisie citeam.pl ze sporym zdziwieniem odkryłam moje zdjęcia skopiowane z notki bez pytania. Zdjęcia zostały nadesłane do serwisu z komentarzem, że są "pobrane z internetu, bo na mocy [bliżej nieokreślonego] prawa unijnego można brać wszystko, co nie jest podpisane". Dotarłam do pracownika restauracji, pana FB, który emailowo sprawę zaczął wyjaśniać:

Przepraszam za zaistniałą sytuację. Zdjęcia osobiście znalazłem w internecie na stonie z blogiem. Z doświadczenia wiem, że Goście zarówno restauracji jak i pałacu w Popowie bardzo entuzjastycznie reagują na umieszczanie ich zdjęć zarówno na stronie internetowej jak i inne publikacje. Oczywiście jeżeli w tym przypadku jest innaczej zdjęcia jeszcze dzis znikną. Przykro mi, że musiała Pani w tej sprawie interweniować.

Jeszcze raz przepraszam i rozumiem Pani reakcję. Jeżeli zgadza się Pani na pozostawienie zdjęć(świetnych zdjęć!), proszę o przesłanie egzemplarzy podpisanych, niezwłocznie wymienimy. Kwestię dotyczącą rekompensaty jeszcze dziś przedyskutuję z właścicielem, który już został powiadomiony o całej sprawie.

Wyjaśniliśmy sobie kwestię entuzjazmu bez wiedzy, zdjęcia zostały podmienione (bo - uwaga - jestem człowiekiem z maksimum dobrej woli) i na tym sprawa - mimo mojego przypomnienia po tygodniu milczenia - się zakończyła. Nie lubię załatwiania spraw metodą zamiatania pod dywan, dlatego na początku października zmodyfikowałam notkę do stanu dzisiejszego, bo jakoś nie widziałam powodu robienia reklamy osobie, która na mnie i na moich umiejętnościach żeruje. I już po ponad 3 (słownie: trzech) miesiącach pracownik bądź właściciel restauracji (nie zapamiętałam nazwiska) nawiązał ze mną kontakt telefoniczny, w którym w tonie agresywnym oznajmił, że umieściłam w internecie treści obelżywe oraz że NIE MIAŁAM PRAWA robić zdjęć w PRYWATNYM MIESZKANIU i publikować ich na swoim blogu (i nie, nie było zakazu fotografowania, restauracja nie jest prywatnym mieszkaniem, a podczas robienia zdjęć był na sali kelner, który nie poinformował mnie, że zdjęć nie wolno robić; zresztą - jakoś trzy miesiące wcześniej wymowa e-maili była nieco inna). Na tym rozmowę zakończyłam, bo jakoś nie lubię wysłuchiwać pretensji, zwłaszcza od osoby, która łamie prawo. Kolejnych rozmów nie będzie.

I tak, szanowny pracowniku/właścicielu restauracji Pałacowa Spiżarnia Pałacu Popowo w Poznaniu, mogłeś nieprzyjemną sprawę kradzieży zdjęć załatwić szybko, pokojowo i małym kosztem, płacąc mi niewygórowaną kwotę za zdjęcia bądź zapraszając na kawę, proponując współpracę, cokolwiek. Moje zdjęcia zarabiały na restaurację w serwisie kuponowym, a ja w nagrodę dostałam telefon z pogróżkami. Świetny pokaz antyreklamy w działaniu, zwłaszcza w epoce fanpage'ów na facebooku, serwisów społecznościowych i wiary w polecanie.

Nie zamierzam usuwać ani poprzedniej notki, ani zdjęć. Cała sprawa jednocześnie budzi moje niesamowite zdziwienie tupetem i bezczelnością, budzi niesmak i każe mi powątpiewać w kondycję ludzkości. Miłego dnia, panie pracowniku/właścicielu restauracji Pałacowa Spiżarnia, jest pan z siebie zadowolony?

Pisałam już o tym w końcówce tej notki, ale jeszcze raz powtórzę: wierzę w dialog, w pozytywną reklamę, w polecanie miłych miejsc; da się ze mną rozmawiać.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota października 29, 2011

Link permanentny - Kategoria: Moje miasto - Komentarzy: 7


Sue Grafton - G is for Gumshoe

[Poprzednia wersja notki poszła w notkowe zaświaty, ta będzie gorsza]

Jak co roku, 5 maja Kinsey obchodziła swoje urodziny, tym razem 33. I tak się jakoś złożyło, że oprócz imprezy urodzinowej, którą zorganizowali jej przyjaciele, Kinsey wprowadziła się do odnowionego po wybuchu przez jej gospodarza, Henry'ego, apartamentu, wzięła zlecenie odnalezienia matki chorowitej klientki oraz dowiedziała się, że przestępca wynajął płatnego mordercę, żeby ją sprzątnął. Tym ostatnim się dziewczyna niespecjalnie przejęła, zwłaszcza że cena za jej głowę wyniosła marne $1500 i pojechała na pustynię Mojave w poszukiwaniu zaginionej antenatki klientki.

Szukała, szukała i znalazła, po czym nagle znalazła się w rowie, zepchnięta przez płatnego mordercę, poobijana i ze zdemolowanym ukochanym volkswagenem. To był czas, żeby zadzwonić po polecanego eks-detektywa, Roberta Dietza. Dietz okazał się fachowcem, czujnie przetransportował posiniaczoną Kinsey z powrotem do Santa Teresa, podszkolił w strzelaniu, ale niestety - mimo czerwonego porsche i coraz większego uroku osobistego - nie wyperswadował jej kontynuowania sprawy zaginionej, znalezionej, a potem znowu znalezionej i zaraz potem umierającej matki klientki. Wprawdzie Kinsey oberwała już na początku, ale i tak pod koniec śledztwa znalazła się na muszce pistoletu zbrodniarza.

W tle pyliste i szarożółte pejzaże Mojave, malownicza komuna wyrzutków społecznych w przyczepach pośrodku niczego, uroczysta kolacja w California Fidelity, scena erotyczna i Kinsey w nietypowej roli swatki.

Inne tej autorki tutaj.

#67

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek października 27, 2011

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2011, kryminal, panie - Skomentuj


Purple Rain

Miał być wieczór z kalafiorem, nieco erotyki i muzyka mojej młodości, a wyszło, że to mierzenie się z własnym sentymentem. I od razu umówmy się, że najlepszym sposobem na ten film jest traktowanie go jako zapisu koncertu. Bo.

Kid jest gwiazdą klubu First Avenue, ale rozpada mu się zespół, rośnie konkurencja, a w domu tatuś bije mamę, więc chłopak ma stres. Poznaje seksowną Apolonię, smyrają się trochę po kątach, on jej daje kolczyki, ona mi gitarę, ale kiedy dowiaduje się, że panna zakłada własny zespół, irytuje się i tłucze ją po twarzy, co kończy ich obiecujący związek[1]. Ale jak wchodzi na scenę i zwierza się w piosence napisanej przez dziewczyny z zespołu, że chciałby ją zobaczyć w purpurowym deszczu, to łezki ciekną i jakoś się układa.

Prince dalej jest śliczny jak budyń z soczkiem, ma dziwkarskie spojrzenie i trafia w miękkie miejsce w moim serduszku[0], które lubi niegrzecznych chłopców z mocnym makijażem oczu. I naprawdę nie przeszkadza mi, że jest wzrostu siedzącego psa i ma mikromotocykl, bo pod klasycznym by się przewrócił[2], natomiast aktor jest z niego żaden i kiedy schodzi ze sceny, na którą chętnie rzucę koronkową bieliznę, kiedy malowniczo owija się wokół mikrofonu i śpiewa w "Beautiful Ones", że "I want you", to przy dialogach, przy dwóch minach - smutnej i wesołej - i miałkich dialogach mam silne poczucie, że mógłby zatrudnić dublera. Wiem, że na cały film było dwóch profesjonalnych aktorów, ale i tak napięcie siadało, zwłaszcza w scenach z Jeremym i Morrisem.

Scenariusz też jest bardziej pretekstem do pokazania kolejnych piosenek i tego bałaganu, który jest w głowie Kida, że nie chce być taki jak ojciec, ale i tak jest. Łykam konwencję i stroje, ale i tak trochę mi słabo na widok widowni w klubie - trochę klimaty wczesnego Davida Bowie, trochę Culture Club, przyprawionego Depeche Mode i klubem "Błękitna Ostryga". Słabo mi na widok sposobu filmowania, przy którym prowadzona niepewną ręką kamera w polskim serialu to szczyt wyrafinowania technicznego. I te sceny erotyczne, ech. Rzucanie się po ścianach, czerwone majtki na sznurkach, pocałunki przypominające dziobanie na oślep. No trochę się kino rozwinęło pod tym względem, na niekorzyść dla roku 1984.

I czy ja chcę zobaczyć Graffiti Bridge?

[0] Tak, tu można się śmiać.

[1] I jeśli czytają mnie jakieś żądne wrażeń nastolatki, to wyjaśniam, że jak ukochany przechodzi do rękoczynów, to nie jest to oznaka wielkiej miłości i namiętności, tylko migający sygnał treści "UCIEKAJ".

[2] Zaprawdę powiadam Wam, nic tak nie odziera z nastoletnich złudzeń jak oglądanie filmu z TŻ. Doskonale się bawiłam.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 23, 2011

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 4


Trochę jestem z Elbląga

To nawet nie chodzi o to, że nie wiedziałam o terminie i go przegapiłam, mimo że nie widzę powodu, żeby nie być praworządną. Nie chodzi też o to, że mimo dwóch dni poszukiwań nie znalazłam dokumentów, które są niezbędne, żeby. Straciłam poczucie, że panuję nad chaosem. Że wiem, gdzie co jest i jakby co, to jestem w stanie sięgnąć, wyjąć i zaprezentować z sygnałem dźwiękowym ("tada!"). Że mam białą plamę w pamięci, mimo że rzecz się działa niespełna trzy miesiące temu.

Próbuję, jak Dolores Herbig, codziennie przejść przez listę Rzeczy Trudnych, Kłopotliwych, Upierdliwych i odhaczyć chociaż jedną, żeby usnąć z poczuciem zakończenia czegoś, a nie tylko włożenia w kolejny dzień pracy w rzeczy powtarzalne, wymydlające się, ciągle powracające do stanu poprzedniego. A jestem zajęta - piorę, suszę, składam, układam, wkładam, zmywam, wyjmuję, wynoszę i przynoszę, gotuję, jem i piję. Tylko co z tego?

Potrzebuję żony. Nawet nie chcę, żeby gotowała, prała, sprzątała i wykonywała z entuzjazmem małżeńskie obowiązki w łożu (ale jakby się bardzo upierała, to jest czysta i pachnąca pościel), ale żeby miała pieczę nad moim kalendarzem, przypominała o rzeczach niewdzięcznych a koniecznych ("wystaw numer za małe martensy na allegro, to TŻ Ci kupi rozmiar większe i będziesz miała w czym chodzić do pracy, frajerko"), segregowała dokumenty na te makulaturowe i te, które trzeba trzymać pięć lat albo całą wieczność, układała kolczyki i rozplątywała korale. Szukała następnej fajnej książki do przeczytania, żebym nie stała jak wazon przed półką z niby mądrą miną, a i tak wiadomo, że znowu wyciągnę jakiś stary kryminał, w którym nie pamiętam pointy prawie do ostatniej kartki. Pamiętała o terminach, o zabraniu wody mineralnej i gdzie to ja położyłam ten odpis recepty. Tak, potrzebuję żony. Niedużej, ale zorganizowanej. Bo ja nie jestem, mimo że do pewnego momentu miałam złudzenie, że jakoś nie odstaję.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek października 20, 2011

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Komentarzy: 3


Piotr Libicki, Marta Piotrowska - Spacerownik Wielkopolski

Świeży, tegoroczny, pachnący farbą, must have dla każdego mieszkańca Poznania i okolic. 10 tras po znanych (Rogalin, Kórnik, Szreniawa, Gniezno) i mniej znanych (Puszczykowo, Zaniemyśl, Kalisz) miejscach w okolicy; trasy są ciekawe, do każdej dołączona mapka i lista miejsc, które warto zobaczyć. Kilka smacznie się zapowiadających się namiarów na restauracje, kilka podpowiedzi, które znacznie poprawią możliwości zwiedzania - ot, nie wiedziałam, że w ramach biletu do skansenu w Szreniawie jest wstęp na wieżę widokową, skąd widać panoramę Poznania (a w kasie nikt nie wspomniał). Niezłe zdjęcia, sporo adresów i telefonów, zaznaczone miejsca z dostępnością dla niepełnosprawnych i przyjazne dzieciom.

Wada - nie rozumiem kryteriów wyboru miejsc, a jakieś musiało być, bo spacerownik pomija sporo z nich, które według mnie są warte obejrzenia - ot, Będlewo, Owińska (i cały szlak cysterski), Czerniejewo, Iwno czy Krześlice. Ba, nie ma słowa o Rydzynie czy Gołuchowie, do którego łatwiej dojechać niż do Lichenia i mają więcej walorów poznawczych niż sanktuarium. Niespecjalnie narzekam, bo nie znam lepszego wydawnictwa niż to, ale chętnie bym kupiła dwa razy grubsze i bardziej kompletne. Czy Agora mnie słyszy?

I rodzynek (normalnie Breaking Bad Pyrlandia Edition):

Napisane przez Zuzanka w dniu środa października 19, 2011

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+, Moje miasto - Tag: polska - Komentarzy: 1


Między

Na niebie dziś czerwono zachodzące słońce i równa ukośna siatka chemtrailsów. A ja za kierownicą, więc musicie to sobie wyobrazić. A nie piszę tu, bo gdzie indziej.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa października 19, 2011

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Skomentuj


Dzielnica!

14-letni Cygan Ricsi Lakatos kocha się w swojej koleżance z klasy, Julice Csorbie. I zupełnie jak w "Romeo i Julii", ich ojcowie - jeden to lokalny alfons, drugi właściciel podłej knajpy - nie są zachwyceni, a nawet przechodzą do rękoczynów oraz miotania grubym słowem, kiedy słyszą o ewentualnym połączeniu się potomstwa z wrogim klanem. Młodzi planują podstęp, bo skoro pieniądze są lekarstwem na wszystko, to czemu by nie zostać bogaczami i zamknąć usta skłóconym rodzinom. Dlatego przenoszą się w odległą przeszłość, za podróbkę Roleksa kupują od pierwotnych Węgrów dinozaury, detonują otrzymaną od Bin Ladena bombę atomową i po powrocie do współczesności wykopują spod placu zabaw w swojej dzielnicy ropę naftową, powodując wprawdzie kryzys ogólnoświatowy, ale uzyskując błogosławieństwo.

Bezgranicznie zachwyciła mnie warstwa graficzna - połączenie naiwno-dziecięcej kreski Nikifora z kolorowymi impresjonistycznymi plamami Claude'a Moneta. Autorzy nagrali sekwencje z plenerami twarzami aktorów, dorysowując ich ciała i elementy scenografii. Nieco mniej spodobała mi się sama akcja, przypominająca absurdalne scenki rodem z South Parku, pełne przekleństw, wulgaryzmów i świadomego naruszania wszelkich tabu.

[Tekst "Kino znad Balatonu" do Magazynu Business&Beauty, grudzień 2011].

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 16, 2011

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Przeczytali mnie - Skomentuj


Upał zelżał

Pierwszy lakier na małym paznokietku nieco przereklamowany, albowiem ciężko wytłumaczyć dwulatce, że trzeba poczekać, aż wyschnie. Więc w efekcie jest lakier na paluszkach, na poduszce i na odzieży. Bez efektu wow.

Ale ja nie o tym. Nagła zmiana pogody przyniosła mi L4 i poczucie, że jestem marnym żuczkiem, którego przerasta wejście po schodach na pierwsze piętro. I nie dla mnie jesienne liście, mgły o poranku, słońce sugerujące +2 stopnie za oknem, tylko syrop, tabletki na drut kolczasty w gardle i aspiryna (i czosnek, dużo czosnku). I kiedy już przestałam widzieć w lustrze zapuchniętą strzygę, a zobaczyłam człowieka, poszłam zdrowieć w ciepłe. Do Palmiarni.

Za każdym razem zdumiewa mnie, że są inne kolory, że inaczej pachnie, że zauważam inne rzeczy niż poprzednio (ot, nigdy wcześniej nie widziałam szaro-burego pręgowańca, przemykającego pod ławeczkami), że teraz w "7 kontynentów" można dostać śniadania. Małe rzeczy. Chcę oranżerię, chyba kiedyś wspominałam.

Złapałam się też na tym, że przestałam myśleć. Podróżuję od-do, wykonuję, mam listę rzeczy, czasem nieprecyzyjną, ale boleśnie powtarzalną. Sprawdzam, wkładam, suszę, zamiatam, składam. I trudniejsze - przytulam, próbuję rozumieć, nie wpadam w irytację, znajduję radość z rzeczy nienadzwyczajnie porywających. Jeszcze się nie nauczyłam, że stracone okazje się powtórzą, że zachód słońca będzie tak malowniczy i za tydzień czy za dwa lata i wtedy może. Żarłocznie czytam cokolwiek, niestety zwykle tęskniąc za tekstem porywającym i wprowadzającym w ten stan, że muszę przewrócić kartkę, żeby zobaczyć, co dalej. Mało casu, kruca bomba. I nie, rozwiązaniem moich problemów nie jest nowy, lepszy depilator, płukanie zatok czy wyklikanie biletu. Wiosna - tak.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota października 15, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Skomentuj