A tak, gram. Czasem nawet wygrywam (dwie czwórki i jakaś porcja trójek), ale raczej przegrywam. Kiedyś grałam na domek na Sołaczu. Teraz gram na kamienicę w Amsterdamie. Do gry nie mam metod, bo wiadomo - szansa jedna na ileś tam i nie bądź pan głąb, bo Wisły kijem nie zawrócisz. Mam za to metodę na wygrywanie, która jest o tyle zabawna, że zmienna. Raz kupiłam wygrywający kupon, kiedy poszłam rozmienić 100 zł, bo pan w stoisku dorabiania kluczy nie miał wydać, a pilnie potrzebowaliśmy 2 klucze do domofonu. Za drugim razem nie pamiętam, czy kupowałam jakoś spektakularnie, ale wygrana była co najmniej dziwna, bo dałam kupon TŻ-u, żeby sprawdził na wszelki wypadek, zanim wyrzucę i pac.
Ale ja nie o tym. Zatrzymaliśmy się z kuponem przed sklepem na Strzeszynie (że niby to jeszcze Poznań, ale jak dla mnie to wieś). Sklep jak to sklep - panowie kupują wypitkę na kolację, panie spożywkę (mimo że się pewnie odchudzają). Stoję z kuponem do kasy, żeby zobaczyć, czy - skoro jest kumulacja, to już wiem, że nie wygrałam tych 10 milionów - chociaż nie ma czegokolwiek, co mogę zainwestować w 15 milionów (żeby nie trzymać w napięciu, to niestety nie było). Za mną stoi ogorzały od słońca (mam nadzieję) pan i uprzejmie mnie zagaduje w kwestii kuponu. Że 10 milionów, nie? A dzisiaj też kumulacja? Odmrukuję coś tam leniwie, po czym pan dobija mnie swoim coup de grace: "No jakby pani wygrała, to bym się z panią umówił".
Kurtyna. Czy raczej facepalm.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek sierpnia 14, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Moje miasto, Śmieszne
- Komentarzy: 3
To takie cholernie smutne, jak szybko wszystkie silne postanowienia znikają w obecności pudełka ze śliwkami w czekoladzie. Śliwki w czekoladzie powinny być zakazane konwencją genewską.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek sierpnia 14, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Żodyn
- Komentarzy: 4
Jak obiecali, tak uczynili - jest mrocznie. Krew się lej strumieniami, przestępcy są absolutnymi sukinsynami i nie jest mi ich nawet przez chwilę żal, nawet jak wciskają rzewne historyjki o ciężkim życiu, amen. Ostrożnie zgadzam się, że to jeden z lepszych Batmanów, tylko ten Bale jest drętwy jak kloc drewna (i sprawne oko w twarzy Twoface). Maggie Gyllenhaal wnosi trochę inteligentnego powiewu, bo może i żadna z niej piękność, ale przynajmniej nie jest omdlewającym cielęciem jak inne panny Batmana. Drugoplanowo dopracowany - kocham Caine'a, nietypowo dobrodusznego Oldmana i błyskotliwie inżynierskiego Freemana. Zabawny w epizodach - cameo Cilliana Murphy, genialny epizod z dużym Afroamerykaninem na promie i urocza warstwa tekściarska ("The Lamborghini then, much more subtle"). I zamach - wiadomo, że same efekty filmu nie zrobią, ale ładnie obudują coś, co już jakąś treść ma.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 12, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 5
Historia człowieka, który nie był sobą zaczyna się w 1928 roku. Lou Zelig za wszelką cenę chce być taki jak inni. Do tego stopnia, że upodabniał się do ludzi, z którymi przebywał - w towarzystwie ciemnoskórych był ciemnoskóry, Azjatów - Azjatą, grubych - otyłym (a prywatnie był nowojorskim Żydem). Gazety nazywały go człowiekiem-kameleonem, a liczny psychiatrzy zlokalizowaną u niego przypadłość psychiczną chcieli wyleczyć.
Nie jest to film w ścisłym tego słowa znaczeniu, to dokument. O historii Zeliga opowiadają ludzie, którzy go znali, komentarzami są nagłówki i pierwsze strony gazet z epoki, a jedyne typowo filmowe wstawki to archiwalne dokumenty, pokazujące zarejestrowane fragmenty z życia Zeliga i dr Fletcher; wszystko ubrane w allenowe poczucie humoru ("Ku Klux Klan widział w Zeligu potrójne niebezpieczeństwo - mógł być jednocześnie Żydem, Murzynem i Indianinem").
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 10, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 4
Kot przyszedł o 8 z niejaką pretensją, że jeszcze nie wstałam i miska pusta. Zestresowałam się, bo nie zdarza mi się zapomnieć nastawić budzika (do tego stopnia, że budzę się w nocy i sprawdzam, czy włączony), zwlekłam się do kuchni z kotem uprawiającym slalom między moimi nogami. Otwierając foremkę Sheby zorientowałam się, że dziś sobota i nic nie muszę.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 9, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Koty
- Komentarzy: 4
Narażę się, wiem. Ale co ja poradzę, że za każdym razem, jak jadę na wschód, wszystko mnie niezmiernie bawi. Czuję, jakbym pojechała za granicę i bardzo dziwi mnie, że wszyscy wokół mówią po polsku i można płacić złotówkami. Na jednej i tej samej ulicy numery rosną do momentu, kiedy to Etiudy Rewolucyjnej przechodzi zupełnie znienacka w Miłobędzką i zaczyna numerację od 1 (za to zaraz obok jest Maklakiewicza, co znajduję zabawnym). I myjnie bezdotykowe mają (wprawdzie poowijane taśmą, więc chyba nieczynne, ale u nas to przynajmniej guzik włączający trzeba dotknąć, wot technika).
Z okazji imprezy, która wczoraj miała miejsce, nieodmiennie mnie zastanawia, czemu na każdym koncercie albo staje przede mną najwyższy człowiek w okolicy, albo ktoś z nadczynnością ruchową, który kiwa się i zasłania mi wszystko raz z jednej strony, raz z drugiej. Odpowiedź, że to konsekwencja mojego mizernego wzrostu, odrzucam jako niezorganizowaną. Podbudowałam się nieco, bo okolica wyjąca refreny fałszowała bardziej niż ja (nie żeby to komuś przeszkadzało). A widok 30-tysięcznego tłumu na stadionie jest wart wszystkich pieniędzy, zapewne dlatego nie wpuszczali z aparatami fotograficznymi.
Czy o jakości restauracji świadczy to, że zapamiętałam głównie łazienkę? Jedzenie w Bar a Boo nie było powalające, ale przyzwoite, natomiast łazienka wyłożona czarną mozaiką, lustro w suficie, umywalka składająca się z płaskiej płyty i kurs włoskiego lecący z taśmy to jest rzecz warta zobaczenia/usłyszenia. W moim rankingu knajpianych łazienek ląduje na miejscu drugim (po całkowicie wyłożonej lustrami łazience w jednej z restauracji w Taipei).
A dzisiaj przejeżdżaliśmy pod drutem prądowym, na którym ktoś zawiesił gałąź jemioły. Ciekawe, kto z kim chciał się pod tym całować.
EDIT: W zasadzie to zapomniałam, że miałam do tytułu nawiązać. Bestie mieszkają w Amsterdamie i to całkiem zamożnie:
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek sierpnia 8, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
amsterdam, holandia
- Komentarzy: 5
Wyjrzałam wczoraj z łazienki, refleksyjnie oparłam się o ścianę i zapytałam, czy dzisiaj odpowiedź na moje standardowe pytanie też by brzmiała "Grubo, ale ładnie". By brzmiała.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 5, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Żodyn
- Komentarzy: 2
W samochodzie mam przemyślenia. Rano zwykle patrzenie się tępo przez szybę i słuchanie kątem ucha radia to jakaś forma rozruchu przez pracą, kiedy jeszcze nie muszę być w pełni władz umysłowych i tryskać błyskotliwością. Przemyślenia są od zupełnie absurdalnych (to nie fair, że bociany jedzą myszy i żaby, przecież myszy to ssaki, a żaby to płazy[1]) do takich bardziej egzystencjalnych (czemu mam wrażenie, że urodziłam się w złym czasie i w złym miejscu, żeby uczestniczyć w jakichś rzeczach, o których potem krążą legendy[2], bo teraz to wszystko już było i nawet tęcza nad wioską jest czarno-biała). Czasem wpadam w tryb Mamonia i rejestruję wszystko, co widzę, na zasadzie kolejnych zdjęć na kliszy[3]; zwłaszcza w taki tryb wpadam na autostradzie, kiedy między szybko mijanymi eksponatami nie mam mocy, żeby poskładać to w jakąś całość.
Potem dojeżdżam na miejsce i mi się przemyślenia kończą (zwłaszcza jeśli przyjeżdżam do pracy).
[1] Aż musiałam sprawdzić, czy aby nie gad.
[2] Jak na przykład historie z tras koncertowych Pink Floyd, zwłaszcza z tych, kiedy nie wszystko poszło jak trzeba[4]. A to wybuchło pudełko symulujące wybuchy, a to zerwała się dmuchana krowa, naruszając przestrzeń powietrzną Wielkiej Brytanii i ostatecznie lądując na polu flegmatycznego holenderskiego rolnika.
[3] Wiatraki. Niemieckie nazwy miejscowości - Bad Saarow-Pieskow (nieustająco mnie śmieszy, mimo że wiem, że Bad to od kąpieliska, ale i tak przechodzę przez angielski i mam wizję Helgi ze szpicrutą, krzyczącej "Bad Saarow! Bad") czy inny Koenigslutter i Ochtrup. Kot na parapecie okna. Maliny się kończą. Te rzeczy.
[4] To, co nie idzie jak trzeba, zawsze się pamięta jakoś mocniej. Ot choćby fajerwerki 20 sierpnia 2006 na naddunajskich bulwarach, kiedy to oprócz fajerwerków rozpętała się burza, trzy ofiary śmiertelne, a następnego dnia rano o 7 przyszedł niespokojny sms od Hanki z pytaniem, czy żyjemy. Żyliśmy i byliśmy jedynie nieco rozbawieni zaistniałą sytuacją (lemingami, piaskiem za bielizną, przemoczonymi paszportami, ludźmi owiniętymi w obrusy z restauracji), a wydarzenie zostało jako naprawdę silny punkt tego wyjazdu.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 5, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Żodyn
- Komentarzy: 1
Smuteczek. Pogrzebana nadzieja na kontynuację tego, co umarło razem z Bareją. Ja się zgadzam, że "Miś" miał mało cukru w cukrze, ale treści w "Rysiu" jest jeszcze mniej. Podczas oglądania na zmianę ziewałam, gubiłam wątek, zapominałam, o czym w ogóle ten film jest. Nie ratowały zdarzające się raz na jakiś czas zabawne grepsy, które skądinąd nie zostają po filmie. Naprawdę, czy to takie śmieszne dawać ludziom zabawne nazwiska? Czy kogoś śmieszy, że sprzątaczka nazywa się Wiadro? Że ktoś się jąka i żeby się mógł dogadać, musi śpiewać? Że wszystkie baby bez względu na wiek lecą na Ryszarda Ochódzkiego, co trochę zatrąca groteską? Że Polska łyknie każdego matoła stojącego na mównicy w sejmie? Wyjątkowo się zgodzę, że jest to celna i cyniczna ocena tego, co się w Polsce współcześnie dzieje, ale szkoda mi zmarnowanego potencjału plejady aktorów i artystów kabaretowych, bo film wyszedł miałki. I żałosny.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 3, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 1
Sukces (oczywiście subiektywnie dla mnie) tego filmu ma wielu ojców. Po pierwsze - Statham. Z prześlicznym brytolskim akcentem, twarzą sympatycznego zakapiora miotanego dylematami, ale wychodzącego ze wszystkiego z czystym sumieniem. Po drugie - Zodiac, który przetarł szlak filmom z epoki, opartym na faktach i pokazał, że można zrobić je w taki sposób, żeby współczesna technika nie gryzła widza w oko, a napięcie budowało się dzięki akcji, a nie efektom komputerowym. Po trzecie - epoka. Niezmiernie lubię kryminały z lat 70., zwłaszcza brytyjskie, gdzie z taką typową flegmatycznością sprawni włamywacze uzyskiwali to, co uzyskać chcieli, a na końcu z bezpiecznej odległości grali na nosie mało sprawnej policji (przykro mi, że wykazuję się mało obywatelską postawą, ale jakoś zawsze kibicowałam bezczelnym włamywaczom niż zwykle dość fajtłapowatym sierżantom i kapralom).
Film opowiada historię o sponsorowanym przez MI5 (albo MI6, bo nikt się na tym do końca nie wyznaje) napadzie na małą filię banku LLoyda, w której przechowywane są kompromitujące królewską rodzinę materiały, stanowiące zabezpieczenie dla niebezpiecznego terrorysty. Napadu dokonują sympatyczni spryciarze z Londynu, którzy nie są bandytami, ale to jedyna szansa, żeby spłacić zaciągnięte w światku przestępczym długi. Nie ma możliwości, żeby nie czuć wspólnoty interesów z włamywaczami - po drugiej stronie jest manipulujący cynicznie wywiad, skorumpowana policja, przestępczy światek Londynu i zdegenerowani brytyjscy lordowie.
Film miejscami zabawny, miejscami brutalny, sam napad przypomina trochę akcje z filmów o gangu Olsena. Świat wielkiej polityki w Izbie Lordów - "Klasę rządzącą". Może to sentyment, który pozostał mi po Londynie z "Dempseya i Makepeace"?
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 3, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Skomentuj